Fragment książki
Apokryf AgłaiJerzy Sosnowski
Odwiedziny Oto ona: drepcze Świętokrzyską, w cieniu wysokiej, zwartej zabudowy, jakby szczeliną w skorupie ziemi. Brudnym przedziałkiem. Blizną na skórze. Wyszła zza rogu Nowego Światu i sunie w kierunku placu Powstańców. Robak pod grafitowym niebem. Zakurzona. Przeterminowana. Szare włosy rzadkimi kłakami okrywają czaszkę. Skóra na ciemieniu popękała, jakby naciągnięta nadmiernie, przesuszona, zetlała. Człapią pantofle, ubłocone i rozmiękłe: skąd masz mokre podeszwy tego dnia bez deszczu? Kobieta idzie. Skąd masz mokre podeszwy? Kroczy pracowicie. Skąd? Chrobocze mechanizm, stawy trzeszczą, zgrzytają. Ortalionowy męski płaszcz jak chitynowy pancerz. Głowa obraca się wahadłowo: w prawo, w lewo. W prawo: kobieta porusza się wolniej od przechodniów. W lewo: wolniej od samochodów wlokących się w popołudniowym korku. Inaczej, wolniej. Mozolnie wspina się po kratkach chodnika - skąd mokre podeszwy tego dnia? - po krzywiźnie, po zboczu, bo chyba musi to być zbocze i krzywizna, skoro wspina się tak mozolnie. Jak pusto: zielonowodniste oczy nie zatrzymują się na nikim. Widzą niewiele: źrenice zablokowane w pozycji oślepiający blask. Nie większe niż czubki szpilek. A przecież jest szaro. Na chwilę zatrzymuje ją uderzenie wiatru. W pamięci kobiety resztki komend, zatarte procedury, rozsypany słownik. Lalka puszczona samopas, nie odłowiona w porę. Na placu Wilsona, koło kina - druga. Kołysze się na piętach, jakby w zamachach tułowia szukała energii potrzebnej do skoku na jezdnię, pod nadjeżdżającą ciężarówkę. Obok sterta zapleśniałych toreb, a wszystkie jej. Skąd masz te torby (tego dnia bez deszczu)? Wygląda dokładnie tak samo jak pierwsza. A kto się tam zorientuje. Choćby spotkał obydwie w ciągu jednego popołudnia, pomyśli: wariatka podjechała autobusem. Ach, nawet tyle nie. Za dużo uwagi. Co najwyżej: ile żebractwa na ulicach. Byty pozbawione znaczenia. Nierejestrowane. Lepkie, cuchnące kukiełki automatycznie włączają w pamięci przechodniów polecenie reset. Gorzej, gdyby trafiły na siebie. Ale, na szczęście, Żoliborz i Świętokrzyska to za duży dystans. Choćby szły w zbieżnych kierunkach, już nie dojdą. Energia obu jest na wyczerpaniu, a mechanizm autodestrukcji nie powinien zawieść, sprawdzany był wielokrotnie, opracowany najstaranniej. Więc w pewnej chwili: 1. zwrot w najbliższe podwórko, 2. znaleźć otwarte drzwi do piwnicy, 3. zejść po stopniach, 4. kucnąć, 5. głowa między kolana, 6. znieruchomieć, 7. samozapłon, 8. koniec. Potem dozorca pomyśli, że dzieciaki urządziły pod schodami ognisko: bebechy z telewizora, stare ubrania, połamana rama od roweru. Patrz pan. Straszna chuliganeria, panie. Część pierwsza Kto raz utracił, coś ty utracił, ten nigdzie nie zazna spokoju. Nietzsche: Vereinsamt 1 Dla mnie ta historia zaczęła się w pierwszych dniach stycznia 1994 roku (choć w istocie ciągnęła się już od dawna). Jesienią otrzymałem nareszcie stypendium doktoranckie. Miałem napisać pracę pod roboczym tytułem: Koncepcja osoby ludzkiej w późnych pismach Edwarda Abramowskiego. Ciekawiło mnie, jak człowiek, który współtworzył program Polskiej Partii Socjalistycznej i rozwijał ruch spółdzielczy, mógł dojść do badań nad telepatią i wpływem narkotyków na świadomość, nie mówiąc o wierze w reinkarnację. Przesiadywałem do późna w bibliotekach i pewnego wieczoru, ni z tego, ni z owego, zastałem żonę pakującą się do dwóch wielkich toreb turystycznych i gigantycznej walizki po teściu. Rozmawialiśmy potem całą noc, ale, prawdę powiedziawszy, nie było już o czym. Nad ranem, płacząc, zadzwoniła po taksówkę. Zostałem sam. Kilka dni poświęciłem przyglądaniu się drobnym pęknięciom farby na suficie nad łóżkiem; po siódmej zaczynałem je już widzieć wyraźnie, rysunek nabierał kontrastu (wszystko spowite w różowawą poświatę, którą blaskowi słońca nadawały zaciągnięte na stałe zasłony), około trzeciej zapadał powoli zmrok i jeśli nie miałem siły, aby wyciągnąć rękę do lampki nocnej, przez pozostałych kilkanaście godzin odtwarzałem je z pamięci, leżąc w całkowitych ciemnościach. Czasem wstawałem, żeby sięgnąć do lodówki; kiedy resztka zapasów alkoholu po