Od września 2013 w przedszkolach powinna zapanować równość. Ale równość oznacza niestety równanie w dół. Po co komuś zajęcia z plastyki, rytmiki czy języka obcego?
Od września 2013 r. w przedszkolach powinna zapanować równość wszystkich dzieci. W ramach ustawy „Przedszkola za złotówkę” w potrzasku znalazły się dodatkowe zajęcia z języka angielskiego, rytmiki, plastyki itp.
Nowe prawo zostało uchwalone w czerwcu br., obowiązuje zaś od 1 września br. Jak zwykle, ustawa była wdrażana w wielkim pośpiechu, stąd liczne niedoróbki. Idea wydawała się bardzo wzniosła. Ustawa miała zlikwidować wpływ różnic majątkowych rodziców dzieci chodzących do przedszkoli na ich uczestnictwo w zajęciach ponadprogramowych. Do tej pory, po pięciu darmowych godzinach, dzieci miały zajęcia dodatkowe, za które płacili rodzice. Koszty tych zajęć to od kilkunastu do 35 zł. Wydawałoby się, że suma niewielka, ale nie dla wszystkich. Są rodziny, dla których wydatek kilkudziesięciu złotych miesięcznie jest poważnym obciążeniem domowego budżetu. W konsekwencji dziecko z takiej rodziny albo uczęszczało na jedno wybrane zajęcie, albo siedziało na ławeczce, podczas gdy inne dzieci były zajęte rytmiką, plastyką, tańcem. Wprawdzie dyrektorzy przedszkoli zapewniają, że w ich placówkach żadne dziecko nie było pozbawione dodatkowych zajęć, bo w razie potrzeby rada rodziców składała się na opłatę za gorzej sytuowanego przedszkolaka, w praktyce różnie to wyglądało. Mama pięcioletniej Marzenki zapewnia, że jej córeczka przesiedziała, zresztą nie sama, niejedną godzinę. - Wychowuję dwójkę dzieci - mówi. - Mąż nie ma pracy, ja utrzymuję dom ze sprzątania mieszkań i z rzadkich dorywczych prac męża. Nie wiem, jak wiązać koniec z końcem. Dla mnie dodatkowe 35 zł w miesiącu jest wysoką kwotą. Gdy mam wybrać, czy nakarmić dzieci, czy posłać Marzenkę na angielski, to zawsze wybiorę to pierwsze. Dlatego mała siedziała, a z nią jeszcze dwoje innych dzieci na ławeczce i przyglądała się, jak inni ćwiczą. Teraz jest lepiej - dodaje - nie ma wybrańców. Wszyscy są równi. Trudno się dziwić matce Marzenki, że jest zwolenniczką równania w dół. Każdy chce jak najlepiej dla swojego dziecka i boli go, gdy jest ono wyobcowane z grupy.
Jednak nowe przepisy przedszkolne to wylanie dziecka z kąpielą. W świecie, w którym żyjemy, niemożliwa jest całkowita równość społeczna. To utopia. I tak jest w tym wypadku. Pozorna równość przedszkolna będzie miała konsekwencje w późniejszej edukacji. Oprócz przedszkoli za złotówkę istnieje rozbudowana sieć przedszkoli prywatnych, w których maluchy mają do wyboru wiele zajęć dodatkowych: od lekcji karate do całego wachlarza nauki języków obcych. Te dzieci w pierwszej klasie szkoły podstawowej spotkają się z maluchami z przechowalni. Już na początku edukacji mają nierówny start. A w miarę upływu lat ta różnica będzie się pogłębiać. Do tej pory dzieci z przedszkoli państwowych, uczestnicząc w zajęciach dodatkowych, miały możliwość rozwoju. I nie chodzi tu o żadne wymyślone nauki języka chińskiego czy judo, ale o język angielski, plastykę, umuzykalnienie i rytmikę. To podstawa, do której w dzisiejszych czasach dziecko powinno być wdrożone. W imię równości społecznej teraz dotacja musi iść z budżetu państwa. I w założeniach tak się dzieje. Ale jak zawsze, tak i tym razem, gdzieś po drodze system nie zadziałał. Zgodnie z ustawą, za każdą dodatkową godzinę pobytu w przedszkolu (pięć godzin jest darmowych) gminy mogą pobierać jedynie 1 zł. Godziny te są dofinansowane z budżetu państwa. Dotąd naukę w przedszkolach w całości finansowały samorządy. Za każdą dodatkową godzinę pobierały kilka złotych. Obecnie rodzice nie mogą zapłacić za naukę języków czy rytmiki. Zabrania tego ustawa. - Do tej pory płaciliśmy za trzy zajęcia dodatkowe - mówi mama czteroletniego Pawełka. - Był to język angielski, rytmika i plastyka, czyli żadne luksusy, tylko podstawa programowa. Teraz dziecko prawdopodobnie zostanie tego pozbawione. Nie stać mnie, abym posłała synka na angielski poza przedszkolem. A w dzisiejszych czasach każdy wie, jak niezbędna jest znajomość angielskiego. Dzieci kilkuletnie najszybciej przyswajają obcy język. Potem w szkole Pawełek będzie zapóźniony w stosunku do dzieci, które chodziły do przedszkoli prywatnych. Tak wygląda równość, jaką nam zafundował rząd - dodaje.
Rodzice o zmianach dowiedzieli się dopiero 1 września. Ustawa była znowu wdrażana w rekordowym tempie i upychana niemal kolanem. Samorządy do końca nie wiedziały, czy dostaną dotacje i w jakim terminie. W końcu dowiedziano się, że na ten cel budżet państwa przeznaczył 504 mln zł. Po wyliczeniu wszystkich kosztów i tak okazało się, że pieniędzy jest mniej niż dotąd. Jeszcze w pierwszej dekadzie września gminy nie dysponowały dodatkowymi pieniędzmi. W końcu z opóźnieniem, ale zaczęły one spływać. Na konferencji prasowej prezydent stolicy Hanna Gronkiewicz-Waltz poinformowała, że na ten cel Warszawa przeznaczyła 10 mln zł. Wprawdzie nie umiała powiedzieć, kiedy te pieniądze dotrą do przedszkoli, chwaląc się jedynie tym, że to jedyny samorząd, który aż taką sumę przeznaczył na zajęcia dodatkowe w przedszkolach. Okazało się jednak, że Rada Warszawy na ten cel przekazała tylko 2 mln 800 tys. zł... Inne większe miasta również zapowiedziały dofinansowanie tego przedsięwzięcia. Co będzie z małymi ośrodkami, nie wiadomo. Na zmianę stanowiska MEN raczej nie ma co liczyć w chwili, gdy premier rządu mówi: „Chcę bardzo wyraźnie powiedzieć, że przedszkole to nie szkoła. Generalnie przedszkole to nie jest miejsce do nauki, tylko do dozoru nad dziećmi, do zabawy z elementami edukacji, które zapewnia podstawa programowa”.
Ciekawe, kto ma zapewnić realizację „elementów edukacji”, bo obarczanie tym przedszkolanek jest absurdem. Grupy w przedszkolach są liczne. Oprócz opieki nad maluchami, jedna osoba ma prowadzić zajęcia z rytmiki, angielskiego, umuzykalnienia, podstawy programowej z nauką czytania, pisania i liczenia. Przedszkolanki są tak zmęczone nawałem obowiązków, że wymaganie od nich, aby podjęły się dodatkowych, jest niedorzecznością. Dotychczasowi instruktorzy albo już odeszli, albo pożegnają się wkrótce z przedszkolami. Trudno się dziwić: nauczycielka rytmiki dotąd zarabiała 200 zł za dzień zajęć, a teraz proponuje jej się tę samą sumę za cały miesiąc. I tak jest ze wszystkimi nauczycielami czy instruktorami.
Kolejna niedoróbka ustawy to wymóg zatrudnienia instruktorów jedynie z pedagogicznym wykształceniem. Ci, którzy tego kryterium nie spełniają, muszą w ciągu trzech lat uzupełnić wykształcenie. Bez tego nie mogą być zatrudnieni na cząstce przedszkolnego etatu. Na szczęście MEN wycofuje się z tego zapisu i doda paragraf, aby te granice znieść. Kiedy wejdzie w życie, nie wiadomo.
W tym totalnym bałaganie całą sprawą zainteresował się rzecznik praw dziecka, prosząc minister Krystynę Szumilas o zajęcie stanowiska w sprawie zajęć dodatkowych. MEN wydało oświadczenie, w którym jasno mówi, że wszystkie zajęcia dodatkowe muszą być opłacane z budżetu przedszkola, a nie z pieniędzy, które na ten cel przeznaczyli rodzice. Sprawą zainteresował się także NIK. Wyniki kontroli będą znane w połowie przyszłego roku. Prezes NIK Krzysztof Kwiatkowski powiedział, że celem kontroli jest sprawdzenie, „jak rządowe dotacje są wydawane przez samorządy”. NIK skontroluje, czy w gminach są przestrzegane zasady przyznawania i przekazywania pieniędzy budżetowych przeznaczonych dla przedszkoli i czy są one terminowo, rzetelnie rozliczane. NIK sprawdzi także, jak wygląda zarządzanie tymi środkami.
To wszystko przyszłość. Obecnie, a jest środek października, przedszkola nie mają jeszcze pieniędzy na zajęcia dodatkowe. Budżetowe dotacje dotarły do burmistrzów niektórych miast i mają być dzielone na poszczególne placówki. Zajęć dodatkowych w przedszkolach nie ma, tak samo jak wykwalifikowanej kadry. Tam, gdzie jest możliwość, dyrektorzy łatają potrzeby swoją kadrą. Są pomysły, aby zajęcia dodatkowe wprowadzić po 16 i wtedy już rodzice mogą wyłożyć na angielski czy umuzykalnienie z własnych kieszeni. Czy tak długie przebywanie małego dziecka poza domem to dobry pomysł? Kilkulatek i tak ma zbyt mały kontakt z mamą i tatą. Nie ma czasu na pogłębienie więzi rodzinnych, a to wszystko negatywnie odbije się na późniejszym życiu rodziny.
Wątpliwości wokół ustawy „Przedszkola za złotówkę” jest mnóstwo. Jedno jest pewne, reforma wprowadzana w tak szybkim tempie, mająca dużo błędów, przyniesie więcej złego niż dobrego. Cóż, mamy do czynienia z kolejnym bublem, którym uraczył nas rząd. Szkoda tylko, że najbardziej ucierpią na tym dzieci.
opr. mg/mg