Różnorodność, która nie jest zaprzeczeniem

Wigilia w domu Markowskich - gitarzysta rockowy, ksiądz i dwaj "zwykli" bracia

W tym roku wigilia będzie u Andrzeja. Po śmierci mamy wszyscy postanowili, że dalej święta będą spędzać razem; oni, czyli czterech braci i ich rodziny. Przy wspólnym stole spotkają się więc wszyscy: najstarszy Krzysztof, potem Grzegorz, Rafał i najmłodszy Andrzej. Wigilia będzie tradycyjna, z potrawami takimi jak u wszystkich, opłatkiem i modlitwą przed. W końcu jeden z nich wyjmie gitarę i zaintonuje pierwszą kolędę.

Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby tej gitary nie trzymał w ręce jeden z najbardziej znanych muzyków rockowych w Polsce, Grzegorz, wokalista i lider rockowego zespołu Perfect, i gdyby obok niego nie siedział jeden z najbardziej znanych księży w Warszawie, rzecznik prasowy kard. Kazimierza Nycza, ks. Rafał. Gdy się na nich patrzy, już na pierwszy rzut oka widać podobieństwo, a w rozmowie przez telefon można by ich pomylić, bo głosy brzmią łudząco podobnie. Tylko te drogi życiowe kompletnie do siebie nie pasują, jeden długowłosy rockman, kojarzący się z ostrym graniem, trasami koncertowymi z tysiącami fanów i fanek, alkoholem i rock'n'rollowym stylem życia, drugi — totalne przeciwieństwo: kapłaństwo, teologia, posługa duszpasterska i służba Kościołowi. Czy w ogóle mają ze sobą coś wspólnego poza nazwiskiem? Czy się siebie nie wstydzą, mówiąc wprost.

Cudowne lata

Nie jest łatwo spotkać ich razem, zabiegani, zapracowani, każdy po swojemu. „Cześć artysta! — zaczyna rozmowę przez telefon ks. Rafał — masz chwilkę?”. „Chwilkę tak, ale więcej nie, Gruby” — słyszy w odpowiedzi i już wiadomo, że jest między nimi ten rodzaj zażyłości, którego życzyć sobie może każdy z nas, kto dzieciństwo dawno ma za sobą, dzieciństwo, które najłatwiej obudzić w nas może pamiętający nasze szczenięce lata brat lub siostra. Rodzeństwo, z którym spędzało się najwięcej czasu. Markowscy właśnie tak mają.

Wychowali się w Józefowie pod Warszawą. Mama Barbara nie pracowała, tylko opiekowała się domem i swoimi czterema synami. Ojciec Andrzej, były partyzant, noszący nawet dumne imię „syna pułku” z desperacją, którą doceni chyba tylko ten, kto pamięta lata 50., próbował prowadzić prywatną firmę budowlaną. Mama nie była spolegliwa, ale też niespecjalnie wymagająca, wymagający to był ojciec, który zabierał synów na polowania i wpajał różne ważne życiowe zasady. Dom był, jak to dziś zgodnie mówią, religijny, ale bez przesady. Msza św. w niedziele — obowiązkowo, sakramenty — też. Ale nic, albo niewiele więcej. A może raczej niewiele mniej, skoro nawet najbardziej nieujarzmiony i niepokorny syn Grzegorz, który od nauki wolał muzykę, przez pewien czas grał Msze bitowe w swoim parafialnym kościele.

Każdy ma swoje powołanie

W tym czasie Rafał kończył VIII klasę szkoły podstawowej. Ku zaskoczeniu wszystkich domowników, i chyba nawet samego siebie, postanawia wstąpić do Niższego Seminarium Duchownego w Płocku. „Nie umiem wyjaśnić dlaczego, skąd wzięła się we mnie ta chęć bycia księdzem, dotykamy chyba tajemnicy powołania i tyle” — mówi dziś ks. Rafał, który w przyszłym roku obchodzić będzie 30. rocznicę święceń kapłańskich. Bracia jeszcze przez kilka lat czekali, wierzyli, że się rozmyśli, załatwili mu nawet po swojemu miejsce w miejscowym liceum, by tylko wrócił z powrotem, ale na próżno. Rafał zdania nie zmienił. Po Płocku było więc Wyższe Seminarium w Warszawie i święcenia kapłańskie z rąk prymasa Józefa Glempa, i praca duszpasterska w Warce i w Konstancinie, i studia teologiczne, i doktorat. Konsekwentnie. Uparcie. Bezkompromisowo.