ostatnim sylwestrze została już wyczerpana (było tego trochę, bo goście pili mniej, niż się spodziewaliśmy), wstałem na dobre i przyjrzałem się sobie w lustrze. Gdzie się podział grzeczny chłopiec, którego tu widywałem? I jaki dziwny grymas ust! Chyba zawsze chciałem mieć brodę, przypomniałem sobie. Na początek nowego życia postanowiłem umyć zęby. O dziwo, nie wyczerpało to moich sił do końca; przeciwnie, poczułem głód, który zmobilizował mnie, żeby pójść do sklepu. Z tej pierwszej wyprawy niewiele przyniosłem, bo przy kasie wisiał plakat, na którym jakaś silikonowa modelka reklamowała coca-colę, co przywiodło mi na myśl, jak też spędza czas moja była - powoli uczyłem się tej formuły. Imaginacyjny obraz jej nagiego ciała w objęciach nieznanego mi zresztą łobuza, jej piersi pieszczonych przez jego dłonie, przyprawił mnie nieomal o torsje. Mimo to po paru godzinach wstałem ponownie. Nie utonę, kurwa, nie utonę, powiedziałem sobie głośno, będę miał mnóstwo kobiet. Będę miał udane życie. Ona będzie jeszcze żałować<P9.5>. Ściany po raz pierwszy od wielu dni usłyszały ludzki głos, jeśli nie liczyć cichego wycia, które chyba zdarzyło mi się którejś nocy. Przez telefon zamówiłem pizzę i włączyłem telewizor. Traf chciał, że nadawali akurat Casablankę. Rick bardzo mi pomógł. Kapitan Renault jest taki sam jak inni ludzie, tylko bardziej. Włożyłem czarny golf, nucąc As Time Goes By. Od tej pory postanowiłem nie rozstawać się z czernią. Nie miałem pojęcia, jak będę żył, ale tymczasem trzeba było rozwiązać podproblem: jak będę żył do pierwszego. Stypendium na uniwersytecie miało oczywiście charakter mocno symboliczny, w gruncie rzeczy od pół roku pozostawałem na utrzymaniu żony, a wszystko wskazywało na to, że na jej dalszą pomoc raczej liczyć nie mogę. Może nawet kupiła już pierwszą koszulę dla tego drugiego mężczyzny. Zacząłem dzwonić do znajomych. Czwarty kolejny rozmówca, znajomy z telewizji, zareagował szybko i konkretnie: Może napisałbyś scenariusz dla redakcji programów edukacyjnych? Rozumiesz, o reformie programów szkolnych, to jest coś więcej, w gruncie rzeczy reforma mentalności, no i są na to pieniądze. Speszyło mnie trochę, że miałem zacząć od odcinka poświęconego nauczaniu łaciny; jak każdy absolwent polonistyki, potrafiłem naturalnie rzucić kilka zgrabnych sentencji w rodzaju Amicus Plato, sed magis amica veritas lub Galia est omnis divisa in partes tres, ewentualnie De gustibus non est disputandum, ale realny kontakt z mową Cezara zakończyłem na pierwszym roku studiów, w czerwcu 1987, średnio zresztą zdanym egzaminem. Przypomniałem sobie jednak o istnieniu Puelli. Więc powiedziałem: tak. Puello, och Puello. Ci z matematycznych klas, gdzie łaciny nie przewidywał program, żądali przez ciebie zajęć dodatkowych. Kiedy na studniówkę przyszłaś z jakimś siwym, do ostatniego dnia matury dyskutowaliśmy, czy to był twój facet, czy tatuś. Puella była piękna nieludzkim, niepodległym czasowi pięknem. Jej nieco skośne oczy przypominały oczy etruskich posągów, co dawałoby jej parę tysięcy lat. Z kolei w jej nienagannie wykrojonych, bladoróżowych ustach było coś tak dziewiczego jak u dziesięcioletniej dziewczynki. Dziesięcio- lub tysiącletnia Puella zniknęła mi potem z pola widzenia. Pozostał mi po niej Amicus Plato i sentyment do zapachu perfum, których nazwy nigdy nie poznałem. Ale wiedziałem, że uczy dalej w mojej szkole. Trwała akurat lekcja, zielone linoleum ciągnęło się przez cały korytarz jak dawniej, jak dawniej posąg patrona szkoły nosił ślady aktywności plastycznej uczniów (myśmy konsekwentnie zakładali mu czapeczki, teraz na twarzy bohatera znać było, że niedawno miał dorysowane kredą okulary). W sekretariacie uświadomiono mi, że pytam o dyrektorkę szkoły i że muszę poczekać do dzwonka. Awans Puelli ucieszył mnie, ale i zakłopotał. Minęło jednak sporo czasu - może mnie nie pamięta? Zobaczyłem ją koło siebie z opóźnieniem.