O misyjnej przygodzie w dalekim Peru i o tym, że niekoniecznie do trzech razy sztuka
O misyjnej przygodzie w dalekim Peru i o tym, że niekoniecznie do trzech razy sztuka – z ks. Janem Pytlikiem SDB rozmawia s. Grażyna Sikora FMA
S. Grażyna Sikora: Ile to już lat pracuje Ksiądz na misjach?
Ks. Jan Pytlik: Niedawno minęły 44 lata od naszego wyjazdu na misje do Peru. Mówię naszego, bo było nas dwóch – ks. Roman Olesiński, który też pracuje w Peru i ja.
Jak zrodziło się Księdza powołanie misyjne?
Będąc dzieckiem,,03 chodziłem do oratorium sióstr salezjanek w rodzinnym Pogrzebieniu na Śląsku. Pewnego razu jedna z sióstr, która w opinii miejscowych ludzi uchodziła za osobę świętą, zbliżyła się do mnie, zrobiła mi krzyżyk na czole i powiedziała: ty będziesz salezjaninem i misjonarzem. To bardzo utkwiło w moim sercu. I to był początek.
Kiedyś misjonarze wyjeżdżając na misje opuszczali swój kraj na zawsze. Czy Ksiądz był na to gotowy?
Nasza decyzja była jednoznaczna. Będziemy na misjach do końca życia. Pamiętam, że po wejściu do pociągu nasi bliscy na peronie zaśpiewali: „Góralu, czy ci nie żal”. Wszyscy mieli łzy w oczach. A ja się tak uśmiechałem, że aż współbrat Roman szturchnął mnie w bok, żebym zmienił wyraz twarzy.
Podróż na misje wyglądała pewnie inaczej niż dzisiaj?
No tak. Pierwszego lutego 1972 roku wyjechaliśmy z Katowic pociągiem, jechaliśmy przez Czechy do Wiednia, a stamtąd do Turynu. Mieliśmy 22 lata. W prywatnej kaplicy księdza Bosko otrzymaliśmy krzyże misyjne. Później pociągiem pojechaliśmy do Rzymu, a stamtąd do Neapolu, gdzie 27 lutego wsiedliśmy na statek pasażerski „Donizzetti”. O godzinie 13 zagrała orkiestra i statek odbił od brzegu. Płynęliśmy 23 dni. Najpierw po Morzu Śródziemnym do Gibraltaru, potem przez Atlantyk do Kanału Panamskiego i wreszcie Pacyfikiem do Peru.
Czy pamięta Ksiądz swoje pierwsze wrażenia z Peru?
Pierwsze spostrzeżenie to gorący i wilgotny klimat, dużo śmieci na ulicach. Chaotyczne i brudne domki poprzyklejane do zboczy stolicy Limy, bez światła i wody. Gdzieniegdzie tropikalna roślinność, mnóstwo poobijanych i zardzewiałych mikrobusów, ogromny hałas, klaksony, handel uliczny, wszędzie masa ludzi. Kilka dni po przyjeździe w Limie zatrzęsła się ziemia. Było to pierwsze trzęsienie ziemi, które przeżyliśmy w Peru.
Na jakich placówkach Ksiądz pracował?
Zaraz po przyjeździe dołączyliśmy do wspólnoty w przymorskiej dzielnicy Limy. Tam aspiranci do życia zakonnego uczyli się w naszej szkole średniej. Było to pierwsze prawdziwe starcie z językiem hiszpańskim. Chłopcy uczyli nas i poprawiali. Było ciężko. Także dlatego, że Lima ma chyba najgorszy klimat w Peru. Przez pół roku nie widać słońca, wilgotność dochodzi do 98 procent. Oddycha się wodą. Koc na łóżku jest zupełnie wilgotny. Podczas siedzenia przy biurku kolana drętwieją z zimna. Na szczęście po roku zostałem przeniesiony o 1050 kilometrów na północ, do Piura, miasta na pustyni. Tu sytuacja była odwrotna: sucho i gorąco przez cały rok, temperatura ponad 40ºC. Na początku nie mogłem spać, ale powoli organizm się przyzwyczaił.
Jak wyglądała księdza praca?
W Piura Byłem katechetą w naszej szkole podstawowej. Zaangażowałem się także w duszpasterstwie akademickim. I prowadziłem oratorium na peryferiach miasta. Tam otrzymaliśmy 16 hektarów pustyni, na których gromadziły się setki dzieci i młodzieży w tekturowych i słomianych szałasach, okalających miasto. Dla nich organizowaliśmy wakacje i dokształcanie z różnych przedmiotów. Każda klasa gromadziła się pod innym drzewem.
Pracował Ksiądz też w wysokich Andach.
W 1982 roku przeniesiono mnie do miasta Huancayo, które leży w Andach, 3260 m n.p.m. Był to skok z tropiku do zimna. Przez trzy lata byłem tam dyrektorem szkoły podstawowej. Nie miałem jednak odpowiedniego dyplomu, dlatego wyjechałem do Limy i podjąłem studia w wyższej szkole pedagogicznej. Równocześnie pełniłem tam funkcje dyrektora szkoły podstawowej i średniej. Były to ciężkie czasy. Musiałem walczyć z prokomunistycznymi nauczycielami, ale zdołałem wprowadzić tam ład i porządek. W 1987 wróciłem do Huancayo. I zostałem administratorem całego dzieła: szkoły podstawowej, średniej – ogólnokształcącej i technicznej, domu dla dzieci ulicy i wspólnoty zakonnej. A ponadto, przy pomocy niemieckiego kościoła luterańskiego rozpocząłem budowę nowego trzypiętrowego domu dziecka.
Pracy nie brakowało…
Nie. Gdy w 1991 roku dom był już prawie gotowy, otrzymałem wiadomość, że mam zmianę placówki. Tak to jest w naszym pięknym życiu salezjańskim. Zostałem wysłany na południe Peru do Arequipy, 2300 m n.p.m. Pracowałem z dziećmi i młodzieżą. Niecałe 100 km od miasta mieliśmy 4 hektary ziemi nad morzem z piękną plażą. Wybudowałem tam ośrodek wakacyjny na 150 osób. W wakacje woziliśmy tam biedne dzieci z oratoriów peryferyjnych Arequipy. Wiele z nich po raz pierwszy widziało morze.
O Księdza upominała się jednak pustynia.
Można tak powiedzieć. W 1996 roku po raz trzeci wróciłem do Piura. Codziennie dojeżdżaliśmy za miasto do slumsów. Tam dysponowaliśmy 16 hektarami pustyni. To miejsce nazwaliśmy Bosconia. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, było przeniesienie wspólnoty salezjańskiej z miasta do Bosconi. Spaliśmy na podłodze, nie mieliśmy mebli, ale już nie musieliśmy codziennie dojeżdżać. Z pomocą wielu darczyńców z Hiszpanii, Belgii, Holandii i Niemiec dokończyliśmy budowę domu i warsztatów szkolnych. Prezydent Peru, który też nam bardzo pomógł, podarował nam autobus, ciężarówkę, karetkę, motocykl, instrumenty muzyczne i maszyny do szycia.
Osiadł Ksiądz tam na dłużej?
Nie. Jesteśmy Bożymi pielgrzymami. Po czterech latach zacząłem pracę w Limie jako ekonom domu i dyrektor Wydawnictwa Salezjańskiego, drukarni i księgarni. Całe to dzieło wymagało przebudowy i unowocześnienia. Po sześciu latach wszystko było gotowe. A ja wyjechałem na nową placówkę, tzn. wróciłem do Huancayo jako dyrektor wspólnoty, dyrektor średniej szkoły technicznej i wyższej szkoły pedagogicznej oraz ekonom dzieła. Byłem tam 10 lat.
Czasem się mówi – do trzech razy sztuka, ale u Księdza to się nie sprawdza.
Widać, że nie, bo na początku 2016 roku przełożeni zmienili mi placówkę w Huancayo na placówkę w Piura. Może to zatem do czterech razy sztuka? Wszędzie, gdzie dotąd byłem, pracowałem z zapałem, ale najlepiej czułem się właśnie w Bosconi, bo jest to dzieło socjalne dla ludzi najbiedniejszych.
opr. ac/ac