Rodzina może i powinna być szkołą trzeźwości, jednak realistyczne spojrzenie na nią wskazuje, że częściej jest raczej wylęgarnią uzależnień
Tegorocznemu tygodniowi modlitw o trzeźwość narodu przyświeca hasło „Rodzina szkołą trzeźwości”, hasło tyleż piękne, co brzmiące raczej jako postulat niż rzeczywistość. Bo ta „skrzeczy” tak bardzo, że można napisać, iż rodzina zamiast stawać się szkołą trzeźwości, staje się wylęgarnią różnego rodzaju uzależnień.
Pojęcie uzależnienia nie jest oczywiście tak wąskie jak szyjka od butelki alkoholu, mieści w sobie wielorakie zależności. Nie chodzi przecież tylko o nałogowe sięganie po znieczulacze typu alkohol, narkotyki, nikotyna, lekarstwa czy słodycze. Człowiek współczesny wykazuje się niezwykłą kreatywnością jeśli chodzi o uleganie zniewoleniom. Nowe uzależnienia — z angielska new addictions — obejmują dziś pracoholizm ( bardziej mężczyźni), zakupoholizm (prym wiodą kobiety) czy internetoholizm, obok uzależnień od seksu mówi się o nałogowych związkach emocjonalnych, od czasu do czasu na szklanym ekranie można zobaczyć (nie)opłakane skutki uzależnień od jedzenia czy zaburzeń jedzenia; nawet telefony komórkowe stanowią dla wielu pułapkę, której nie udaje im się ominąć.
To jeszcze nie wszystko: obok wspomnianych przypadków należy wspomnieć o subtelniejszych uzależnieniach, których zdajemy się nie dostrzegać, a które wywierają równie destrukcyjny wpływ na człowieka i na całe rodziny. Zaliczyć do nich trzeba wszelkie obsesyjne działania przymusowe, od skłonności do użalania się nad sobą, przez obrażanie się na innych, aż do napadów wściekłości czy nawet wywierania przemocy fizycznej lub psychicznej na innych. Nawet pobożność może nie być oparta na relacji z Bogiem, ale wynikać z odczuwanego psychicznego przymusu, a działalność kościelna motywowana może być nie wynikającym z wolności pragnieniem służenia Bogu i ludziom, ale niewolą odczuwanej konieczności czy ucieczką przed rzeczywistością.
Nie dajmy się zwieść pozorom: wszelki przymus wykonywania jakichś czynności czy sięgania po znieczulacze mające łagodzić odczuwany bóg egzystencjalny są równie niebezpieczne, co alkohol. Skutki sięgania po butelkę są może jedynie bardziej widowiskowe. Leżący na wycieraczce mąż szybciej zwróci uwagę sąsiadów niż żona unikająca męża i „zdradzająca” go ze swoją ucieczkową pobożnością.
Z kolei wszelkie uzależnienia powodują powstanie tak zwanego współuzależnienia nieodłącznie z związanego z uzależnieniem, a więc siłą rzeczy tak samo jak tamto powszechnego. Warto zrozumieć ten mechanizm powstawania społecznych patologii mający swe źródło właśnie w rodzinie. Kiedy pojawia się w niej uzależniona osoba, pozostałe próbując jakoś oswoić ból wynikający z doznawanego dyskomfortu, dostosowują się do zaistniałej niezdrowej sytuacji. Tym samym umożliwiają uzależnionemu trwanie w nałogu, a dla współuzależnionego stanowią swego rodzaju znieczulacz (vide żona-cierpiętnica dowartościowująca się „ratowaniem” męża-alkoholika).
Współuzależnieniem można nazwać uzależnienie od osoby uzależnionej oraz każde niewłaściwe przystosowanie się do osoby albo sytuacji rodziny, w której jeden z członków jest uzależniony. Innymi słowy, jest to pochłonięcie przez kogoś lub przez coś; często to pochłonięcie osiąga taki poziom, że współuzależniony zaczyna żyć nie swoim życiem, ale życiem innego człowieka. Cały świat współuzależnionego obraca się wtedy wokół uzależnionego; wszyscy członkowie rodziny zaabsorbowani są jednym problemem — a raczej jego ukryciem i ratowaniem konsekwencji tego problemu, bo już na pewno nie jego rzeczywistym rozwiązaniem (np. syndrom „nie budzić zwierza” w rodzinie, w której jeden z rodziców jest niezrównoważony emocjonalnie).
Co jednak ciekawe: uzależnienie, które powoduje pojawienie się widocznych symptomów współuzależnienia, nie jest ich źródłem! Badania wskazują, że skłonni do współuzależnienia są ci, którzy dorastali pod wpływem zaburzonych więzi, zwłaszcza z uzależnionymi rodzicami. A więc dorastanie w patologicznej rodzinie skutkuje tym, że osoba wchodzi w dorosłe życie z pewnego rodzaju zaburzoną osobowością, przez co sama jest skłonna do wchodzenia w relacje z osobami uzależnionymi — wtedy dopiero prawda o ich współuzależnieniu „wychodzi na wierzch”. A więc uzależnienie w rodzinie jest raczej pewnego rodzaju okolicznością, która obnaża istniejący już wcześniej problem.
Przykłady? A bardzo proszę! Zacznijmy od klasycznego: dziecko alkoholika przysięga, że nie zwiąże się z alkoholikiem, a przecież w życiu dorosłym właśnie to uczyni. Kolejne exemplum: syn rodziców rozwiedzionych dziwnym trafem pozostaje wiecznie nieszczęśliwym w swoich miłościach. I dalej: Córka apodyktycznego ojca wejdzie w związek z autorytarnym mężczyzną. Choćby zarzekali się wcześniej, że tego nie zrobią, w końcu ulegają temu, przed czym chcieliby uciec. Wejdą na salę balową albo spotkanie modlitewne wspólnoty przykościelnej i nie wiedzieć czemu z tłumu ludzi „wyłapią” inną osobę współuzależnioną. „Współuzależnienie instaluje w nas swego rodzaju radar” — twierdzą R. Hemfelt, F. Minirth i P. Meier.
Wyżej wymienieni autorzy książki Miłość to wybór widzą przyczynę współuzależnienia w niespełnionych potrzebach emocjonalnych. Każdy człowiek, a tym bardziej dziecko, potrzebuje miłości, a jeśli ta potrzeba jest niezaspokojona, pozostaje pewnego rodzaju rana na całe życia, jakaś dziura, której nie sposób zasypać niczym, choćby nie wiem, jak i co sypać. W dobrze funkcjonującej rodzinie, którą można by nazwać „szkołą trzeźwości”, miłość jest przekazywana z pokolenia na pokolenie. W „wylęgarni uzależnień” ta potrzeba miłości nie znalazła ziszczenia, i w przyszłości dziecko wejdzie w dorosłość z emocjonalnym brakiem, nie mogąc z próżnego — bo nawet Salomon by nie dał rady — czerpać miłości do innych.
Wyobraźmy sobie idealną rodzinę. Mama i tato przyjaźnią się nie tylko między sobą, ale i z Bogiem, od Niego otrzymują miłość, którą potem dzielą się z dziećmi. W zdrowej rodzinie rodzice są wolni od uzależnień, radzą sobie z życiem, mają satysfakcjonujący obraz samych siebie. Są normalni, zrównoważeni, nie doświadczają frustracji z powodu swojego życia, nie znają depresji czy innych psychicznych chorób. Z takich właśnie rodzin pochodzą osoby o niskim poziomie współuzależnienia. O takiej rodzinie możemy powiedzieć, że stanowi „szkołę trzeźwości”.
Z kolei „wylęgarnią uzależnień” staje się rodzina dysfunkcyjna, czyli taka, w której mamy do czynienia z odwróceniem powyższych warunków. Rodzice nie czują się najlepiej w relacji z Bogiem; albo odwrotnie: są fanatycznie religijni, cechuje ich niezdrowa pobożność, na przykład nacisk na zewnętrzne zachowania, skrajnie sztywne poglądy religijne, „przymus” pobożności (bliżej im do niewolników niż dzieci Bożych). Wiele pozostawia do życzenia ich małżeństwo: nie czują się spełnieni, może nawet rozwiedli się? Mają skrzywiony obraz samych siebie, są niedojrzali, zjadają ich jakieś nałogi. Bez trudu dostrzeżesz ich niezrównoważenie psychiczne. Pochodzących z takich rodzin cechować będzie wysoki poziom współuzależnienia.
Przypomnijmy raz jeszcze, że rodzina przestaje być szkołą trzeźwości nie tylko wtedy, gdy pojawia się w niej uzależnienie, ale zawsze, gdy nie zostają spełnione potrzeby emocjonalne. Tak więc nie tylko nałóg, ale wszelki deficyt miłości w relacji rodzice-dziecko skutkuje zaburzeniem osobowości młodszych członków rodziny i powstaniem skłonności do współuzależnienia. Rozumiemy więc, że nie tylko grzechy czy błędy rodziców, ale również samo życie nie szczędzi okazji do pojawiania się rodzinnych dysfunkcji.
Ot, weźmy pierwsze z brzegu przykłady: długotrwała choroba jednego z rodziców, śmierć mamy lub taty, wyjazd „za chlebem”. To wszystko powoduje, że serce dziecka nie doświadczy tyle miłości, ile potrzebowało. Między bajki należy bowiem włożyć opowieści o tym, że jedno z rodziców może „podwoić” swoją miłość. Nie może: raz, że z samej natury miłości wynika, że nie da się jej dowolnie powiększać „na zawołanie”; dwa — że rodzic zaabsorbowany życiem drugiego rodzica siłą rzeczy ma mniej czasu i energii dla dziecka. Jest tak samo niedostępny jak uzależniony, chory czy nieobecny rodzic.
Po owocach poznać, że ktoś wychowywał się w rodzinie dysfunkcyjnej. Osobę współuzależnioną cechuje nadmierne poczucie odpowiedzialności (interesuje się bardziej kimś niż sobą, zajmuje go bardziej troska i kontrola innych niż własne życie), przymus pomagania innym (szczególnie niebezpieczne u osób religijnych), ukrywanie własnych uczuć albo brak umiejętności ich dostrzegania (nawyk ukształtowany od dziecka), zależność od cudzej opinii (aprobata innych wpływa na dobre samopoczucie), niskie poczucie własnej wartości, lęk przed byciem porzuconym (dlatego nie zrywa toksycznych relacji, nawet jeśli ktoś ją rani), skłonność do uzależnienia. Jakikolwiek powtarzający się wzór (od obsesyjnego poruszania stopą aż do zmiany pracy czy partnerów życiowych) dominujący w życiu świadczy o współuzależnieniu.
Powiedzieliśmy, że człowiek pochodzący z rodziny nie do końca zdrowej, na skutek istniejącej w rodzinie dysfunkcji, wychodzi z niej ze skłonnością do współuzależnienia. Świat oczywiście nie jest czarno-biały (rodzina patologiczna-rodzina idealna), dlatego stopień skłonności do współuzależnienia może być różny. Ten radzi sobie z życiem nieźle, tamtemu się wszystko wali; ten powiela schemat przymusowych zachowań, tamten wydaje się być od tego wolny. Osobiste obserwacje skłaniają mnie jednak do stwierdzenia, że w przeważającej liczbie przypadków współuzależnienie ma duży — jeśli nie decydujący — wpływ na życie ludzi. W wielu przypadkach trzeba by skorzystać z zewnętrznej pomocy w wyjściu z tego „zaklętego kręgu”. W każdym przypadku warto spojrzeć prawdzie w oczy i nie zaprzeczać swojemu współuzależnieniu — to stanowi pierwszy krok na drodze ku wolności.
Nie jest jednak łatwo przyjąć trudną prawdę. Mechanizm wyparcia działa zwykle bez zarzutu. Wszak „każdy jest od czegoś uzależniony”, „inni mają gorsze problemy”, „jakoś sobie z tym poradzę” — wykonujemy te lub inne stare śpiewki, dawno już rozszyfrowane przez psychologię, a jeśli jesteśmy pobożni, tworzymy własne: „niech się dzieje wola nieba” itp. Szczególnie ludzie pobożni po mistrzowsku stosują sztukę zaprzeczania — usprawiedliwiając konsekwencje swojego lub innych uzależnienia niesieniem krzyża, czy też tłumacząc sobie miłością bliźniego troskę o uzależnionego, który w ten sposób ratowany trwa sobie „w najlepsze” w najgorszym.
Kończę pół żartem, ale może całkiem serio. Czytelnik jest na z góry straconej pozycji. Bo albo się przyzna do współuzależnienia wprost, albo pośrednio, gdy zechce temu zaprzeczać.
Przy pisaniu tekstu korzystałem z książki: R. Hemfelt, F. Minirth, P. Meier, Miłość to wybór. O terapii współuzależnień, przekład: R. Towlson, Poznań 2004.
O new addictions pisze: C. Guerreschi, Nowe uzależnienia, przekład: A. Wieczorek-Niebielska, Kraków 2006.
Tekst ukazał się w Nowym Życiu nr 3 (451)/2012
opr. mg/mg