- Kogo widzę! Co cię do nas sprowadza? - zawołała z takim entuzjazmem, jakby nie miała od czasu mojej matury tych kilkuset uczniów. Potem kiwała głową do taktu moich słów -aktualny program języka łacińskiego, podręczniki, oczekiwania uczniów - a jej etruskie oczy przyglądały mi się z błyskiem rozbawienia. W końcu zapytała:- A ty byś nie pouczył w naszej szkole? Dramatycznie szukam polonisty. Dobrego polonisty - na legendarne bladoróżowe wargi przybłąkał się uśmiech. To było bez sensu. Potrzebna mi była praca dobrze płatna i mało angażująca, a nie wzięcie sobie na głowę kilkudziesięciu uczniów, z ich nieumiejętnością napisania słowa "gżegżółka" i nieprzezwyciężonym wstrętem do Orzeszkowej. I to za sumę, która przypominała raczej zapomogę niż pensję. Ale Puella... Kamienny patron z dorysowanymi okularami... Zielone linoleum... Kiedy widziałem je ostatni raz, nie znałem jeszcze mojej byłej, zamierzałem rozprawić się szybko z polonistyką i pójść na reżyserię filmową, przekonany, że Oscar mnie nie ominie. W barze na rogu jadaliśmy z kumplami hamburgery, hołubiąc wzajemnie swoje wysokie o sobie mniemanie. Każda dyskoteka była obietnicą spotkania największej i jedynej miłości naszego życia. Puella patrzy wyczekująco, w jej jasnych włosach widzę srebrne nici, jakieś uczennice mijają nas i słyszę, jak jedna do drugiej mówi nieco zbyt głośno: co to za kolejny don Pedro? Abramowski może w końcu poczekać, sporo zdążyłem zrobić, pracowałem nad nim intensywnie, zbyt intensywnie - dopowiada we mnie ten, który jeszcze długo będzie opłakiwał moje małżeństwo. Ile godzin? - pytam, a Puella uśmiecha się promiennie. Powinienem był zapytać, kto w tej szkole uczy teraz muzyki. Albo przynajmniej zainteresować się, dlaczego tamta dziewczynka użyła w pytaniu o don Pedra słowa kolejny. To było znacznie ważniejsze. Rick by nie przegapił takiego sygnału. 2Szkoła okazała się szybko czymś w rodzaju jogi: narzucała trwaniu szkielet, rytm, któremu mogłem się poddać bez dalszych uzasadnień. Któremu musiałem się poddać. Czwartek, kiedy miałem dzień wolny, był najgorszym dniem tygodnia, pomijając weekendy, które kosztowały oczywiście najwięcej; ale nawet w te puste przedpołudnia wystarczyło przypomnieć sobie o istnieniu czterech klas, blisko stu dwudziestu osób, potencjalnie sympatycznych i aktualnie pozbawionych litości, żeby oblać się ze zgrozy potem - zamiast łzami - i zanurzyć się w studiowanie dawno nieodświeżanych tekstów: Kochanowskiego, Mickiewicza, Reymonta, Herlinga-Grudzińskiego... Jak odarty z domu ślimak, który odzyskał tymczasową, to prawda, skorupę, chwaliłem sobie coraz bardziej moment, gdy tak lekkomyślnie dałem się uwieść uśmiechowi Puelli. W tym teatrze, gdzie grałem rolę pana od polskiego, przemycałem opowieści o sobie, komentowałem gorzką mądrość pieśni Kochanowskiego lekko tylko zamaskowanymi wspomnieniami z własnych upiornych sobotnich poranków, kiedy jedynie alkohol, którego wciąż nieco nadużywałem, ratował mnie przed ześliźnięciem się w bezgraniczną rozpacz -Rozkaż, panie, czeladzi, niech na stół dobrego wina przynaszają - i sprawiało mi sztubacką uciechę, że pomiędzy klasówkami i zapisywanymi na tablicy tematami lekcji ten kawałek mnie musi wydawać się kolejnym aktem kreacji, kolejnym kawałkiem formy. Z biegiem czasu wszystko na moich lekcjach stało się prawdziwe, choć pozostawało nierzeczywiste, umowne. Po paru tygodniach na hospitację przyszła do mnie Puella. Wiedziałam, że będziesz się do tego nadawał, powiedziała mi, odchodząc potem w głąb korytarza. Na tym samym korytarzu zobaczyłem - nieco wcześniej, chyba po jakimś tygodniu pracy - znajomą twarz i zanim dotarło do mnie, że mam przed sobą don Pedra numer jeden, zastanawiałem się przez chwilę, czy dobrze widzę. Jeśli to ten człowiek, którego - zdawało mi się - poznaję, w jakim właściwie charakterze przyszedł do szkoły? Gdy mnie mijał w hałaśliwym tłumie, nasze spojrzenia spotkały się na ułamek sekundy i cień zdziwienia przeleciał także po jego twarzy. Ale nie zatrzymał się, poszedł dalej, do toalety koło schodów. Przez chwilę poczułem się tak, jakby przemaszerowało koło mnie odbicie z lustra: czarny sweter, czarne dżinsy, kilkudniowy zarost (five o'clock shade, jak mnie podsumowała anglistka, która uczyła już za moich czasów, ale nie mnie). Powinien tu uczyć religii, przeleciało mi przez głowę, emanowała z niego jakaś duchowość, choć w klimatach raczej prawosławnych niż