Czy powołanie to tylko pewien styl życia, czy raczej nasza tożsamość? Jak rozpoznać swoje pytanie? Ojciec Leon Knabit odpowiada na te, jakże niełatwe pytania
Dorota Mazur: Ojcze Leonie, spotkaliśmy się, aby porozmawiać o powołaniu. Jak opisałby Ojciec „powołanie” z perspektywy swojego długiego już życia zakonnego?
Leon Knabit OSB: Choć może to być stwierdzenie zbyt górnolotne, powołanie to moje życie. To wyznacznik jakości mojego życia, który sprawia, że każdego dnia jestem radosny. Smutek w naszym życiu czy brak poczucia spełnienia może być więc brakiem odpowiedzi na powołanie, do jakiego człowiek jest przeznaczony lub nieznalezienie go z różnych powodów — niedojrzałości lub braku realizacji siebie w jakiejkolwiek z dróg: małżeństwie, życiu konsekrowanym czy samotności. Snując jednak rozważania o samotności, nie można mówić o odejściu od świata. Tego typu powołanie nie polega na porzuceniu swojego w nim miejsca, ale na uświęcaniu go „od wewnątrz”, na wykonywaniu swoich zadań, promieniując wiarą, nadzieją i miłością; na wsłuchiwaniu się w głos Ojca, który uczy nas szukania Królestwa Bożego, zajmowania się Bożymi sprawami i kierowania nimi zgodnie z Jego wolą, żyjąc pośród świata.
Brak odnalezienia się w życiu, odnalezienia swojego miejsca czy drogi, jaką powinno się podążać, jest dramatem dzisiejszych czasów...
Dzisiaj jest wiele trendów, które emocjonalnie potrafią człowieka przeniknąć: gender, pomieszanie płci czy wpływ wielu środowisk, które powodują, że człowiek nie ma możliwości wsłuchania się w samego siebie.
Powołanie może być więc stylem życia?
To swego rodzaju moja — płynąca z serca i rozumu jednocześnie — odpowiedź, będąca jasnym określeniem mojego celu, do którego zdążam. Jeśli ta odpowiedź jest właściwa, jeśli odnalazłem swoje miejsce w życiu — moje powołanie, to — niezależnie od wątpliwości i wichur występujących po drodze — będę po wielu latach nadal szczęśliwy z dokonanego przeze mnie wyboru. Tak jak w moim wypadku — w 1947 roku obrałem sobie za cel życie kapłańskie, taką drogę podjąłem i dziś, po ponad siedemdziesięciu latach, mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że jestem szczęśliwy, że to było moje powołanie, które teraz nadal realizuję z pełną pasją. Nie mówię, że moje życie było idealne. Pojawiały się problemy, ale przecież one istnieją w każdej czasoprzestrzeni i dotykają każdego: zarówno ludzi spełnionych, jak i tych, którzy nie odnaleźli swego powołania. A ta świadomość spełnienia sprawia, że moje życie jest już w połowie wygrane.
W połowie? A co z drugą połową?
A nad tą drugą połową staram się usilnie pracować, by była ona też wygrana — dzięki łasce Bożej. Napięcie między prawem a łaską staje mi się bliskie. Dzięki miłosierdziu Bożemu żyjemy w sakramentach, przez co stajemy się wyzwoleni łaską. Wierzymy, że możemy zostać zbawieni nie z powodu jakichkolwiek zasług czy przestrzegania prawa zakonnego lub jakiegokolwiek innego, ale przez to, że mamy miłosiernego Ojca — Boga, który nas kocha i który wysłużył nam zbawienie na krzyżu, a ja — idąc do zakonu — sam świadomie wybrałem posłuszeństwo prawu. Słowo zakon po rosyjsku oznacza prawo. Po łacinie ordo znaczy porządek, a także prawo. Myślę, że tu jest jakaś paralela między chrześcijaninem, który decyduje się na życie w prawie żydowskim, a chrześcijaninem pragnącym żyć prawem zakonnym (kościelnym). I trzeba sobie to codziennie uświadamiać, pracując nad drugą połową swojego życia.
Ale pracować nad nią jest trudno... Trzeba trwać nieustannie w Miłości — przed Najświętszym Sakramentem...
Tak. Miłość to obecność. Dawanie swojego czasu, „marnowanie” go dla kogoś to jeden z najpiękniejszych sposobów na okazywanie miłości. I z takiego pojęcia można stworzyć najdoskonalszą definicję adoracji Najświętszego Sakramentu. Adoracja to „marnowanie” czasu dla Jezusa, bycie przy Nim. Tak po prostu. To ofiarowanie swojego czasu, który mógłby zostać przeznaczony na zupełnie coś innego. Jest to oddawanie Bogu swego czasu i to nie po to, by cokolwiek się stało, ale po prostu po to, aby BYĆ dla Boga. On patrzy na człowieka, a człowiek na Niego. I to daje człowiekowi pokój serca pozwalający iść dalej w swoim powołaniu.
