Gdy jedni nucą cicho "Do szopy, hej...", wszyscy inni biegną "do shopu, do shopu". Jednak Boże Narodzenie to coś więcej niż wielki festyn rodzinno-zakupowy
Gdy jedni już nucą po cichu Do szopy, do szopy wszyscy... inni biegną do shopu, do shopu, do shopu.
„Shop”, czyli swojsko brzmiące obce słowo, robi bałagan językoznawcom, bo niebezpiecznie wypiera nasz rodzimy „sklep”. „Shopping” jest modniejszy niż „chodzenie na zakupy”, no i w „shopach” mają pewnie lepszy towar niż w zwykłych „sklepach”. Może dlatego niektórzy uciekają nawet od betlejemskiej szopki, by spędzić swoje „Święta w shopie”.
Organizatorami społecznej akcji, która ma zwrócić uwagę na komercjalizację świąt, są animatorzy Ruchu Światło-Życie. Pomysł narodził się z refleksji, że Boże Narodzenie staje się wielkim kolorowym festynem, podczas którego zapominamy o Jezusie, mimo że to jest Jego uroczystość. — Święta bez choinki, prezentów, kolacji wigilijnej, lampek, śniegu, feerii barw i smaków wydają się nie być świętami. Jednak pierwsze Boże Narodzenie tak nie wyglądało. Była zwykła szopa, wiele zwierząt i ich zapach, a goście musieli się obyć bez wstążek na podarunkach i pożywnego poczęstunku — mówi Magdalena Skrycka, koordynator akcji. — Praca, studia i inne obowiązki nierzadko sprawiają, że nie mamy czasu na dobre zorganizowanie niezbędnych zakupów, to zrozumiałe. Dlatego też szarżujemy z wózkami do ostatniej chwili. Ale mimo wszystko warto się na chwilę zatrzymać, wziąć udział w Roratach, rekolekcjach, posłuchać lub poczytać refleksje, których jest pełno choćby w internecie! Wymagajmy od siebie chociaż minimum. Niech Adwent wywoła w nas chwilę zadumy i ciszy, której tak bardzo nam brakuje w otaczającym hałasie. Ten czas powinien być dla nas momentem wyczekiwania w napięciu, a nie falstartu.
Pomysłodawcy „Świąt w shopie” zachęcają, by na nowo odkryć, czym jest tzw. magia świąt. Nie krzyczą, że kupowanie bombek i łańcuchów jest grzechem, ale zachęcają, by robić to z umiarem. Przyznają, że sami chętnie słuchają bożonarodzeniowych szlagierów i lubią miasta ubrane w aniołki i gwiazdki. — Komercję można uznać za małą pomoc w tym, by się przygotować na Jego przyjście — przystroić, wprowadzić nastrój, dobrze się poczuć, ale nie traktować jako główny cel i sens świąt. To znak czasu, tradycji. Jednak powinna czemuś służyć. Wszystko to, co serwują nam media, banki, sklepy, to jedynie dodatki. Gdyby nagle pozbawić Boże Narodzenie mikołajów i skarpet na kominku, mogłoby się okazać, że tak zafascynowani „magią świąt” nie potrafimy odnaleźć już ich sensu.
Coś w tym jest, że bez tych wszystkich ozdobników i, oczywiście, bez śniegu święta wydają się jakby mniej świąteczne. Może Pan Bóg zrobi nam w tym roku psikusa na samo Boże Narodzenie i będziemy musieli skonfrontować swoje schematy myślowe, bo gdy piszę ten tekst, to śniegu ani widu, ani słychu.
Zaduma nad traktowaniem tego, co należy do sacrum jak towaru, prowadzi mnie zawsze do wniosku, że szał zakupowy i inne znamiona „świątecznej gorączki” potrafią obrzydzić błogosławiony czas Adwentu osobom, które mają wtedy najwięcej pracy. — W ubiegłym roku przeżyłam szok, gdy 2 listopada weszłam do marketu. Poczułam, jakby Boże Narodzenie miało być za parę dni, a nie za dwa miesiące. Wystawione były choinki do sprzedaży. A parę dni później pojawiły się ozdoby świąteczne — opowiada Magdalena Antkowiak, kasjerka w dużym sieciowym markecie. — Po dwóch tygodniach pracy w takim klimacie marzę, aby było po świętach. Kiedyś z utęsknieniem czekałam na moment, kiedy będę ubierała choinkę. Teraz mam nadzieję, że zrobi to za mnie ktoś inny, gdyż nie mogę już patrzeć na bombki i łańcuchy.