rzymskokatolickich, myślało się we mnie, gdy ruszałem w przeciwną stronę, z dziennikiem pod pachą. Zawzięcie kopiący zośkę młodzieńcy z maturalnej klasy kiwnęli mi głowami, jakby w ich karkach zainstalowane były malutkie dźwigienki: brody mechanicznie wysunęły się do przodu, przykurcz szyi, dzień dobry, sorze. Zatrzymałem się przy planie lekcji, no tak, wychowanie muzyczne - prof. Kleszczewski. No tak. Adam Kleszczewski był moim dalekim krewnym. Nie widziałem go od dawna. Starszy o kilka lat, pozostawał długo ulubieńcem wszystkich babć i ciotek, których w naszej szeroko rozgałęzionej rodzinie nie brakowało; późne dziecko wujka Janka i cioci Reni. Kierowany był na pianistę i przynajmniej parokrotnie uświetniał rodzinne spędy małymi recitalami: Dla Elizy, jakiś prosty mazurek, wolno grana fuga Bacha. Trochę mu wtedy zazdrościłem - fontazia pod szyją, skupionej miny, z jaką siadał do instrumentu, rozczulenia w oczach dorosłych. Potem była jeszcze jedna impreza, u wujostwa, w kamienicy niedaleko Nowego Światu, na którą przyszli jego koledzy - studenci z akademii. Muzykowanie przeciągnęło się do nocy, prawie ze skóry wyskakiwałem, żeby z nimi pozostać, ale świeżo upieczony licealista nie był dla nich atrakcyjnym towarzystwem, zresztą moi rodzice z reguły o dwudziestej drugiej ruszali do domu i oczywiście zabrali mnie ze sobą. Potem zaczęło się mówić, że w nadchodzącym konkursie chopinowskim ma spore szanse - a jeszcze później wybuchł skandal, bo Adam rzucił nagle instrument, skłócił się z rodzicami i znikł gdzieś (z jakąś flamą, jak to objaśniała zniesmaczona ciocia Lusia, najlepiej poinformowana). Była połowa lat osiemdziesiątych, rodzice Adama wkrótce umarli, a rodzina solidarnie uznała go za nieistniejącego. I oto teraz zobaczyłem go ponownie. W szkole bywał tylko trzy razy w tygodniu - trzeci raz w czwartek, dlatego tak rzadko go spotykałem. Puella, której wkrótce napomknąłem o pokrewieństwie, zareagowała dość dziwnie. Ty jesteś kuzynem profesora, no ładnie - uśmiechnęła się, ale jakoś tak: jednym końcem bladoróżowych ust, trochę krzywo -to chyba jesteś ostatnią naszą nadzieją. Może byś z nim porozmawiał? To trudny człowiek. Zabrzmiał dzwonek i nie udało mi się dopytać, o co chodzi. Adam, jak zauważyłem, unikał pokoju nauczycielskiego. Nie do końca go rozumiałem. Część tych ludzi znałem sprzed lat i czułem do nich coś w rodzaju sympatii - nawet jeśli peowiec (zwany niezbyt życzliwie, jeszcze od moich czasów, Suchostójem) opowiadał żenujące dowcipy, biologiczka Flora wdzięczyła się niesmacznie do pana Drabczyka od chemii, a postarzały wuefmen, zaglądający tu na długiej przerwie, nieodmiennie wyciągał z torby "Trybunę" i dowodził przyłapanemu akurat nauczycielowi (obok jego krzesełka prowadził szlak do ekspresu z kawą i z powrotem), że kiedyś było lepiej. Mimo wszystko zdawało mi się, że jest w tych ludziach coś dobrego, choć nie umiałbym powiedzieć wyraźnie, co. Może to, że pozostawali wciąż tacy sami? Może to, że traktowali mnie z nobilitującą dawnego ucznia bezpośredniością, w której mimowolnie dosłuchiwałem się dumy (udał nam się absolwent)? A może to tkwiło we mnie, w mojej potrzebie sympatyzowania z żywymi istotami, których mi brakowało we własnym mieszkaniu? W każdym razie Kleszczewski praktycznie w pokoju nauczycielskim nie bywał. Ale nie wierzyłem, żeby Puella o to akurat miała do niego pretensję. Sama nie zachodziła tu zbyt często, chętniej przesiadując w swoim gabinecie na parterze; jej obecność podniecała zresztą peowca do jeszcze bardziej obleśnych anegdot (choć zważywszy ich zwykłą jakość, wydawałoby się to niemożliwe), tak że zacząłem się łapać na oddechu ulgi, kiedy wróciwszy z lekcji, nie zastawałem jej w pokoju. W określeniu trudny człowiek musiało się kryć coś innego. Na razie nie wiedziałem, co. Tymczasem w trzecim tygodniu mojej pracy przyszła odwilż i zmusiła mnie do zabrania z domu parasola. Nie lubiłem go; był to prezent od mojej byłej na ostatnie mikołajki i nie umiałem nie wiązać z nim przykrej myśli, że kupując mi go, bez wątpienia nabyła też jakiś drobiazg dla swojego kochanka, z którym romans, jak się dowiedziałem tamtej nocy, ciągnął się