Co jest najważniejsze, kiedy odkryje się swoje powołanie — niezależnie od tego, czy to jest powołanie do bycia księdzem, prawnikiem, mężem/żoną, informatykiem czy pisarzem?
Myślę, że sposób realizacji, czyli postawienie sobie pytania, w jaki sposób realizować podjęty przez siebie cel życiowy, aby nie zawieść ani Boga, ani ludzi.
Ojcze, a co jest takim pewnikiem pozwalającym ostatecznie podjąć decyzję, że trzeba iść taką i taką drogą?
Ja miałem w swoim życiu jasny wyraz tego, co powinienem robić podczas swojego pielgrzymowania po ziemi. I każdemu życzę takiej pewności. Jako chłopak zastanawiałem się, który kierunek jest mój. Dziewczyny lubiłem, i owszem, ale w chwili, gdy zacząłem się zastanawiać głębiej, czy by nie pójść w stronę kapłaństwa, miałem szczęście spotkania w mojej pierwszej klasie licealnej — a wtedy były cztery klasy gimnazjum i dwie liceum — kleryka, którego spytałem: „Czy uważasz, że mam powołanie?” Odpowiedział mi wówczas: „Tak, ale migasz się od tego”. Powiedział to w sposób tak wyraźny i bez zastanowienia, że ja odebrałem to jako głos Boży. A że on był dla mnie autorytetem, odczytałem to jako szczerą podpowiedź. I od tej pory nie pojawiły się we mnie żadne wątpliwości. To był 3 marca 1947 roku.
To szmat czasu, a tak dokładnie pamięta Ojciec tę datę...
Ten dzień, moment powołania, zawsze się pamięta dokładnie. Jak bardzo mocny to jest moment, widać już w Ewangelii św. Jana, który opisując moment także i swojego powołania, bardzo mocno podkreśla godzinę, w której miało to miejsce: Poszli więc i zobaczyli, gdzie [Jezus] mieszka, i tego dnia pozostali u Niego. Było to około godziny dziesiątej (J 1,39).
Swój wybór drogi kapłańskiej wspomina Ojciec z radością, którą wyczuwam w Ojca głosie. Ale — jeśli dobrze pamiętam z którejś z wcześniejszych naszych rozmów — to Ojciec odkrył później powołanie w powołaniu?
Po podjęciu decyzji o byciu księdzem wstąpiłem do seminarium diecezjalnego w Siedlcach. Święcenia kapłańskie przyjąłem tam 27 grudnia 1953 roku z rąk biskupa Ignacego Świrskiego. Moje „odnalezienie się” w Tyńcu przyszło później. Przyszło z czasem. Po święceniach rozpoczęła się realizacja mojego powołania. Z jednej strony dane było mi doświadczyć duchowości franciszkańskiej, bo wówczas miał w Polsce „bum” franciszkański: odkryto postać o. Maksymiliana Kolbe, jego postawę i zachowanie. Z drugiej strony mój ojciec duchowny mi zawsze mówił: „Ty to powinieneś zostać jezuitą, bo masz taki jezuicki spryt i przebiegłość”. A Tyniec pojawił się na mojej drodze, gdy jeszcze byłem klerykiem, właściwie z powodu zainteresowań. Interesowałem się szczególnie liturgiką i swego czasu — dzięki temu samemu klerykowi, który stwierdził, że mam powołanie, od którego się „wymiguję” — miałem okazję być na celebracji Liturgii u benedyktynów. Ów kleryk jako pierwszy poczuł, że ma powołanie zakonne — do pewnego zgromadzenia o korzeniach francuskich i przeniósł się właśnie tam. Wraz z klerykami odbywali zajęcia w Tyńcu, do którego mnie kiedyś zaprosił. Potem byłem tam kilka razy, bo spodobało mi się to miejsce, ale nie na zasadzie, że chciałem się tam przenieść z moją formacją. Po prostu spędziłem w Tyńcu kilka razy swój wolny czas, radując się liturgią i klimatem benedyktyńskim. I kiedyś, gdy opowiadałem o moich wrażeniach biskupowi — rektorowi seminarium, ten zapytał: „Czy oni tam nie zechcą księdza ściągnąć do siebie?” Jak to usłyszałem, to się zaśmiałem. Ale kiedy wyszedłem z tego spotkania, w moim sercu pojawiło się takie ukłucie: „A może rzeczywiście Pan Bóg mnie tam powołuje?” Ale nie od razu odpowiedziałem na to pytanie pozytywnie. Zajęło mi to aż siedem lat. Sic! Siedem lat. Można powiedzieć, że dopiero, gdy „obczaiłem” teren — poznałem ludzi i byłem pewien swojej decyzji, przeniosłem się do Tyńca. Ale najciekawsze jest to, że od razu pojawiły się problemy zdrowotne — odnowiły się kłopoty z płucami, co mnie prześladowało od czasów pobytu w seminarium. Ale jakoś przeżyłem cały benedyktyński nowicjat. Na szczęście nikt nie wygonił mnie stamtąd i mogłem zrealizować swoje powołanie w powołaniu. I teraz mogę powiedzieć, że jestem jednym z najstarszych benedyktynów w Polsce.
A czy przy tej zmianie miejsca nie czuł Ojciec żadnego strachu?
Ależ skąd. Nie miałem żadnych wątpliwości czy obaw. W dążeniu do upragnionego szczęścia nie czułem żadnych braków. Złapałem radość w sercu i w duszy do tego stopnia, że dopiero po pół roku zacząłem zauważać pewne cienie życia monastycznego. To mi jednak już nie przeszkadzało. A czy z czasem nie przychodziły wątpliwości... Hmm, pewnie i tak, ale nie było takich, które utkwiły mi szczególnie w pamięci. Zapewne dlatego, że każdy stan ma także swoje trudne chwile. Każda rzeka ma swoje głębie i mielizny. Także i życie ludzkie ma swoje plusy i minusy. Dziś mogę z czystym sumieniem i ze spokojem serca powiedzieć, że moje pragnienie bycia tutaj pochodziło z najgłębszego przekonania. Tu odnalazłem spełnienie siebie samego — swoje powołanie. Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież i w seminarium mogłem się odnaleźć, skoro tam rozpocząłem swoją przygodę z Jezusem. Ale to zupełnie jak z małżeństwem: chociażby byli lepsi kandydaci na męża czy żonę, dużo wspanialsi, i tak to nie byliby ci, bo ta a nie inna osoba jest tą, z którą chcę dzielić swoje życie.
Mówiąc o odkrywaniu swojego powołania, wspomniał Ojciec o kleryku, któremu zadał bardzo konkretne pytanie odnośnie swojego powołania. Można więc powiedzieć, że ważna jest także obecność ludzi, którzy z życzliwością będą potrafili wskazać nam odpowiednią drogę...
Obecność takich osób, które potrafią skierować na odpowiedni tor, jest bardzo ważna. Człowiek bowiem może mieć czasami przeświadczenie, że do czegoś się nadaje, a tak niekoniecznie musi być. Czasami też człowiek ma wewnętrzne odczucie pewności swojej ścieżki do tego stopnia, że nie musi nikogo się radzić. Znam przypadki, że ktoś zakochał się w kimś już w podstawówce i teraz są małżeństwem wiekowym, z dużym stażem małżeńskim i są szczęśliwi.
Wspomina Ojciec o wewnętrznym przekonaniu... Dziś, chyba bardziej niż kiedykolwiek, młodzi ludzie nie mają możliwości podjęcia swego życiowego powołania, o którym są wewnętrznie przekonani, bo są bombardowani z zewnątrz pragnieniami innych co do wizji spełnienia swego życia...
Wynika to z pewnego rodzaju mentalności ludzkiej: jak syn lekarza czy profesora może być rzemieślnikiem? Jak może chcieć „grzebać” w samochodach czy pracować na budowie? Swego rodzaju tradycją staje się „dziedziczenie” zawodów — syn lekarza jest lekarzem, córka prawnika jest adwokatem itd. A przecież są sytuacje, że syn profesora za miesiąc zarabia o wiele więcej, będąc właśnie np. mechanikiem samochodowym. Poza tym: jak można być szczęśliwym i radosnym, kiedy człowiek nie realizuje tego, co lubi?
Czyli rozminięcie się ze swoim powołaniem jest swego rodzaju tragedią?
Wiele osób przeżywa z tego powodu różnego rodzaju kryzysy: emocjonalne, zawodowe, co odbija się na ich relacjach z innymi. Gabriel Marcel mówi, że jeżeli nie ma Jezusa między nami, w naszym codziennym życiu, to nasze życie i nasze relacje będą piekłem — blizny się nie zagoją, a z otwartych ran ciągle będzie się sączyć krew, bo będziemy poranieni oskarżeniami. Ale jeśli Chrystus będzie w centrum naszego, mojego życia, to wszystko będzie ubogacone Jego łaską, nawet minięcie się z powołaniem, co Bóg też „uwzględnia”. Tak!