W tym czasie Grzegorz powoli odkrywał uroki bycia artystą, najpierw trafił do Teatru na Targówku, gdzie opiekował się nim muzycznie Włodzimierz Korcz i gdzie śpiewała Alicja Majewska, Danuta Rinn... a Grzegorz podpatrywał i się uczył. I jak to się mówi, korzystał z życia. Pełne szaleństwo to jednak był dopiero Perfect, setki tysięcy sprzedawanych płyt, setki koncertów, nagrań i dziesiątki przebojów, które na pamięć zna chyba każdy, kto w latach 80. i 90. chodził do szkoły. Wtedy widywali się najrzadziej.

Rafał pamięta do dziś, gdy którejś soboty, gdzieś w połowie lat 80., pracował nad czymś, pisząc, i usłyszał w akurat włączonym radiu — na pierwszym miejscu „Listy Przebojów Programu Trzeciego”— swojego brata śpiewającego Autobiografię. Piosenka wcisnęła go w fotel jak wielu ówczesnych nastolatków, dwudziesto- i trzydziestolatków. Dziś najbardziej lubi Niepokonanych. Słowa „trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym” przypominają mu się nie wiedzieć czemu najłatwiej.

Razem, jak brat z bratem

I Rafał, i Grzegorz bez oporu mówią jeden o drugim. I zgodnie podkreślają, jak bardzo lubią ze sobą przebywać. Stąd pomysł wspólnych wyjazdów na wakacje, razem z ukochaną żoną Grzegorza Krystyną (ta sama od prawie 40 lat) i równie ukochaną córką jedynaczką Patrycją, jej synkiem Filipem i mężem Jackiem. Patrycja ma charakter ojca, jak on szybko stała się popularną piosenkarką i jak on jest równie nieokiełznana i dynamiczna. I podobnie jak on, lubi towarzystwo wujka księdza. Lubi i potrafi słuchać, choć tak często poglądy kapłana różnią się od zdania młodej rockowej wokalistki. Jednak te ich rozmowy na temat różnych odcieni życia to nie konfrontacje. Często widać, że więcej ich łączy, niż dzieli.

Grzegorz też to widzi. Dlatego raz czy drugi zgodził się na wspólną z bratem wizytę w telewizji, i publicznej, i prywatnej, by jak twierdzi: „Pokazać normalność więzi i relacji międzyludzkich, bliskość, która jest możliwa nawet jeśli detale nie są takie same...”. — Nie zgadzam się na przeciwstawianie nas sobie — mówi Rafał — to nie jest tak, że jeden jest dobry anioł, a drugi zły, diabeł. Nie. Jesteśmy podobni, choć tak różni. Różnorodność, która nie jest zaprzeczeniem. Po prostu.

Grzegorz Markowski dla „Przewodnika”

o ks. Rafale:

— Rafał jest mi bardzo bliski, choć jesteśmy tak różni. Z tego samego domu, a tak inne życiorysy. Nasza droga życiowa jest bardzo dziwna, bo taka różna. Proszę sobie wyobrazić wspólne dzieciństwo, kowbojskie, indiańskie, chłopięce bijatyki czterech braci, a tu nagle jeden z nich mówi: „Ja będę księdzem, idę do seminarium”. Szok. Kompletne zaskoczenie. On miał dopiero 14 lat, to był przecież szczeniak. Babcia Marysia nie mogła się z tym pogodzić, płakała: „Czy on wie, co robi?”. A on twardo, postanowił i wykonał. My, trzech jego braci, zostaliśmy z otwartymi ustami i zdziwionymi minami. A on wytrwał.