już od wielu miesięcy. Ale rano padało, a ja nie chciałem na konto swojego rozwodu dorobić się jeszcze grypy. Burcząc nieżyczliwie do pseudobambusowej rączki, chroniłem się więc pod parasolem przed najobrzydliwszą odmianą deszczu ze śniegiem: brudnobiałe łaty szybowały skomplikowanymi trajektoriami, by wykręciwszy u końca swego lotu klasyczną beczkę, przylepić się do twarzy, na której zamieniały się natychmiast w treściwą, lepką kroplę. Jednak później, w czasie lekcji, za oknem zaświeciło słońce. Toteż natychmiast o moim parasolu zapomniałem. W tamtym okresie starałem się opóźniać swój powrót do pustego mieszkania. Z rosnącym samozaparciem zaliczałem wszystkie premiery kinowe -Delicatessen, Wiele hałasu o nic, przegląd filmów Almodóvara na Nowym Mieście - bo Biblioteka Narodowa też mi się fatalnie tymczasem kojarzyła. Tego dnia wybrałem się na Wiek niewinności do "Rejsu" i gdy przygnębiony wyszedłem na ulicę (film doprawdy nie nadawał się dla świeżo opuszczonych mężczyzn, przed seansem powinny być wyświetlane specjalne ostrzeżenia - myślałem), niebo znów okrywały gęste chmury. Dochodziła siódma. Wtedy przyjrzałem się swoim pustym dłoniom i uświadomiłem sobie, że jeszcze niedawno coś w nich trzymałem. Nie, nie żonę. Parasol. Nie namyślając się długo, w zaczynającej się ulewie wsiadłem do autobusu i pojechałem pod szkołę. Spodziewałem się, że będę musiał się zdrowo nakołatać, zanim otworzy mi umiarkowanie trzeźwy cieć; ale o dziwo drzwi liceum były jeszcze otwarte. Co tak późno? wymamrotał dozorca, wychylając się ze swojej stróżówki. Chyba mnie poznał, bo nie czekając na odpowiedź, schował się w niej zaraz, zwabiony głosem spikera i błyskiem opróżnionej do połowy flaszki. Zajrzałem za nim, ściągnąłem z haczyka klucz do pokoju nauczycielskiego. I gdy szedłem na drugie piętro, usłyszałem, że coś jeszcze, poza telewizorem, mąci spokój opustoszałego budynku. Były to dźwięki fortepianu. 3Z rozłożonym parasolem (jeszcze się zaciął, sukinsyn), w zawilgłej jesionce, ciemnym i długim korytarzem, za źródłem dźwięku. Na zewnętrznych krawędziach stóp, żeby było ciszej, jakby dozorca mógł mnie usłyszeć przez piętra, a ja jakbym nie miał prawa tu być (jesteś w końcu nauczycielem w tej szkole, mruknąłem do siebie bez przekonania). O spłoszeniu pianisty jakoś nie pomyślałem - grał zbyt zapamiętale, zbyt płynnie, żeby obchodziła go moja obecność. Piętro w dół - po cholernie skrzypiących schodach. Tutaj oglądaliśmy w pierwszej klasie pornograficzne fotki - czarno-białe reprodukcje ze szwedzkich świerszczyków, przedstawiające tak zdumiewające nas układy ciał, że bez zrozumienia obracaliśmy je na wszystkie strony, spierając się, "gdzie jest góra". Utwór, który wydawał mi się fortepianowym wyciągiem z Orfeusza i Eurydyki Glucka - bardzo lubiliśmy to z Beatą - skończył się nagle i po krótkiej przerwie, którą przetrwałem z jedną nogą wyciągniętą groteskowo nad otchłanią schodów, rozległo się coś rozpaczliwie melancholijnego. Monotonnego. Obróconego w nasłuchiwanie ciszy między dźwiękami. Zbliżałem się. Korytarz na pierwszym piętrze też był ciemny, ale zza drzwi naprzeciwko sączyło się światło. Przystanąłem. Przeleciało mi przez głowę, że jeśli nie dość dziwna była ta rozpoczęta bez ostrzeżenia kariera nauczyciela, to, w czym uczestniczę w tej chwili, przekracza wszelkie miary dziwactwa. Już nawet nie czułem się opuszczony, zdradzony, nieszczęśliwy ani nawet mokry. W ogóle trudno mi było uwierzyć, że to ja. Utwory były dość krótkie, ale zbudowane wokół jednakowych lub - nie byłem pewien - podobnych akordów, jakby lewa ręka pianisty natrząsała się subtelnie z ręki prawej, prowokowała ją do opowiadania smutku, który wobec wciąż tego samego akompaniamentu ujawniał swoją tandetną kokieterię. Zmieniał się w tanie mamrotanie. W chorowitą katarynkę. Było w tym coś okrutnego. A jednak poczułem nagle dziwną ulgę. I zanim zdążyłem powstrzymać własną rękę, która sama poleciała mi do przodu, uchyliłem drzwi. Dźwięk urwał się momentalnie. Kleszczewski, siedzący za pianinem, obrócił się ku mnie całym ciałem z takim przerażeniem w oczach, że zgasiłem natychmiast swój uśmiech, który - równie automatyczny jak ruch ręki - unosił mi właśnie policzki. Znów poczułem się, jakbym patrzył w lustro: myślę, że miałem taką samą minę, gdy tamtej nocy dotarło do mnie wreszcie, że moja żona nie wybiera się do babci albo na wycieczkę do Pragi, tylko znika z mojego życia. Zdziwienie, strach, rozżalenie, wściekłość. I ten zarost - taki sam, jaki teraz nosiłem. Co, u licha, pomyślało coś we mnie, ilu tych brodatych desperatów w jednej szkole?