Rozpoczynająca się polska prezydencja w UE może, ale nie musi przynieść korzyści - to zależy od sprawności rządu
Rozpoczynająca się polska prezydencja może — ale nie musi — przynieść nam korzyści. Najwięcej zależy od sprawności rządu, czy potrafi wykorzystać ją do promocji Polski, czy tylko do poprawy swojego wizerunku
Co pół roku kolejne kraje członkowskie Unii Europejskiej zaczynają przewodniczyć pracom Rady UE. Dla każdego kraju to wydarzenie, jednak jego znaczenie od 2009 r. — Traktatu Lizbońskiego — znacznie osłabło. Obradami Rady UE kieruje teraz stały przewodniczący, a Unia reprezentowana jest na zewnątrz przez wysokiego przedstawiciela ds. zagranicznych. Sama prezydencja ma dziś zatem znaczenie przede wszystkim prestiżowe.
Jednak nawet w tym kształcie prezydencja może przynieść korzyści sprawującemu ją krajowi. Ułatwia akcentowanie spraw, na którym mu zależy, umożliwia lobbing. Trzeba tylko chcieć. Niestety, rządzący stoją przed pokusą wykorzystania prezydencji do poprawy swojego wizerunku.
W Polsce, na kilka miesięcy przed wyborami parlamentarnymi, ta pokusa jest szczególnie silna. Tym silniejsza, że poprzedza ją erozja wizerunku rządzących m.in. z katastrofalnym stanem przygotowań do Euro 2012. — Widać, że rząd chce potraktować polską prezydencję w UE jako formę autopromocji. Wygląda na to, że ma ona przebiegać w sposób łatwy, prosty i przyjemny. Nic nie wskazuje na to, że zapisze się w jakiś istotny sposób w historii UE — ocenia europoseł Tomasz Poręba.
Strzałki do góry
Z konkretów polskiej prezydencji najpierw było logo. Przygotował je Jacek Janiszewski, wcześniej autor m.in. logo „Solidarności”. — Autor jest ten sam, ale różnica między symbolami zasadnicza. Logo związku do dziś cieszy oko, logo prezydencji raczej próby czasu nie przetrzyma — ocenia Jan Mosiński z władz „Solidarności”. Kolorowe strzałki skierowane w górę — stanowiące symbol polskiej prezydencji — od początku prowokowały dowcipy. — Jedna strzałka to wzrost podatków, druga — wzrost bezrobocia, kolejne strzałki jako wzrost cen i większe zadłużenie — tłumaczy Mosiński.
Logo przygotowano dużo wcześniej, gorzej było ze wskazaniem priorytetów prezydencji. Z nimi rząd spóźnił się o tydzień. Zgodnie z przyjętym programem prezydencji, Polska będzie dążyć do wprowadzenia UE na tory rozwoju gospodarczo-politycznego i skupi się na trzech priorytetach: integracji europejskiej jako źródle wzrostu, bezpiecznej Europie oraz „Europie korzystającej na otwartości”.
Prawdziwy początek polskiej prezydencji odbył się w hali w Gdańsku na konwencji PO dwa tygodnie przed 1 lipca. Spotkanie pokazało, jak bardzo rządząca partia potrzebuje sukcesu. Nie ma go w reformowaniu państwa, dlatego do wyborców ma przemawiać wizerunek. Konwencja została przygotowana z pompą, balonikami i wyćwiczonymi okrzykami entuzjazmu, a dla platformersów jadących na konwencję PKP przygotowało lśniące czystością wagony.
— Europa, podzielona konfliktami, kryzysem, niepewna swej istoty, czeka dzisiaj na polską prezydencję, która może wyprowadzić Unię z wielkiego zakrętu politycznego. Polski orzeł dzisiaj naprawdę może być symbolem zjednoczonej Europy — mówił Donald Tusk, co dla wielu brzmiało jak żart.
Stracone pół roku
Zdaniem europosła Ryszarda Czarneckiego, polska prezydencja będzie czasem straconym. Już dziś widać, że będzie pasywna, ograniczająca się jedynie do administrowania Unią w imieniu Brukseli i nieprzygotowana do walki o polskie interesy i wykorzystanie specyficznego położenia naszego kraju. Ale to nie żadna sensacja, bo taka już jest polityka zagraniczna rządu Tuska.
— Reaguje jedynie na to, co zdarzy się w Unii, na decyzje podejmowane przez Niemcy, Francję czy Wielką Brytanię. Polska podczas swojego przewodnictwa w UE będzie pełnić funkcję administratora, a nie lidera, będzie samoograniczać własną pozycję i potencjał — podkreśla Czarnecki.
Jak ocenia prof. Ryszard Terlecki, poseł PiS, w ogóle zbyt dużą wagę przywiązuje się do możliwych efektów prezydencji. Przede wszystkim dlatego, że prezydencję będzie sprawować de facto rząd PO. — Ten rząd nie jest w stanie twardo upominać się o nasze interesy. Dlatego z tego punktu widzenia będzie to stracony czas. Nadzieje, że przyniesie Polsce jakieś wymierne korzyści, są płonne — mówi.
A byłoby o co powalczyć. Do listy życzeń pod adresem prezydencji ekonomista prof. Ryszard Bugaj dorzuca to, żeby to od nas w tym czasie wyszła sugestia radykalnych zmian w UE. — Na Zachodzie Europy tego oczekują — podkreśla prof. Bugaj. Przed UE stoją ważne pytania: Czy są potrzebne wybory bezpośrednie do PE, skoro frekwencja jest niska, a koszty ogromne? Poza tym, czy biurokracja brukselska rzeczywiście powinna mieć kluczowy wpływ na redystrybucję środków europejskich? Czy nie powinno odbywać się to w kraju członkowskim? Efekt byłby większy, nie byłoby tak dużego ryzyka zmarnotrawienia pieniędzy — mówi Bugaj. Czy obecnie rządzący będą zdolni do postawienia tych spraw — profesor wątpi.
Klimat dla klimatu
Wśród problemów, które — nie tylko zdaniem liderów PiS — powinny być zaakcentowane w czasie prezydencji, jest sprawa Pakietu Klimatyczno-Energetycznego. Prezydencja powinna przynajmniej stworzyć... klimat do przeforsowania korzystnego dla nas systemu redukcji emisji dwutlenku węgla. Musimy wytłumaczyć krajom UE, jak bardzo ten pakt jest dla Polski krzywdzący.
Pakiet, który zakłada m.in. stopniowe likwidowanie, począwszy od 2013 r., systemu bezpłatnych kwot emisji dwutlenku węgla dla elektrowni, a od 2020 r. wprowadzenie pełnej odpłatności za emisję — to duże zagrożenie dla polskiej gospodarki.
Nasza energetyka oparta jest na węglu, a produkcja energii wiąże się z emisją dwutlenku. Jeśli zapisy paktu się nie zmienią, to nasze elektrownie na prawo do emisji CO2 będą musiały wydać w ciągu najbliższej dekady miliardy euro. A to spowoduje wzrost cen energii elektrycznej, co odbije się na naszej gospodarce.
Firmy przeprowadzą się tam, gdzie będzie tańsza energia elektryczna, co z kolei doprowadzi do utraty kolejnych miejsc pracy. Według wyliczeń, prace może stracić nawet ponad 200 tys. osób. Pakt trzeba renegocjować. Jest to możliwe, tyle że potrzeba do tego dobrej woli rządzących, w tym stworzenia skutecznego lobbingu w czasie prezydencji.
Niewielu ekspertów przyznaje głośno, że realizacja priorytetów polskiej prezydencji jest mglista i niepewna, bardziej konkretne są koszty, jakie poniesie polski podatnik. Szacuje się, że prezydencja będzie nas kosztować prawie 450 mln zł, które wydamy m.in. na organizację szkoleń, spotkań, konferencji i imprez dla unijnych polityków i urzędników, na zapewnienie bezpieczeństwa unijnym delegacjom.
Według prof. Ryszarda Bugaja, wobec propagandowych interesów PO w tej prezydencji wzrasta rola opozycji: to ona powinna naciskać na rządzących, by nie zapomnieli się w PR, nie zajmowali interesem partyjnym, lecz ogólnym.
Na zielonej wyspie
Premier Donald Tusk, prezentując kilka tygodni temu logo polskiej prezydencji, nie bez kozery stwierdził, że w jej priorytetach powinno być zawarte dziedzictwo „Solidarności”. Związkowcy zrozumieli to niekoniecznie tak, jakby sobie tego premier życzył. „Solidarność” chce zwrócić uwagę na niezałatwione, a palące problemy pracownicze w czasie demonstracji, która odbędzie się w Warszawie w przeddzień przejęcia przez Polskę prezydencji.
Termin protestu nie został wybrany przypadkowo — przyznają liderzy „Solidarności”. — Rządzący chcą przed lipcem wszystkie brzydkie sprawy zamieść pod dywan. Dlatego naszym protestem chcemy pokazać, że Polska jest krajem z wieloma wciąż nierozwiązanymi problemami społecznymi — tłumaczył szef związku Piotr Duda.
— Kraj, który sprawuje prezydencję, ma szansę nagłośnić sprawy, na których mu zależy. Korzyści ze spotkań, dyskusji, konferencji itd. są nie do przecenienia — mówi Tadeusz Majchrowicz, wiceprzewodniczący „S”. — Natomiast my chcemy też pokazać, że jednak na zielonej wyspie Tuska nie jest tak różowo.
Rząd uważa, że za płacę minimalną na poziomie 1380 zł da się wyżyć, a my wiemy, że się nie da — relacjonuje Majchrowicz. — Ludzi zatrudnia się na umowy czasowe. Nie istnieją dla banków, nie mogą wziąć pożyczki. Polska przoduje w Europie pod względem liczby osób zatrudnianych na umowy czasowe i jest na szarym końcu, jeśli chodzi o średnie wynagrodzenie. Nasze płace są wielokrotnie niższe niż w wielu innych krajach. Mówimy, że trzeba je podnieść — mówi przewodniczący Majchrowicz. Czy uda się związkowcom z tym problemem przebić — to już inna sprawa.
Propaganda sukcesu
Na pewno w czasie polskiej prezydencji, zdaniem europosła Ryszarda Czarneckiego, uda się jedno: propaganda sukcesu. — Możemy się spodziewać nieustającej propagandowej paplaniny, jaki to ważny w Europie jest Donald Tusk, jak bardzo wpływową partią jest PO i jak bardzo wszyscy liczą się z naszym państwem. Tyle że nijak to się będzie miało do rzeczywistości — uważa europoseł.
Europoseł Tomasz Poręba uważa, że dla Polski będzie to swoisty „stress test”, który zadecyduje o tym, czy zdołamy wzmocnić naszą pozycję w Europie, czy na stałe znajdziemy się w drugiej, pozbawionej wpływu na kluczowe decyzje, lidze. To drugie jest bardziej prawdopodobne. Wygląda na to, że prezydencja ma przebiegać w sposób lekki, łatwy i przyjemny.
— Żadnych trudnych tematów, żadnych ambitnych programów. Za to mają być rauty z dyplomatami unijnymi, spotkania z szefami rządów i koncerty w plenerze, co ma pokazać Polakom europejską twarz PO — ocenia Poręba.
Prezydencja rusza na progu wakacji i z tego powodu — zwracają uwagę eksperci — tak naprawdę na realizację celów zostaną cztery miesiące po wakacjach. Potem jednak rozpocznie się kampania wyborcza. I zamiast sprawowania prezydencji — będzie się odbywać puszenie się polityków.
opr. mg/mg