Co Polska może zyskać na Traktacie Lizbońskim?
Traktat prawie przyjęty. Jeszcze tylko podpis prezydenta Czech. No prawie, bo jeśli Vaclav Klaus dostanie to, o co prosi, to wówczas upomną się o podobne przywileje Słowacy. A jeżeli cała procedura będzie trwała za długo, to brytyjscy konserwatyści — po prawdopodobnie wygranych wyborach — zarządzą referendum, w którym Traktat Lizboński najpewniej przepadnie.
Pytanie dla polskiego obserwatora jest dosyć proste — komu w tej grze kibicować? Czy zwolennikom, czy przeciwnikom traktatu z Lizbony. I jeszcze pytanie drugie, nie mniej ważne: dlaczego ten dokument budzi tyle kontrowersji?
Gdybym pisał ten tekst trzy lata temu, nie miałbym wątpliwości. Byłbym zażartym kibicem przeciwników Lizbony, bo traktat jest dokumentem słabym. Brakuje w nim zarówno kręgosłupa, czyli definicji wartości konstytuujących europejskość, a szczególnie odwołania do tradycji chrześcijańskiej, jak i rąk, czyli realnej egzekutywy Europy jako całości. Niemowlę bez rąk i kręgosłupa, i z bardzo małym rozumkiem, raczej by nie przeżyło. Traktat tworzy raczej Europę przypominającą skrzyżowanie wielbłąda z kangurem. Z przodu torba na kredyty, z tyłu garb biurokracji. Na dodatek traktat ogranicza nasz wpływ na decyzje unijne w porównaniu z obowiązującym obecnie traktatem z Nicei.
Mimo wszystko dzisiaj kibicuję zwolennikom traktatu, bo przy wszystkich swoich słabościach umowa z Lizbony ma jedną gigantyczną zaletę — prolonguje, a nawet wzmacnia jedność Europy, a Polska jest od Europy uzależniona, zarówno w dziedzinie bezpieczeństwa, jak i gospodarki. Większość argumentów na rzecz Lizbony leży jednak poza Unią Europejską. Zmiana polityki rosyjskiej w ostatnich latach sprawiła, że Polska samodzielnie ma niewielkie możliwości obrony swojej suwerenności energetycznej i realizacji celów swojej polityki wschodniej. Moskwa musi natomiast liczyć się ze stanowiskiem Unii Europejskiej, jako całości. Więcej, jak wykazały negocjacje w sprawie embarga na eksport polskich produktów rolnych, jeśli Bruksela zajmuje jednoznaczne i twarde, i jednolite stanowisko, to Rosja jest zmuszona do brania owego stanowiska pod uwagę. Traktat Lizboński, wytwarzając europejską służbę dyplomatyczną i wymuszając ujednolicenie polityki zagranicznej Unii, stwarza szanse realizacji naszych celów na wschodzie. A te cele to wolność (w tym gospodarcza), demokracja i dobrobyt. Banał, wcale nie — wystarczy spojrzeć na to, jak marnuje swoje szansa Ukraina pozbawiona zachodniego wsparcia.
Kiedyś argumentowaliśmy, że wspólna polityka zagraniczna nie pozwoli zrealizować wszystkich naszych celów. Że Niemcy czy Włosi jednoznacznie będą bronili polityki wspierania Rosji. Tak, to prawda, tylko, że wojna w Gruzji wykazała determinację Moskwy w realizacji własnych celów tak wielką, że samodzielne działania Polski nie powstrzymają Rosjan. A z drugiej strony udowodniła nawet najbardziej zajadłym rusofilom, że cele Zachodu i cele Rosji w wielu punktach się rozmijają. W efekcie można założyć, że w ramach polityki wspólnej możemy zrealizować jakieś 30 proc. naszych celów na wschodzie, a samodzielnie może 5 proc., dlatego Lizbona jest potrzebna.
Traktat stwarza również możliwość budowy europejskiej polityki energetycznej. Podobnie jak w wypadku polityki zagranicznej, zapewne nie będzie to polityka naszych marzeń, ale nie ma innego sposobu obrony przed dyktatem producentów: Rosjan, Irańczyków czy Arabów niż budowa solidarnego kartelu odbiorców. W skali światowej surowców energetycznych jest jeszcze nadmiar i gigantyczny ich odbiorca, zwłaszcza we współpracy z drugim wielkim pożeraczem energii, jakim są Stany Zjednoczone, jest w stanie zmusić producentów do tego, by nie wykorzystywali ropy i gazu jako broni politycznej. Warunkiem jest elementarna solidarność państw Zachodu, a tę w ramach Unii jest dużo łatwiej osiągnąć. Także i w tym wymiarze, że unijne fundusze i technologie mogą znacząco przyspieszyć proces budowy infrastruktury zmniejszającej uzależnienie nowych państw członkowskich od dostaw ze Wschodu, dlatego Lizbona jest potrzebna.
Wreszcie, czy nam się to podoba, czy nie, jesteśmy świadkami wzrostu znaczenia czynnika militarnego w polityce. Podczas wizyty w Warszawie wiceprezydent USA Joe Biden zachęcał Europę do pogłębiana współpracy wojskowej, i jednocześnie sygnalizował, że USA nie zdołają samodzielnie podołać roli obrońcy Zachodu. Budowa europejskiej armii i jej gotowość do działania na obszarach zapalnych leżących w bezpośrednim sąsiedztwie Europy jest koniecznością, jeśli nie chcemy stać się bezbronnymi ofiarami terrorystów i oszalałych dyktatorów. Przykład Iranu wskazuje, że proliferacja broni masowego rażenia stała się faktem. Obawiam się, że nieodwracalnym. Bez wspólnej europejskiej polityki obronnej może się okazać, że jakiś afrykański watażka zacznie nas szantażować, a nam pozostanie proszenie Ameryki o pomoc.
Bez nowego traktatu nie poradzimy sobie również z problemem imigracji, klęskami żywiołowymi, a przede wszystkim z problemem dalszego rozszerzenia Unii. Bez stworzenia perspektywy członkostwa dla Ukrainy, Białorusi czy Mołdowy Polska pozostanie krajem frontowym Zachodu. A przykład Niemiec, które gwałtownie zyskały na znaczeniu po wejściu Polski i Czech do Unii i NATO, powinien nas przekonać, że lepiej być w środku Unii niż na jej obrzeżach.
Skoro już o Niemczech mowa, to trudno nie zauważyć, iż wzrost niemieckiej potęgi i renacjonalizacja polityki Berlina stały się najsilniejszym powodem obaw przed Lizboną. Tak argumentowali Czesi, Polacy i Słowacy. Tak myśli wielu innych, z Francją na czele. Ale dzięki Lizbonie istnieje szansa na to, że polityka niemiecka znajdzie się w karbach wspólnych działań Europy. Niewątpliwie Niemcy będą najsilniej na te wspólne działania wpływali — tu nie mam złudzeń. Mimo wszystko wciąż istnieje szansa, że to Niemcy będą europejskie, a nie Europa niemiecka. Osłabienie unijnego gorsetu nie osłabi Niemiec — przeciwnie, pozbawione gorsetu brukselskiej biurokracji i konieczności liczenia się z interesami innych tym silniej będą Niemcy prowadzili politykę realizacji interesów narodowych, nawet kosztem partnerów z luźnej konfederacji, którą stać się może UE bez Lizbony.
Na koniec rzecz bodaj najważniejsza. Otóż, gołym okiem widać, że Unia przeżywa kryzys. Próba ucieczki do przodu podjęta przez część elit politycznych w postaci próby narzucenia konstytucji dla Europy okazała się porażką. Lekceważenie woli obywateli i przekonanie elit politycznych, iż „wiedzą lepiej” co dla szczęścia obywateli jest niezbędne, zaowocowało przegranymi referendami we Francji, Holandii i Irlandii. Co więcej, gdyby Traktat Lizboński poddano pod referenda w dużej części Europy obywatele powiedzieliby „nie”. Ale bez tego traktatu Europa rozpadłaby się na kilka grup państw poruszających się z różnymi prędkościami i dość szybko zmierzającymi do konfliktów. Gdy dochodziło do podziału państwa Karola Wielkiego, to nikt nie wyobrażał sobie, iż jest to zjawisko trwałe. Pamięć zbiorowa przechowywała jeszcze wizję jedności Imperium Romanum. A jednak konflikt Francji i Niemiec powstałych z imperium karolińskiego organizował życie Europy przez ponad 1000 lat. Spękanie Unii mogłoby uruchomić procesy bardzo podobne. A słabsi, wśród których, niestety, jest Polska, na ruchach odśrodkowych dużych struktur tracą zazwyczaj najwięcej. Dlatego w naszym interesie jest zaciśnięcie zębów i przyjęcie Lizbony. Od zręczności naszej dyplomacji i od wewnętrznej siły naszego państwa będzie zależało, czy wykorzystamy szanse, jakie daje Polsce pogłębienie europejskiej integracji.
opr. mg/mg