- Przepraszam - odezwałem się głupio. - Przeszkodziłem ci? W sali panował półmrok. Kleszczewski przestawił sobie na pianino lampkę z biurka, z wesołkowato żółtym kloszem. Ledwo żarzyła się tam słaba żarówka. Oświetlała go z boku: wyraźnie widziałem tylko włoski sterczące mu na policzku. Wydawało mi się, że wciąż nie zmienia wyrazu twarzy. W każdym razie się nie poruszył.- Przepraszam - powtórzyłem po namyśle. - Mogę być z panem na ty? Myśmy się kiedyś znali. Ja mam na imię Wojtek. Jesteśmy kuzynami. Odwrócił się w stronę klawiatury.- Tak - mruknął.- Zajrzałem, bo zostawiłem parasol - brnąłem. Cofnąć głowę byłoby chyba równie głupio, a bardziej niegrzecznie; a przy tym chciałem, żeby grał, kiedy będę odchodził - hm, zostawiłem parasol... i usłyszałem... To było ładne.- Tak - wciąż bez ruchu, jak przymocowany do stołka. Za oknem pulsowały pomarańczowe światła na skrzyżowaniu.- Możesz mi powiedzieć, co to było? I już pójdę. (Czy ty się zanadto nie przymilasz? - skarciłem się w duchu.) Pauza. Uświadomiłem sobie, że nasz dialog przypomina rytmem utwór, który przerwało moje wtargnięcie. Powinienem usłyszeć znowu "tak". Zamiast tego zamknął klawiaturę.- Nie mam instrumentu. Małe mieszkanie - odniosłem dziwne wrażenie, że się tłumaczy. - Pójdę już. - Przepraszam - ze złością poczułem, że zbiera mi się na płacz. Przecież nie chciałem przerywać muzyki. Naprawdę mi się podobała. - Nie. - Pojęcia nie mam, do czego odnosiło się to "nie". Dźwignął się ze stołka, sięgnął po skórzaną kurtkę, która leżała rzucona na biurko. Spojrzał na mnie jeszcze raz i chyba się skrzywił. Mogłem od biedy uznać, że się uśmiechnął. - Wiedziałem, że skądś znam człowieka. I że imię na W. Tak, kuzynie - robiło to wrażenie, jakby się rozpędzał, nabierał energii do mówienia i zamaszystości gestów. Zgasił lampkę pacnięciem, niby finałowym uderzeniem w klawisz. - A Satie, kuzynie, jest bardzo ładny. Bardzo w porządku. I na drewniane ręce jak znalazł. Nie odezwałem się, robiąc mu miejsce w drzwiach. Spojrzał na parasol, który do tej pory trzymałem za sobą. - Co ty z tym...? Pada ci tutaj? - Zaciął się, cholernik. Szlag, pomyślałem sobie, robi ze mnie głupa. Dlatego że mi się spodobała jego muzyczka. Znowu poczułem łzy. Zirytowało mnie to tak bardzo, że natychmiast mi przeszło. Ruszyłem, głośno tupiąc, w stronę schodów. Szedł za mną. O dziwo, poczekał przy wejściu, dopóki nie odwiesiłem klucza, i otworzył przede mną drzwi na zewnątrz.- Kuzyn, co się złościsz - chuchnął mi do ucha, poczułem zapach wódki - to ty mi przeszkodziłeś. Miałem już iść w prawo (nie wiem dlaczego, zakładałem, że on idzie w przeciwną stronę), ale to mnie przyhamowało. Postanowiłem się odegrać już, zaraz. Czymkolwiek. - Dlaczego Puella mówi, że jesteś trudny człowiek? - rzuciłem (No wiesz, będziesz go dyrektorką straszył?...).Nie zrozumiał. - Kto? - Pani dyrektor. (O Jezu, co ja gadam. Jak ja mówię. O Jezu - już wiedziałem, że to nie był dobry pomysł. Wiedziałem od samego początku.)- Tak mówi? - w mojej jesionce wyglądałem przy nim, kiedy tak majaczył mi zza strug deszczu w tej swojej kurtce do bioder, jak starszy brat. A jednocześnie ustawiał mnie jak smarkacza (pomyślałem sobie). - A to raszpla. Nie znałem tego słowa, ale nie brzmiało najlepiej. - Dość miła, na wygląd - mruknąłem. - Tak - postał jeszcze chwilę, a potem ruszył nagle w moją stronę. - Cześć. A ja, jak głupi, poszedłem w przeciwną. 