Dla mnie jest to piękne. Do dzisiaj jest takim naszym promyczkiem, oparciem we wszystkim i nie chodzi mi tylko o to, że zawsze mogłem pożyczyć od niego kasę, a w życiu bywało różnie, i że zawsze mogłem do niego przyjechać. On dla mnie jest trochę przedłużeniem mamy, której już nie ma, a która była takim drogowskazem: to rób, tego już nie, to jest dobre, a to złe. Gdy czasem spotykam młodych ludzi, którzy są lub byli jego studentami, i gdy mówią mi, że mają lub mieli zajęcia z moim bratem i że to „superfacet”, to puchnę z dumy. Młodzież nie lubi sztuczności ani udawania, więc tym bardziej cieszy taka luźno rzucona uwaga. No i on nie wygląda na swoje 50 ponad lat, jest witalny i wygląda młodo, ale jak się prowadzi taki higieniczny tryb życia... I jest jedynym moim gościem, na którego nie szczeka nasz pies chihuahua, zamiast szczekać łasi i tuli się do niego już od drzwi. Pies wyczuwa serdeczność i odpowiada tym samym.

Rafał lubi ludzi i jest zawsze blisko nich, zawsze skraca dystans. Dzięki temu mogę wysłać do niego znajomych z problemem, gdy coś w ich życiu źle się dzieje, by w momentach kryzysowych udało się coś uratować, dla dobra dzieci i związku, bo — wie Pani — my wszyscy tak jak w starym przysłowiu: „Jak trwoga, to do Boga”. Czy ja też? Chyba tak, bo Kościół i wiara były zawsze tuż obok mnie, blisko naszego domu — w dzieciństwie byłem nawet ministrantem, gromnicę i wodę święconą mam i dziś, choć różne były lata i różnie bywało w życiu. Gruby, tzn. Rafał, to taki ksiądz dobry na XXI wiek, spowiada krótko i zawsze ma łaskawe spojrzenie na ludzi, cenią więc go obcy i swoi. Dla mnie to jak złoty medal olimpijski.

Ks. Rafał Markowski dla „Przewodnika”

o Grzegorzu:

— Grzegorz to jedna z najbliższych mi osób, jesteśmy bardzo ze sobą związani i zżyci, choć często się spotykam z tym, że ludzie są zaskoczeni, gdy dowiadują się, że jesteśmy braćmi i mamy tych samych rodziców! Oczywiście mamy setki wspólnych wspomnień z dzieciństwa, szczęśliwego, beztroskiego. Pamiętam, na przykład, gdy kiedyś bawiliśmy się w Indian, Grzegorz przywiązał mnie do drzewa, bo byłem jeńcem i dopiero rozpaczliwe „mamo, mamo” oswobodziło mnie z jego niewoli. Innym razem, gdy we czterech zostaliśmy sami, zabawa zakończyła się w szpitalu, bo najmłodszy Andrzej rozbił głowę i trudno było zatamować krew... Ale dziś łączy nas coś więcej niż tylko tamte cudowne lata. Dziś to przede wszystkim nasze spotkania i rozmowy, na które ciągle mamy za mało czasu.

Spieramy się zawsze, gdy widzę, jak opinie Grzegorza czy ludzi z jego środowiska o religii, o Kościele i tym, co wokół nas, kształtują media i jak często niewiele ma to wspólnego z tym, co jest naprawdę. On chce słuchać i potrafi słuchać. Ale ma też na mnie dobry wpływ, bo bycie blisko tak różnych środowisk, świata show-biznesu i życia kapłańskiego sprawia, że lepiej rozumie się postawy i lepiej rozumie się człowieka i jego problemy. Lubię się pokazywać razem z nim, bo mam w tym taki cichy zamysł ewangelizacyjny, na młodych ludziach robi to wrażenie, wspólny widok księdza i znanego muzyka rockowego, który jest wierzący. Dla niektórych choćby trzy minuty jego wypowiedzi o Bogu i sile, jaką daje rodzina znaczą więcej niż całe moje rekolekcje. To uczy mnie pokory i sprawia, że nie potrafię nikogo na siłę nawracać, ale chcę wszystkim, tak jak Grzegorzowi i reszcie naszej rodziny, służyć swoim kapłaństwem. I mam nadzieję, że to się udaje.

Grzegorz nigdy też nie odmawia, gdy proszę o pomoc. Śpiewał dla chorych w Konstancinie, gdzie posługiwałem w szpitalu, i na opłatku u kardynała, na spotkaniu z dziennikarzami. Wiem, że zawsze mogę na niego liczyć, a on na mnie też. Jak brat na brata.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama