To tylko jedno życie

Bezdomni? Łatwo sobie wyobrazić: brudni, śmierdzący, żebrzący. Niedługo zima, więc znów zaczną o nich mówić media - co jednak przyjdzie z mówienia o nich? Są jednak i konkretne inicjatywy, które świadczą im realną pomoc

To tylko jedno życie

Bezdomni? Łatwo sobie wyobrazić: brudni, śmierdzący, żebrzący. Niedługo zima, więc znów zacznie się ich sezon. W każdych wiadomościach będą o nich mówić. A ich życie nie zmieni się ani o włos.

Jan przez dwa lata mieszkał w ziemiance. Wcześniej miał kawalerkę, razem z mamą. Potem mama umarła, a jego rodzina wykwaterowała. Został z niczym. Kiedy przyszedł do „Przystani”, był obrazem nędzy i rozpaczy. Dziś czysty, w błękitnej koszuli, kręci się po domu. Tyle że choruje — jego organizm pewnie nigdy nie zapomni mu już tej ziemianki.

W Gnieźnie dla ludzi takich jak Jan są dwa domy: na Pocztowej, niedaleko dworca, i na Kawiarach, prawie za miastem. I jest dwoje ludzi: Maria Chwiałkowska-Grygiel i Marian Wierzbicki. Dwa domy i dwoje ludzi, którzy od dziesięciu lat zmieniają życie bezdomnych. Stowarzyszenie „Dom” założyli sami bezdomni. Sami wybudowali miejsca, które nazwali „Pomocną Przystanią”. I zadziwiają — siebie samych, władze, księży i wszystkich, którzy ich spotykają.

Marian

— Mariana dostałam w spadku — wspomina pani Maria. — Przychodził do moich rodziców, a oni mu pomagali, kiedy życie mu się poplątało. Rozpadło mu się małżeństwo, nie miał nic, chociaż na dworcu nie mieszkał. Nie wierzył, że kiedykolwiek uda mu się to odbudować — ale się udało. Dziś mieszka w „Przystani” nie z konieczności, ale z wyboru. Nawet pokoju nie chce większego czy oddalonego od głośnego korytarza, po którym wciąż kręcą się ludzie. Rodzina go odwiedza, ale jego dom jest tutaj.

Dziesięć lat temu, podczas wigilii dla bezdomnych, ktoś z Urzędu Miasta zaproponował panu Marianowi kurs prowadzenia ośrodków. Pojechał, skończył, a kiedy wrócił, okazało się, że przeznaczone dla bezdomnych budynki oddano już komuś innemu. Pan Marian zdenerwował się i uznał, że w takim razie bezdomni sami założą swoje stowarzyszenie.

— Kiedyś, już po śmierci mojej mamy, poszliśmy razem na cmentarz, i wtedy on mi powiedział o swoich planach — mówi pani Maria. — Zaciekawiło mnie to, bo rzeczywiście w Gnieźnie było wtedy tych bezdomnych mnóstwo, na samym dworcu mieszkało ich siedemnastu. To były ciężkie czasy, bieda, brak pracy i siostra Felicja, szarytka, próbująca pomagać, ciągle walcząca z jednym problemem — gdzie ich nocować? Nie miałam znajomych do takiej pracy, to nie jest stowarzyszenie, które zakłada się z przyjaciółkami. A Marian zmobilizował bezdomnych z dworca. To nie było proste przekonać ich, żeby wyszli z cienia. Ale się udało. Po błogosławieństwo dla stowarzyszenia poszli do abp. Henryka Muszyńskiego. — Bez błogosławieństwa nic z tego nie będzie — mówił pan Marian. Z arcybiskupem znali się już wcześniej, z wigilii dla bezdomnych, arcybiskup zawsze podziwiał długą brodę Mariana.

Stefan

Stefan jest jednym z założycieli stowarzyszenia, dziś pracuje w nim na część etatu. Odpowiada za warsztaty, odbudował rodzinę. Tyle że nie wrócił do domu: nie chce być na utrzymaniu i łasce żony. Woli iść z nią na spacer, przyjąć wnuki u siebie. „U siebie” to znaczy — w „Przystani”.

Z tamtej pierwszej piętnastki nikt nie przepadł. Kilku zostało w „Przystani”, wielu wróciło do rodzin i teraz przychodzą tu z żonami i dziećmi, kilku ze względu na stan zdrowia trafiło do domów pomocy społecznej. Ale nikt nie wrócił na ulicę, nikt nie zapił się na śmierć. Pomieszczenia dla „Przystani” sami remontowali i sami budowali. — To jest chyba fenomenem na skalę Polski, że urzędy pieniądze dla bezdomnych dają bezpośrednio samym bezdomnym, żeby oni nimi rządzili — mówi pan Marian. — To zaufanie dużo nas kosztowało, trzeba było czasu, żeby uwierzyli, że my tych pieniędzy nie zmarnujemy.

W tej pracy jest dużo emocji. Kogoś nie powinno się przyjmować, przecież już tyle nawywijał. Taki jest regulamin. — Żeby tego regulaminu nie łamać, opracowaliśmy „Metodę małych kroków” — tłumaczy pani Maria. — Nie można przecież z całą surowością ludzi odesłać, bo oni zginą. Dlatego jeśli chcę kogoś przyjąć po raz trzydziesty piąty, to go przyjmę. Bo dokąd pójdzie? Teraz już nawet w Ameryce odkrywają, że alkoholików najlepiej jest nagradzać za każdy krok do przodu, a nie karać za upadki. Te upadki i tak są dla nich traumatyczne. Jeśli będziemy go karać, kiedy on przychodzi po pomoc, to on może stracić wszelką nadzieję i się poddać.

To dlatego w „Przystani” nikt się nie skupia na chorobie alkoholowej. — Sprawa jest prosta — mówi pani Maria. — Najpierw zmiana wyglądu, umyć, ubrać, ogolić i od razu do pracy. Pierwsza rzecz u nas to obowiązek wobec innych. Przychodzą tutaj, na tę szczęśliwą wyspę, żeby służyć innym. I robią wszystko, żeby tylko nie myśleć o sobie.

Wystarczy rozejrzeć się po domu. Obrazy, zwierzęta, warsztaty, remonty, kursy, pomoc w rozdawaniu posiłków dla ubogich z miasta. Festyny, pielgrzymki, kapliczki, fontanna, nawet grota w ogrodzie — wszystko własnymi rękoma. Ostatnio bezdomni oddali część swojego terenu na Kawiarach na plac zabaw dla dzieci. Sami go zaprojektowali, zbudowali piaskownicę, zjeżdżalnie, huśtawki, karuzelę. Ustawili też zadaszone stoliki dla rodziców, którym serwują kawę albo herbatę. Wszystko za darmo. — My od kilku kaw nie zbiedniejemy jeszcze bardziej, a tu rodzice z dziećmi po ulicy spacerowali, bo nie ma dokąd iść, do centrum daleko. Co to za problem zrobić coś dobrego?

Funio i Klara

W domu na Kawiarach oprócz bezdomnych mieszkają psy, dwa konie i dwie wietnamskie świnki. — Już dawno powinny być w garnku, ale szefowa nie pozwala — śmieje się pan Marian. — Bo jak to, Funia i Klarę do garnka?

Konie też dostały tu drugie życie. Pani Maria i pan Marian odkupili Gazelę, starą, łaciatą klacz, za grosze, chroniąc ją przed rzeźnią. Ale za Gazelą chodził jeszcze Szardan, arab, piękny ogier, ale płochliwy i uważany za nienormalnego. Nikt go nie chciał, wzięli więc i jego. Gazela niedługo później odeszła. — Ale przynajmniej miała piękne lato — wzdycha pani Maria. Szardan przeżył śmierć Gazeli, osowiał, dokupili mu więc „piękną Helenę”, konika polskiego, który zadziornym spojrzeniem spod  ciemnej grzywy wita wchodzących do stajni. Helena przyzwyczajona była do chodzenia w bryczce, więc i tu czasem wozi dzieci, żeby nie tyła i żeby dzieci miały frajdę.

Kiedy rozmawiamy, w biurze telefon odbiera pani Małgorzata. — Weź wszystko. Przejrzymy, przychodzą tu panie z dziećmi po chleb, na pewno wezmą, przyda się im.

Pani Małgorzata z krótką, kolorową fryzurką śmieje się młodymi oczami. Przez trzydzieści lat pracowała w księgowości. To nie jest praca, którą się kocha, ale przynajmniej bezpieczna. Kiedy otrzymała wypowiedzenie, zawalił jej się cały świat. Na chwilę się zawalił — ale postanowiła iść na kurs pracowników społecznych. Potem zaczęła szukać nowej pracy. Do przedszkola nie chciała iść, w pośredniaku przyjęła ofertę z domu pomocy społecznej. Nie zdążyła dojść do domu, kiedy zadzwonił telefon: — Pani Małgorzato, proszę wrócić, mamy dla pani co innego.

Cofnęła się. W biurze pośrednictwa pracy siedziała pani Maria z panem Marianem. Szukali kogoś do „Pomocnej Przystani”. Już od trzech lat pracują razem.

— Teraz jedyne, czego żałuję, to tego, że nie zmieniłam pracy dwadzieścia lat wcześniej — śmieje się pani Małgorzata. — Tutaj siedzę nie osiem, ale dziesięć albo więcej godzin. Tu są ludzie, tu coś się dzieje, tu jestem potrzebna. I tutaj jest mój dom.

— Pani Małgosia to nasza prawa ręka, znakomity opiekun i wielka przyjaciółka bezdomnych — chwali pani Maria. — Nie wyobrażam sobie domu bez niej.

Marylin Monroe

— To nie jest takie proste: że bezdomni i alkoholicy krzywdzą innych — tłumaczy pani Maria. Ich też często życie skrzywdziło. Ale oni nigdy o nikim źle nie mówią. Nie skarżą się, że ktoś zawinił. Przeciwnie, siebie obarczają całą winą za to, jak wygląda ich życie i mimo tych wielu lat pracy wciąż się wstydzą i krępują, jakby byli gorszymi ludźmi.

Pani Maria i pan Marian są w „Przystani” jak matka i ojciec. Tak zresztą często mówią o nich mieszkańcy domów. — Ja jestem „swój dziad”, mówię im po swojemu i oni to rozumieją. Marychna tłumaczy, jak kobieta i nauczycielka. Ja nie tłumaczę. Mówię, co trzeba zrobić i to musi być zrobione. Bo są rzeczy trudne, ale nie ma rzeczy, których nie można pokonać. Wszystko można, jak tylko się chce. A oni chcą, więc ja im daję zadania. Kierowniczka rozmawia tam, gdzie są ludzie kulturalni, którzy mojego twardego języka mogą nie rozumieć — śmieje się pan Marian.

— Czasem myślę, że on może kogoś za ostro potraktował — mówi pani Maria.
— Idę do takiego delikwenta, żeby go uspokoić. Tłumaczę, że kierownik to nie Marylin Monroe, żeby się wciąż uśmiechał; że czasem musi powiedzieć prawdę. I w odpowiedzi słyszę: „Ale ja wiem! Przecież kierownik miał rację!”. Oni rozumieją tę ojcowską rękę.

— Bo my się uzupełniamy — dodaje pan Marian. — Ona jest dobra, a ja ich powstrzymuję, żeby jej dobroci nie wykorzystywali. I pokazuję, że jeśli zaczniemy jeden drugiego wykorzystywać, a nic w zamiast nie dawać, to będzie nie w porządku.

— A czasem, kiedy nie możemy sami dojść do porozumienia, idziemy do mojego męża — mówi pani Maria. — Krzysiu ma mądre spojrzenie na wiele rzeczy, potrafi doradzić. I wtedy już nie dyskutujemy między sobą, a on nas godzi. To taka rada nadzorcza nad nami.

Maria

Pani Maria po studiach chciała być siłaczką. Poszła na PGR-owską wieś, do najmniejszej szkoły, jaką znalazła. Było tam razem trzydzieścioro sześcioro dzieci w klasach łączonych, od pierwszej do czwartej. Uczyła wszystkiego. O piątej rano budziły ją dzieci, które z małą konewką przychodziły podlewać jabłonkę. Popołudniami przychodziły znów, na douczki. — Wszystkie wypchnęłam do kolejnych klas — mówi pani Maria. — Aż na dywanik mnie za to wezwali. Zapytałam ich, jak długo w takim razie chcą te dzieci w szkole trzymać? Nie każdy musi być Einsteinem, nie każdy musi iść na studia, bo kto by buty naprawiał? Ważne, żeby w każdym człowieku coś dobrego znaleźć.

Potem pani Maria wyszła za mąż, przeniosła się do Poznania i do szkoły, w której dzieci było prawie dwa tysiące. Tę pracę też lubiła. A później zmarła jej mama.

— Tato położył się do łóżka i też nie chciał żyć. Przecież 60 lat byli razem. Zostawiłam więc wszystko w Poznaniu i przyjechałam do Gniezna. Mąż został w Poznaniu, dojeżdżaliśmy do siebie. Zaczęłam szukać tu pracy i okazało się, że jestem za stara. Miałam wtedy 40 lat. Z dnia na dzień przestałam być poznańską nauczycielką z doświadczeniem i nagrodami dyrektora, a stałam się starą bezrobotną.

Wtedy zrobiłam coś, o czym nie powiedziałam ani mężowi, ani ojcu — wiedziałam, że mi na to nie pozwolą. Poszłam po zasiłek. Chciałam zobaczyć, jak to jest, w tej rzeczywistości, która dla wielu była normą. O szóstej rano stanęłam na końcu kolejki, na ulicy... Tak, to było upokorzenie. Aż mi się łzy potoczyły po twarzy. Może to teraz brzmi, jakbym była jakąś hrabianką. Ale teraz zdaję sobie sprawę, że musiałam doświadczyć, jak to jest, być bezrobotnym, przekonanym, że nikt mnie nie chce, że nie ma znaczenia wykształcenie, że inni traktują człowieka jak śmiecia... Kto powstrzyma od picia mężczyznę, który stracił pracę, który w swoim mniemaniu przestał być mężczyzną? Jak oni się mieli odnaleźć, kiedy ja — nauczycielka z Poznania, wykształcona, też się odnaleźć nie mogłam? Kiedy dzieje się tragedia, człowiek trafia gdzieś na bocznicę, nie ma już ani żadnej szansy, ani żadnej nadziei.

Tereska

— Tu są takie gnieźniaki zatwardziałe, których nie można nigdzie odesłać. Zaczynają pić, jak tylko przestają widzieć wieże katedry — opowiada pani Maria. — Zresztą wysyłanie ich gdziekolwiek nie ma sensu, bo za parę dni i tak staną u nas na progu.

Dworcowa Tereska chodziła zawsze z wózkiem na dwóch kółkach i sypiała pod dworcowymi kasami. Lekko upośledzona, miała partnera, który ją bił i przypalał papierosami. Nie umieli bez siebie żyć. Siadywali na murku przy Warszawskiej. Pani Maria wynosiła im czasem zupę w słoiku. Widziała czerwone, przekrwione oczy pobitej Tereski, ale zanim zdążyła wezwać pomoc, oni uciekali. Potem Tereska przychodziła do „Przystani” i znów uciekała, dworcowe życie ciągnęło. W końcu odesłano ją do DPS-u, daleko, żeby miała szansę zapuścić korzenie. W same święta Bożego Narodzenia zniknęła. W śniegu, przez lasy, wróciła pieszo do Gniezna i w sylwestra zmarznięta na kość stanęła pod drzwiami „Przystani”. — Została u nas jeszcze trzy lata, ale miała już takie zmiany psychiczne i demencyjne, że dłużej mieszkać tu nie mogła — mówi pani Maria. — Trzeba ją było odesłać w miejsce, które będzie bezpieczne i daleko od środowiska, które ją wykorzystywało. Na szczęście pomogły siostry szarytki, które znała i którym ufała.