Wróćmy jeszcze na chwilę do powołania zakonnego/kapłańskiego. Jezus, powołując każdego z Apostołów, znał ich po imieniu...
Jezus rozpoczął tworzenie wspólnoty swoich uczniów od powołania dwóch par braci: Szymona i Andrzeja oraz Jakuba i Jana. Później powołany został celnik Mateusz, co spowodowało zdziwienie ze strony Żydów, ponieważ celnikami pogardzano i uważano ich za ciemiężycieli ludu.
Po pewnym czasie powołanych uczniów było dwunastu. Każdy znany był Jezusowi z imienia i powołany po imieniu. Pan znał ich na tyle dobrze, że każdego z nich określił jakimś konkretnym przydomkiem: Opoka, Gorliwy, Syn Gromu...
Ten wybór Jezusa był świadomy i dobrowolny, nieuzależniony od żadnej ludzkiej opinii. Każdy z uczniów powołany został do towarzyszenia Mu, aby poznać najpierw Jego nauczanie, a następnie zostać posłanym do misji głoszenia Jego słowa. Ale nie tylko do głoszenia. Oni zostali powołani także do wypędzania złych duchów z ludzi, czyli uzdrawiania wnętrza duszy ludzkiej (por. Mk 3,13n). Zostali powołani także i po to, by „biorąc z Niego przykład, nauczyli się żyć dla Ojca i dla misji, jaką od Niego otrzymali” (VC,41).
Piotr został, podobnie jak i inni, został powołany podczas swych codziennych zajęć. Oznacza to, że Bóg wyznacza miejsce i czas powołania człowieka, któremu wydaje się, że staje się to w najmniej spodziewanym przez niego momencie. Czas i miejsce nie gra roli. Podobnie jak i słabość człowieka. Bóg nie powołuje doskonałych, ale udoskonala powołanych.
Bycie Apostołem Jezusa to stanięcie się Jego ramieniem, czyli kontynuowanie misji Jezusa w świecie. Do tego powołany jest każdy kapłan.
Jednak do powodzenia pracy apostolskiej konieczne jest połączenie świadomości misji oraz wiary z modlitwą...
Zarówno dla uzdrowionego, jak i uzdrawiającego konieczna jest wiara. Jeśli będziecie mieć wiarę jak ziarnko gorczycy, powiecie tej górze: Przesuń się stąd tam! A przesunie się. I nic nie będzie dla was niemożliwego. Ten rodzaj można wyrzucać tylko modlitwą i postem (Mt 17,19n; por. Łk 17,6).
Każdy kapłan jest głosicielem nauczania Jezusa. Mogą się jednak w jego życiu pojawiać chwile, gdy słabnie, tak jak uczniowie...
Podczas opisu trzeciej zapowiedzi męki widać jasno, że Syn Człowieczy zostanie wydany arcykapłanom i uczonym w Piśmie. Oni skażą Go na śmierć i wydadzą poganom. I będą z Niego szydzić, oplują Go, ubiczują i zabiją, a po trzech dniach zmartwychwstanie (Mk 10,33—34). Zaskakuje jednak bardzo wyraźnie wcześniejsze stwierdzenie: Kiedy byli w drodze, zdążając do Jerozolimy, Jezus wyprzedzał ich, tak że się dziwili (Mk 10,32). Jezus zawsze był w gronie uczniów. Ten moment jest właściwie jedynym bardzo mocnym ukazaniem, że Jezus szedł na czele, wręcz wyprzedził uczniów. Ale to nie Jezus przyspieszył kroku. To uczniowie zwolnili, bo strwożeni zostali myślą o zabiciu Mistrza. Oni woleli myśleć o honorach, które im będą należne po zmartwychwstaniu, którego jako faktu do końca zresztą nie rozumieli. A Jezus zawsze podkreślał w swoim nauczaniu, że istnieje zasadnicza różnica między wspólnotą chrześcijańską a innymi ludzkimi instytucjami. W Kościele nie jest najważniejsze posiadane stanowisko, ale wzajemne służenie sobie członków wspólnoty. Czy jest się kapłanem wikariuszem czy kapłanem pełniącym funkcję przełożonego lub biskupa, to najważniejsze jest służenie dobru. Jako przełożony mam zawsze służyć dobru.
Leon Knabit OSB, Dorota Mazur, Powołanie — i co dalej? Wydawnictwo Benedyktynów TYNIEC
opr. mg/mg