Podobne odczucia ma kierownik działu zatrudniony w tym samym sklepie. — Pracuję tu od kilku lat i chyba się przyzwyczaiłem do świąt od listopada. Aczkolwiek, kolęda przy kolacji wigilijnej, którą od dłuższego czasu słyszę kilka razy dziennie wywołuje mieszane uczucia — dodaje Michał Indyka.
— Gdzie ten kryzys? — pyta Magdalena Antkowiak. Charakterystyczne jest to, że mamy zwyczaj kupować więcej niż potrzeba. Ludzie potrafią wydać 300 zł na same ozdoby świąteczne. Potrafią mieć też tyle tupetu, by po świętach dojść do wniosku, że mają w domu stos zbędnych rupieci. — Przed świętami nie widać, ile niepotrzebnych rzeczy kupili klienci, ale dopiero po, kiedy przyjmujemy zwroty. Zdarzają się tacy, którzy oddają przepalone lampki, zgłaszając je do reklamacji.
Szturm na markety to wynik błędnie pojmowanej tradycji. — Tradycja czasem nas zniewala. MUSI być dwanaście potraw (nawet gdy przy stole zasiądą tylko cztery osoby), MUSI być choinka, MUSI być karp, MUSZĄ być lampki... A potem zachodzimy w głowę, co zrobić z tym wszystkim, co pozostało niezjedzone — mówi Magdalena Skrycka. Z drugiej strony ze zwykłej wygody traktujemy tradycję wybiórczo i obok składników na sernik mamy na sklepowym paragonie cenę za sianko i opłatek. Co z tego, że niepoświęcony?
Mimo że większość z nas planuje zakupy z wyprzedzeniem, bo tuż przed świętami towar jest przebrany, to zawsze znajdzie się ktoś, kto zostawi wszystko na ostatnią chwilę. — Jednego roku w Wigilię tuż przed zamknięciem sklepu wpadł klient, który szukał choinki — wspomina kasjerka. — Niestety, nie mieliśmy już drzewek. Mężczyzna był tak zdesperowany, że zdecydował się na kupno choinki z ekspozycji sklepu. Doradcy handlowi mieli masę roboty z wycenieniem, gdyż była ubrana w ozdoby świąteczne. W końcu jednak wyszedł ze sklepu zadowolony z pięknie ubraną choinką.
Klientów można podzielić na dwie grupy. Pierwsza to klienci „codzienni”, którzy respektują chrześcijański system wartości. Sami chcą świętować i dać szansę na godne przygotowanie się do świąt innym. Nie biegają więc w niedziele z wózkami i nie zgłaszają pretensji, gdy kasjerka grzecznie odpowiada, że 11 listopada nieczynne. Ci spędzają święta w szopie.
Druga grupa to klienci „niedzielni”, którzy zamiast do św. Pawła idą do św. Carrefoura lub św. Tesco. Zamiast szopy wolą „shop”. — Oni są najgorsi — tę grupę społeczną charakteryzuje Magdalena Antkowiak. — Potrafią cały dzień spędzić w sklepie. Przychodzą z rodzinami. Im ładniejsza pogoda, tym większy ruch. Zamiast parku wolą spędzić słoneczny dzień w zatłoczonej hali. Kiedyś widziałam, jak klient spał w samochodzie przed marketem, czekając na otwarcie. Poza tym nie mają żadnych oporów, aby zapytać, czy w święta pracujemy, czy nie. Często widzę ich niezadowoloną minę, gdy odpowiadam, że jest nieczynne. Mam wtedy wrażenie, że zamknięte markety odbierają im najlepszą rozrywkę na czas świąt.
Najgorsi są klienci „niedzielni”. — Nie mają żadnych oporów, aby zapytać, czy w święta pracujemy, czy nie. Mam wrażenie, że zamknięte markety odbierają im wtedy najlepszą rozrywkę — mówi kasjerka Magdalena Antkowiak
opr. mg/mg