Dziś dworcowa Tereska mieszka w klasztorze u sióstr w Chełmnie, w pokoju z własnym telewizorem. — Żyje jak księżniczka, choć powinna skończyć gdzieś na ławce — mówi pani Maria. — Komuś się może wydawać, że to tylko jedna Tereska, a przecież ta jedna Tereska to jest całe życie. Zresztą ten jej pan też przestał pić, wyjechał do siebie, na Mazury. Czasem przyjeżdża sprawdzić, czy u Tereski wszystko w porządku.

W „Przystani” mieszkają tylko mężczyźni. Kilka lat próbowano otworzyć dom również dla kobiet, ale szybko się okazało, że to był błąd. — Jak kobiety były, to mi chłopy brzuchy wciągały, miłości się zawiązywały, z których i tak nic nie było — mówi pan Marian. — Jak jedno w domu pije, to jest źle. Ale jak już dwoje pije, to z tego musi być jakaś tragedia.

— To sami panowie poprosili, żeby pań w domu nie było — dodaje pani Maria. — Oni się angażują, a panie uzależniają się ciężej, trudniej z tego wychodzą, muszą mieć oddzielną terapię.

Jowita mieszkała kiedyś na Kawiarach. Ktoś wyciągnął ją z domu, uciekła, znów zaczęła pić. Nie żyje. — To dla mnie bardzo smutne, ale zawsze trzeba pamiętać o tym, co było dobre — mówi pani Maria. — To, co dobre, nie ginie w wieczności. A Jowitę mam na zdjęciu, jak na Mszy św. czytała Pismo Święte, ubrana w piękny kostiumik. Pan Bóg o tym wie i nie zapomni.

Arek

Arek maluje. Dla siebie, dla mieszkańców domu, dla przedszkolaków, czasem na prezenty. Trochę koni. Najwięcej jednak jest bajek — wielkich płócien pełnych księżniczek i jelonków. — Jak on to dokładnie robi, pieczołowicie cyzeluje każdą kroplę wody — zachwyca się pani Maria.

Arek często ucieka. Kiedy jest większe zgromadzenie, on znika — wstydzi się, nie chce, by zwracano na niego uwagę. Ma blizny na twarzy, to pamiątki po poparzeniu. Brakuje mu też kilku palców u rąk. Jest głęboko uzależniony. Ucieka i pije. Potem ktoś przynosi go do „Przystani”, Arek trafia na detoks i znów zaczyna odżywać. I znów maluje. Pani Maria wprawdzie przygotowała mu sztalugi, ale on woli po swojemu. Siada w kącie i wymyśla kolejne obrazy, tylko jedzenie trzeba mu do tego kąta donosić. Kiedy maluje, nie pije. Kiedyś jego obrazy były całe czarne. W oczach koni widać było złość. Teraz Arek jest już spokojniejszy. Jego obrazy są słodkie, pastelowe, pełne bohaterów dziecięcej wyobraźni.

Pani Maria mówi, że kocha te obrazy i trudno jest się jej z nimi rozstać.

Przyjechał kiedyś do „Przystani” jeden Polak, który pracuje jako streetworker w Nowym Jorku, z bezdomnymi Polakami, żyjącymi na ulicach, bez ubezpieczeń i jakichkolwiek świadczeń. Teraz planuje kupić tam stary kościół, żeby w nim zrobić dla nich schronisko. Ale kiedy był w Gnieźnie, zachwycił się obrazami Arka i kupił od niego aż trzy. To był wielki sukces. Chociaż tak naprawdę nie chodzi tu o pieniądze. Jeśli obrazy Arka są sprzedawane, to zwykle po kosztach. Ważniejsza jest satysfakcja, że robi się coś pożytecznego, że inni doceniają. Że życie nie jest bez sensu.         

Stowarzyszenie „Dom” założyli sami bezdomni. Sami wybudowali miejsca, które nazwali „Pomocną Przystanią”. I zadziwiają — siebie samych, władze, księży i wszystkich, którzy ich spotykają

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama