Czy można ten dom poweselić?

O wielkanocnych zwyczajach pisze abp Henryk Gulbinowicz

O świątecznych tradycjach Wileńszczyzny, wyścigu ze święconymi pokarmami i Grobie Pańskim pełnym kanarków kard. Henryk Gulbinowicz opowiada Agnieszce Bugale

Po szaleństwach karnawału Środa Popielcowa na Wileńszczyźnie wnosiła w każdą rodzinę spokój i wielkopostne zamyślenie. Co wtedy robiono? Mogę opowiedzieć tylko o tym, jak wyglądało to w środowiskach szlacheckiego zaścianka. Przede wszystkim trzeba podzielić obowiązki na te, które miały panie, i te, które mieli panowie.

Codzienność Wielkiego Postu

Do dobrych tradycji wielkopostnych należało, aby panie od czasu do czasu spotykały się i po cichu, bo spotkania oficjalne, np. imieninowe, nie były w czasie Wielkiego Postu wskazane, zastanawiały się, jaki to też typ mody będzie obowiązywał w czasie najbliższej wiosny albo lata. Drugą rzeczą, już nieco poważniejszą, którą w czasie tych spotkań się zajmowały, było sprawdzanie, czy wędliny przygotowane w czasie Wielkiego Postu przechowują się dobrze. To była trudna sprawa, bo przecież post, a tu trzeba próbować, ale jakoś sobie z tym radziły. W tym czasie panowie planowali zasiewy, ich ilość, i — zwłaszcza właściciele większych gospodarstw — nabywców tych dóbr. Tak wyglądał rytm życia codziennego.

Dom modlitwy

Jeśli chodzi o rytm życia religijnego, to przedstawiał się on dosyć ciekawie. Z okresu zaborów, a byliśmy pod zaborem Rosji carskiej, pozostały piękne tradycje — zwłaszcza z czasu powstań roku 1831 i 1863. Oddawanie hołdu tym, którzy polegli za ojczyznę, było zabronione, ale przecież pragnienia takie były żywe, stąd urządzano rozmaite nabożeństwa. Miały one przypominać tych, którzy walczyli za Polskę. Zamawiano więc Msze św., a ksiądz umiał przemycić te treści, które były rzeczywistymi przyczynami. Ze względu jednak na duże odległości dzielące od kościoła wiele nabożeństw odprawiano w domu. I tak w okresie Wielkiego Postu dzielono „Gorzkie żale”: w jedną niedzielę jedna część, w drugą-druga itd. Jak to się odbywało? Musiała być cała rodzina. W saloniku albo w innej przyzwoitej izbie siadano i z książeczek do nabożeństwa wspólnie śpiewano. Traktowano to jako hołd pamięci składany tym, którzy oddali życie za ojczyznę. W mojej rodzinie wspominano stryja Ignacego, który poległ w 1920 r. pod Warszawą.

Wyścig ze święconym

Dwa tygodnie przed Wielkanocą wietrzono wszystkie ubrania. Wynoszono wszystko na zewnątrz. Prac polowych jeszcze nie było, bo zazwyczaj leżał śnieg, wyszukiwano więc sobie różne zajęcia. Po Niedzieli Palmowej zaczynało się sprzątanie domu: pastowanie podłóg, czyszczenie sztućców. Wszystko musiało być na glanc. W Wielką Sobotę typowano, kto pojedzie do parafii ze święconym. I tu była wielka tajemnica: musiały być dobre, zdrowe, sprawne konie. Dlaczego? Bo była dziwna tradycja, chyba trochę szlachecki zabobon, że kto przyjedzie pierwszy z kościoła ze święconym, ten będzie miał najlepsze zbiory. Dlatego wszyscy stali w kościele bliżej wyjścia. Potem gnano na łeb na szyję do domu.

Czar wspólnego stołu

Po Mszy rezurekcyjnej, gdy delegaci wracali do domu, stół był już zastawiony. Pisanki, które robiono od Wielkiego Piątku, szynki w całości, aby każdy mógł sobie ukroić wedle życzenia... Do stołu zasiadali wszyscy, służba też. Było w tym jakieś zrównanie ludzi. Dzielono się święconym jajkiem, składano sobie życzenia. Co ciekawe, nie wolno było święconego jajka jeść widelcem, trzeba było sięgać po nie palcami. Jedzenie było obfite, długo siedziano przy stole. Po śniadaniu była więc sjesta.

Zaraz po Rezurekcji

Między wyjazdem do kościoła a powrotem ze święconym przychodzili Aniołowie Zmartwychwstania. Byli to chłopcy między 16. a 18. rokiem życia, którzy wędrowali od domu do domu i mówili: „Chrystus zmartwychwstał!”, a odpowiadało się: „Prawdziwie zmartwychwstał!” i wysłuchiwało się Ewangelii o zmartwychwstaniu. W darze otrzymywali pisanki. Mnie się to bardzo podobało, też chciałem być Aniołem Zmartwychwstania... Ale, niestety, mama wyjaśniła mi, że to raczej nigdy nie będzie możliwe, ponieważ tak mogli wędrować tylko ludzie ubodzy. Na drugi dzień, gdy była pogoda, Aniołowie zbierali się razem i grali w pisanki. Gra polegała na tym, że puszczano jajko w korytku — łubiance, lekko pochylonej. Jajko toczyło się i jeśli dotknęło innego, to puszczający je zabierał.

Wielkanocna Niedziela

Pierwszego dnia świąt, wieczorem, kawalerka, a więc nieżonaci, stukali w okno i pytali: „Czy można ten dom poweselić?”. Gospodarz odpowiadał: „Proszę bardzo”. Najpierw śpiewali pieśni wielkanocne, ale potem odśpiewywali piosenki inne, zwłaszcza gdy w domu była panna na wydaniu. Jeśli była miła, lubiana — śpiewano mile, jeśli nie była zbyt szanowana — śpiewano też piosenki nie całkiem uprzejme w treści. Pamiętam dwuwiersz o takiej damie, która przez tę grupę śpiewającą nie była honorowana, bo nie dbała o porządek: „A talerze pod ławą zarosły murawą”. Za śpiewy trzeba było, oczywiście, wynagradzać. Na drugi dzień udawano się z wizytami albo przyjmowano wizyty.

Grób pełen kanarków

Każdy kościół miał swój grób Pański. Do dobrego tonu należało, aby wszystkie te groby odwiedzić. W mojej świadomości gimnazjalisty — mówimy o roku 1938 i 1939 — zostały dwa groby: u Franciszkanów i u Bonifratrów. Franciszkanie zrobili taki grób: najpierw obłoki, obłoki, obłoki, obłoki, a na końcu, w dziurze, gdzie już niewiele było można zobaczyć — monstrancja. Takiego grobu nigdzie nie było, dlatego chodziliśmy go oglądać, zdumiewając się bardzo. Mieszkałem na Bonifraterskiej pod numerem 14, stamtąd było blisko do Ojców Bonifratrów, i grób, który pewnego roku tam przygotowano, również zapamiętałem. Ponieważ miejsca było mało, brat Włodzimierz, który wszystko przygotowywał, umieszczał grób zaraz przy głównym ołtarzu, w takim lochu. Figurę trudno było zobaczyć, ale za to monstrancja była dobrze widoczna. Zadziwiające jednak były klatki z kanarkami, które darły się wniebogłosy! Podglądaliśmy, w którym miejscu te ptaki są umieszczone, ale nie było łatwo je zlokalizować. Brat bonifrater chował je dobrze za skałami z papieru.

Ocalanie drzewa

Szczególnie utkwiła mi w pamięci troska o zmarłych. Oni nie przestawali być częścią rodziny, dlatego czwartego dnia delegacja jechała na cmentarz. Zawożono bazie, nawet pisanki, aby zmarłego poweselić. Ubierano się skromnie, raczej powściągliwie. Jednak ci, którzy zostawali w domu, nie mogli być bezczynni, szli do sadu. Były przygotowane przewiąsła ze słomy i trzeba było każdy pień takim przewiąsłem opasać. Wtedy tego nie rozumiałem, ale po wielu latach dowiedziałem się, o co chodziło. Nie znano żadnej chemicznej ochrony przed insektami, więc był to sposób, aby chronić drzewa. Kiedy wszystkie niepożądane owady wdrapywały się po pniu do góry i mogły uszkodzić koronę drzewa, po drodze natrafiały na słomę i w niej się zagnieżdżały. Dziadek powiedział mi tak: „Wybierz sobie drzewko, opasz, a potem pilnuj, aby szkodniki go nie zniszczyły”. Było to ważne, ponieważ wierzono, że jeśli dziecku uda się ochronić drzewo przed szkodnikami, będzie to zapowiadać pomyślność w jego dalszym życiu; jeśli nie, to pewnie jakieś trudności. Nie pamiętam, jak te moje starania wyglądały, ale chyba nie najgorzej — jeśli wierzyć wileńskim przepowiedniom.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama