O problemie osób bezdomnych
Odsuwamy się na ich widok, bo są na ogół brudni, nieogoleni. Niemyci, mają drażniący zapach. Często po alkoholu. Trudni w kontaktach. Mimo religijnego nakazu miłosierdzia niechętnie widzielibyśmy ich w naszych domach przy wigilijnym stole.
Szare życiorysy
Tomek jest ledwie po pięćdziesiątce. Skończył technikum górnicze i dwa lata pracował w kopalni Wałbrzych. Ale wówczas bardziej niż praca smakował mu alkohol. Powoli wpadał w uzależnienie. Teraz jest nałogowym alkoholikiem. Do tej pory pił niemal wszystko, co zawiera alkohol. Od blisko ćwierć wieku jest warszawskim bezdomnym. Mieszkał zarówno na działkach, jak i w śmietnikach. Dziś z dumą podkreśla, że czuje się warszawiakiem. Jest schludnie ubrany. Czysty. Zarabia kilkanaście złotych dziennie, sprzątając parkingi. Gdzieś w Polsce żyje jego żona, dwoje dzieci i pięcioletnia wnuczka. Od jakiegoś czasu ma z nimi kontakt. W zeszłym roku był pierwszy raz na pielgrzymce bezdomnych na Jasną Górę.
Tadeusz, gdyby szanował rodzinę, obchodziłby hucznie półwiecze. Ale to, co zapowiadało się dobrze, skończyło się źle. Po zawodówce szybko awansował i otrzymał bardzo dobrą pracę w FSO. Testował na fabrycznym torze nowe samochody. Zakupione — odprowadzał do klientów. Tam zawsze był obiad, butelka wódki, czasem dwie, i szybko uzależnił się, już nie było dnia bez alkoholu. I tak przez kilka lat. W końcu został wyrzucony z tej „dobrej” pracy. Później kolejnej. Mieszkał w różnych miejscach. Od hotelu robotniczego po śmietniki. Jego domem jest klatka schodowa, a łóżkiem — szary karton. Kąpie się w kościelnej łaźni dla bezdomnych. Cały tydzień ma pracowity. Utrzymuje się ze sprzedaży znalezionych puszek po piwie. Na jasnogórskiej pielgrzymce był cztery razy.
Życiorysy Tomka i Tadeusza są szare jak ich twarze. Czas, który im upłynął, do niedawna układał się w dzień przed piciem i w dzień po piciu. Dziś, jak podkreślają, dzięki duszpasterstwu bezdomnych wiele się zmieniło. Przede wszystkim odzyskują godność.
Bezdomny menadżer
Życiorys Ryszarda jest inny. Z dokładnością niemal godziny jest w stanie opowiedzieć trzydzieści lat swego życia przed wypadkiem i jeden dzień życia po wypadku, który trwa już piętnaście lat. Był menadżerem w jednej z krakowskich firm. Wiódł szczęśliwe rodzinne życie. Mieli trójkę kilkuletnich dzieci. Grono znajomych. Tylko czasem żona napominała go, żeby nie wracał samochodem, kiedy wypije z klientami. Ale on bagatelizował to. Powiadał: „Jedno piwko nie zaszkodzi”. Pewnego wieczoru wracał z żoną i dziećmi z działki. Jechał, ile silnik wyciągnie. Chciał się dobrze wyspać, bo następnego dnia miał negocjować atrakcyjny kontrakt. Przysnął za kierownicą po „jednym piwie” i nocnym „grillowaniu”. Obudził się w szpitalu. Po jakimś czasie dowiedział się, że spał przez kilka miesięcy. Rodzaj uszkodzeń powypadkowych zdecydował, że sąd uznał niezdolność Ryszarda do ponoszenia odpowiedzialności za swój czyn. Bardziej widziano go w szpitalu psychiatrycznym niż w więzieniu. Rodzina zerwała z nim kontakt. Dopiero po roku od wypadku dowiedział się, gdzie jest grób żony i dzieci. Zawarł pakt z diabłem, jak powiada, i dwukrotnie usiłował popełnić samobójstwo. Jednak — podkreśla — Pan Bóg był silniejszy, nawrócił go do Kościoła. I od roku Ryszard, choć bezdomny, działa w ruchu antyalkoholowym. Mieszka, gdzie się da. W lesie, w nadwiślańskich szałasach. Żyje z dworcowej żebraniny. Uważa, że stan, w jakim się znajduje, jest pokutą za zabicie żony i dzieci. Czas jej zakończenia pozostawia w rękach Boga.
Często nie znają żadnej modlitwy
— Ciekawym typem jest u nas Waldek — opowiada o. Piotr Wardawy, kapucyn, twórca duszpasterstwa bezdomnych. — Widziałem, jak przeżył nawrócenie. Nie znał żadnej modlitwy — ani „Ojcze nasz”, ani „Zdrowaś, Maryjo”. Kiedyś załatwił sobie jakieś radyjko i wieczorami w kanale słuchał Radia Maryja. I tak uczył się modlitwy. Mówił mi, trochę wstydząc się, że w radiu najbardziej podobają mu się modlitwy i bajki dla dzieci, bo są najbardziej zrozumiałe dla niego. To osobowość niezwykle szlachetna w tym zagubieniu i bezdomności.
Mały kościółek Kapucynów pw. Przemienienia Pańskiego w centrum starej Warszawy ufundował u schyłku XVII wieku Jan III Sobieski — w podziękowaniu Panu Bogu za zwycięstwo nad Turkami pod Chocimiem. Świątynia stoi przecznicę od Rynku Starego Miasta. W gąszczu luksusowych kawiarń i restauracji. Od ponad sześćdziesięciu lat znajduje się tu znana na cały kraj bożonarodzeniowa ruchoma szopka. Od blisko dwudziestu lat świeccy wolontariusze z Towarzystwa Charytatywnego im. Ojca Pio wraz z kapucynami przygotowują i wydają codziennie 250 posiłków dla ubogich. Od trzech lat natomiast działa tu duszpasterstwo bezdomnych. Prowadzi je młody zakonnik o. Piotr Wardawy. O swoich podopiecznych mówi bardzo serdecznie, choć bez sentymentów: — Są mniej więcej tacy jak przeciętni ludzie w społeczeństwie. Kulturalni i niekulturalni. Agresywni i spokojni. Tacy, z którymi można normalnie rozmawiać, ale też i wyizolowani. Jest jakaś część psychicznie chorych. Również uzależnionych od alkoholu. Czasem od narkotyków. Większość z nich to recydywiści. Jedni nie chcą wracać do domów, innych w domach nie chcą. Nierzadko są to ludzie niezaradni życiowo, bez żadnych przyjaciół. Mają ich jedynie wtedy, kiedy mają pieniądze na alkohol. Zazwyczaj przez wiele lat żyją w samotności. I dla nich spotkać człowieka, który okaże im odrobinę bezinteresownego zainteresowania, to wielkie szczęście.
To coś więcej niż otworzyć gębę
Początek duszpasterstwa dla bezdomnych to zorganizowanie dla nich zaduszek przez o. Piotra. Przyszła ich wtedy grupka, która modliła się za sobie podobnych nędzarzy, pomarłych gdzieś w zapomnieniu. Śpiewał i grał piękne ballady jeden z bezdomnych, zwykle słuchany pod warszawską katedrą. — Po tej Mszy św. stwierdziliśmy z braćmi, że oprócz zupy warto byłoby coś zrobić i dla duszy bezdomnych — opowiada o. Piotr. — Bo choć nie da się ich do końca wyciągnąć z bezdomności, to można dać im trochę dobra, by umierając, wiedzieli, do Kogo wołać jak dobry łotr na krzyżu. Pomyśleliśmy więc: dlaczego by nie stworzyć duszpasterstwa bezdomnych? I teraz udaje nam się wspólnie dogadywać. Czasami z trudem, bo jest w nich dużo bólu i cierpienia. Ale też i Pan Bóg w nich jest.
O. Piotr zaczął organizowanie duszpasterstwa od specjalnej Mszy św. dla bezdomnych. Jakiś czas później zaczęły się odbywać coczwartkowe spotkania, podczas których prowadzone są modlitwy oraz rozważanie Pisma Świętego. Przy kawie, herbacie i ciastkach. W czasie takiego spotkania któryś z bezdomnych czyta przygotowany fragment Pisma Świętego, wydrukowany przez o. Piotra dużą czcionką, bo bezdomni często mają kłopoty ze wzrokiem. — Rozważamy Słowo Boże. Każdy próbuje coś odnieść do swojego życia. Czasami wychodzi lepiej, czasem gorzej — mówi o. Piotr. — Bywa, że się nawet pokłócą o Słowo Boże. Ale jest to grupa ludzi, która uczy się rozmawiać.
— Ja chyba już zawsze będę bezdomny — mówi Bogdan — bo nie mogę znieść spojrzeń urzędników, u których muszę coś załatwiać, którzy traktują mnie jak śmiecia. Powiedziałem sobie przed kilku laty, że nigdy nie będę korzystał z państwowej opieki społecznej. I przychodzę tutaj, bo Kościół ode mnie niczego nie żąda. Żadnych papierów. Nie każe mi się ze wszystkiego opowiadać. Chcę — mówię. Nie chcę — nie muszę. Tu nie chodzi o to, że nie muszę patrzeć nikomu w oczy. Przecież jak będę chciał rozmawiać z Panem Bogiem, to i tak muszę otworzyć swoją duszę. A to coś więcej niż otworzyć gębę.
Bezdomni w domu rekolekcyjnym
Jednym z wielu działań duszpasterstwa jest również ewangelizowanie bezdomnych na organizowanych sześć razy w roku rekolekcjach. Dzięki dobrodziejowi, który użycza na ten czas hotelu w jednej z podwarszawskich miejscowości, i z pomocą sióstr misjonarek miłości może w nich uczestniczyć blisko stu bezdomnych. Śpią w wygodnych łóżkach w czystej pościeli i otrzymują całodzienne wyżywienie. Odwszeni, wykąpani, porządnie ubrani, słuchają przez pięć dni Słowa Bożego. Wcześniej bracia i siostry idą na ulice, schodzą do kanałów i zapraszają bezdomnych. Informują, gdzie i kiedy zostanie podstawiony autobus. Jadą ci, którzy mają jeszcze siłę, żeby coś ze sobą zrobić. Zmienić swoje życie. Ale jest jeden warunek: muszą być trzeźwi. — Te rekolekcje są niezwykłym czasem spotkania z nimi — opowiada o. Piotr. — Niektórzy piją od kilku miesięcy, inni od kilku lat. Podczas rekolekcji przechodzą taki bezbolesny „detoks”. I stają na nogi. Wówczas mamy dużo modlitwy — adorację, Różaniec, Drogę Krzyżową. Wspólne spotkania. Są to szczególne spotkania, bo oni w jakiś sposób wracają do siebie dawnych. Jest to zarówno dla nich, jak i dla nas, kapłanów, szczególne świadectwo, bo oni po dwudziestu, czasem po trzydziestu latach wracają do Kościoła.
O. Piotr po kolejnych rekolekcjach z bezdomnymi zanotował któregoś dnia w prowadzonym przez siebie notatniku.: „(...) zawsze odprawiamy wspólnie Drogę Krzyżową, do której rozważania układają sami bezdomni. (Jeden z nich) dostał stację IV: Spotkanie Jezusa z Matką. Jego rozważanie brzmiało tak: — Moja matka chciała się ze mną spotkać, bo mnie dawno nie widziała, martwiła się o mnie, a ja wyjechałem i nie odzywałem się, wiedziała, że jest ze mną źle, a ja nie chciałem się jej pokazywać w takim stanie. Moja matka chciała się ze mną spotkać, gdy była chora, wiedziałem o tym, ale nie pojechałem do niej, bo ciągle piłem. Moja matka umierała i bardzo chciała się ze mną spotkać, ale się nie spotkała. Bardzo chciałem przyjechać na pogrzeb, ale nie przyjechałem, ciągle piłem. Ona już nie żyje, ale ja mam nadzieję, że mnie słyszy, bo jestem już trzeźwy”.
W drodze do jasnogórskiego domu
Od dwóch lat we franciszkańskiej, „brązowej” pielgrzymce na Jasną Górę idzie do Matki Bożej również grupa bezdomnych. Tadeusz, który był już kolejny raz na pielgrzymce, mówi: — Choć jestem bezdomny, to właśnie podczas tej pielgrzymki czułem, że mam dom. Byłem w takiej samej sytuacji jak każdy inny pątnik. Nie mieliśmy domu: a nocowano nas, karmiono i traktowano jak wszystkich.
Również Bogdan wybiera się znów w przyszłym roku na pielgrzymkę i ma nadzieję, że wytrzyma. — Bo chcę zobaczyć ten piękny widok, kiedy podchodzi do mnie małe dziecko i podaje kubek wody — przyznaje ze łzami w oczach. — Bo czujesz wtedy, jakby sam Pan Bóg ci tę wodę podawał. Dla tego jednego choćby muszę iść na pielgrzymkę.
opr. mg/mg