4 Skórę miałem wtedy wrażliwą jak świeżo narodzony niemowlak i nie było nic prostszego, niż mnie urazić, zranić, doprowadzić do granicy łez. W szkole ratowało mnie poczucie, że nie jestem sobą - kiedy wchodziłem do klasy i lekko zniecierpliwonym głosem rzucałem siadajcie, miałem fizyczne wrażenie, że obolały ja pozostaje na zewnątrz jak płaszcz, jak odmoczony papierek kalkomanii. Czułem, że ciało mi twardnieje: stalowa szczęka kłapała w rytm mojego wykładu, zmieniałem się w posąg Komandora. Ale Kleszczewski odarł mnie bez trudu - choć mimowolnie - ze wszystkich tych mniemanych pancerzy i odsłonił galaretowate ciało zdradzonego facecika. Przez kilka dni nienawidziłem go za to aż do metalicznego posmaku w ustach, gdy przypominałem sobie nasze spotkanie. Co prawda, starałem się o nim nie myśleć; odruchowo wypierałem je z pamięci. Bądź dla siebie dobry - to było moje hasło. Bądź dla siebie dobry i nie pamiętaj, jeśli to nie sprawia ci przyjemności. Obawiam się, że przyjemność sprawiało mi za to co innego: bo jak inaczej tłumaczyć, że naraz - tak mi się zdawało - wszyscy zaczęli wokół mnie mówić źle o Kleszczewskim? Uczniowie ironicznie bąkali, że na lekcje przychodzi nietrzeźwy lub na kacu; uczennice szeptały między sobą (nazwisko Kleszczewski syczało w ich ustach gniewnie), że wyzywa je od plastikowych lalek, zmusza na lekcjach do występów solowych i potem przedrzeźnia ich fałsze. W pokoju nauczycielskim anglistka Jola wzdychała ciężko, że nawet kompletnie niemuzykalny uczeń nie powinien mieć ze śpiewu jedenastu pałek, bez żadnej oceny pozytywnej, zwłaszcza jeśli z pozostałych przedmiotów jest zupełnie niezły. Historyk, dowiedziawszy się, że kwestię zwolnienia uczniów z ostatnich lekcji miałby załatwiać z Kleszczewskim, machnął ręką i przełożył wycieczkę do muzeum na inny dzień. Ta cholera to przecież nie ustąpi, mruknął, widząc moje pytające spojrzenie. Druga klasa, z którą najszybciej się zaprzyjaźniłem, zaskoczyła mnie pytaniem, czy uważam za stosowne, aby nauczyciel zwyzywał ich od trupów.- Od czego?- Od trupów. Pan Kleszczewski powiedział, że jesteśmy duchowymi trupami, bo nie umieliśmy rozpoznać, że gra nam kawałek czego? -Sonaty "Księżycowej" - objaśnił Pawełek, najlepszy uczeń w szkole. - No właśnie. Myśleliśmy, że to Chopin, a to jakiś... kto? - Beethoven. - No. A nie podobne? Odchrząknąłem. Mimo wszystko byłem nauczycielem. - Wiecie - powiedziałem - pewnie pan od muzyki tłumaczył wam to wiele razy. - Ale pan zniósł spokojnie - zauważył najbardziej pyskaty w tej klasie chłopak, zwany Remikiem - kiedy mi się znowu pomyliły części Dziadów. - Rzeczywiście - przyznałem, odwracając się do tablicy - postawiłem ci tylko jedynkę. Piszemy temat lekcji. Tymczasem w sobotę miała się odbyć studniówka. Nie wiedziałem, jak się zachować: uczyłem wprawdzie maturalną klasę, ale dopiero od trzech tygodni; ponadto zorientowałem się, że jeszcze przed Bożym Narodzeniem zbierano od nauczycieli deklaracje, czy przyjdą, i z tego wniosłem, że nie będzie dla mnie nakrycia. Zresztą w ogóle miałem takie poczucie, że się obejdą beze mnie. Nie tylko tym razem; zawsze. Więc kiedy w piątek po lekcjach wszyscy żegnali się do jutra, mnie wyrwało się: no, ja to - do poniedziałku.- Zaraz, zaraz - zatrzymał mnie Suchostój - to kolega nie przyjdzie na studniówkę? Zawahałem się. W gruncie rzeczy cholernie mi się nie chciało spędzać soboty w pojedynkę. Gdyby tak potańczyć, pogadać z innymi ludźmi o czymkolwiek - gdyby tak nie myśleć - - - - No... przecież... ja tu dopiero... - wybąkałem. - No, coś ty? - anglistka Jola spojrzała na mnie ze zdziwieniem. - Przecież wszyscy są zaproszeni. Ty uczysz czwartą klasę, nie? Suchostój poklepał mnie po plecach. - Panie kolego - ściszył głos - wódka się zmarnuje! - Słyszycie? On nie chce się z nami bawić - zawołała Jola. - Nie, tylko myślałem... Jakaś lista była... - Ale przecież twoja poprzedniczka się wpisywała, to na jej miejsce przyjdziesz. Zresztą wszystko jedno, studniówka jest raz do roku; najwyżej, kochany, mniej zjesz. Jeśli tylko masz ochotę... Uśmiechnąłem się szerzej, niż zamierzałem. - To ja przyjdę. I z tym wyszedłem z pokoju. Wpadłem w jakiś idiotycznie dobry humor; prawie podskakiwałem na schodach. Odczuwanie przyjemności sprawiało mi przyjemność, więc pozwalałem sobie na to i nawet zacząłem pogwizdywać. Kiedy ostatnio mogłem tak się podniecać sobotą? Z tej ekscytacji aż zajrzałem do sali gimnastycznej, gdzie grupa czwartoklasistów naciągała na drabinki siatkę maskującą. Miała obniżyć sklepienie do rozsądnych, ludzkich wymiarów i, zdaje się, nieco ukryć łuszczący się sufit. Do szczebelków przymocowano już kolorowe reflektory. Na scenie jakiś chłopak ustawiał sprzęt. Przelotnie zaintrygowały mnie uchylone boczne drzwi, właściwie nigdy nieotwierane, które prowadziły do nieznanej mi części budynku - może do szkoły podstawowej, która gnieździła się w oficynie? A może w podziemia, o których opowiadano, że wypełnione są zbutwiałymi akordeonami, pamiątką po działającej tuż po wojnie szkolnej orkiestrze? Wielki gmach musiał kryć wiele tajemnic - wyobrażaliśmy sobie - i przez cały okres mojej nauki obiecywałem sobie z kolegami, że kiedyś zwiedzimy wszystkie jego zakamarki. A potem, aż do dzisiaj, kompletnie o tym zapomniałem. - Widzi pan - powitał mnie wuefmen, nie wyjmując z ust zgaszonego papierosa - dzieciaki chciały wydawać pieniądze na jakąś knajpę, ale kto by tyle płacił... Dobrze, że się dyrekcja postawiła, nie? U nas taniutko, a będzie w sam raz. Tak jak dawniej. Panie Felku, co pan z tym wiadrem tutaj...? - Podłogę chcę przetrzeć. - To później, później. Cały wieczór ma pan na to - cieć rad nierad cofnął się na korytarz. Pożegnałem się i wyszedłem za nim. Dobry humor gdzieś się ulotnił (obłąkane było tempo zmian mojego nastroju). Przypomniał mi się polonez Ogińskiego i moja własna studniówka, w tym samym miejscu, wiele lat temu. Tak jak dawniej - wuefmen nie kłamał, w tej dzielnicy ryzykownie było oczekiwać od młodzieży dużych składek na lokal, więc od niepamiętnych czasów, może od zawsze, wszystko odbywało się według tego samego scenariusza. Bale maturalne to było co innego, na ogół wynajmowało się na nie kawiarnię "Dorotka" - teraz pewnie już nie, bo występowała w gazetach jako ulubione miejsce spotkań podwarszawskiej mafii - ale studniówki traktowano wciąż jako imprezę wewnątrzszkolną: nauczyciele zamykali się w pracowni chemicznej, gdzie wśród menzurek stały poukrywane zmyślnie butelki z wódką, a myśmy -już nie my, skarciłem się szybko - tańczyli między drabinkami, w migotaniu świateł, prawie nie dostrzegając, że parkiet kreślą linie boiska do siatkówki. Wtedy ciągle jeszcze nie znałem Beaty. Teraz ja, w tym samym miejscu, po drugiej stronie barykady -zobaczę wreszcie, jak jest wśród tych menzurek, pomyślałem sobie. As time goes by, Wojtku. Melancholia, o dziwo, odpuściła i raźnym krokiem ruszyłem do tramwaju. 5Na tę okazję nieomal porzuciłem czerń: do czarnych dżinsów dołożyłem szarą marynarkę i wyciągnąłem z szafy białą koszulę. Była pognieciona, choć nieskazitelny kołnierzyk świadczył wyraźnie, że po praniu nigdy jej nie wkładałem. Wygniotła się, wisząc? Rozłożyłem deskę do prasowania i zacząłem studiować napisy na skali żelazka. Stilon. Jedwab. Sztuczny jedwab. Wełna. Bawełna. Len. Dlaczego, u licha, nie było tam napisu: koszule? Telefon do matki nie wchodził w grę - gotowa byłaby przyjechać, a ja postanowiłem być samodzielny. Ustawiłem w końcu temperaturę na środek (okolice wełny) i ograniczyłem się do gorsu - miałem niewiele czasu, a poza tym nie zamierzałem przecież zdejmować marynarki. Przez chwilę przyglądałem się krytycznie drugiemu guzikowi od góry: trzymał się ledwo, ledwo. Spojrzałem na zegarek. Minęła szósta. Machnąłem ręką, zawiązałem krawat i ruszyłem do szkoły. Na korytarzu kręcił się tłum rodziców: matki wydzielały zapachy perfum, które mieszały się i skraplały na żółto w papierosowej mgle. Może zresztą był to tylko kolor lamp pod sufitem. Wyelegantowani ojcowie dokładali do tego smużki "Brutala", "Warsa", "Maklera"; zdawało mi się, że poczułem też benzynową woń "Fahrenheita". Terkotały przekręcane w aparatach filmy, dzwoniły bransolety i wszystko lśniło: odczyszczone buty, obiektywy, biżuteria, błyszczyk na warach. Wtłoczono nas na salę, robiąc w korytarzyku miejsce dla korowodu; wprowadzili go przy pierwszych taktach poloneza historyk z Puellą, przy pianinie dostrzegłem Adama, który - idiotyczne! - miał taką samą marynarkę jak moja. W każdym razie w podobnym kolorze. Pary posuwały się powoli: niektóre płynnie, inne nieco kulawo. Błyskały flesze, i kiedy tak defilowali przede mną, wzruszeni na zawołanie, czułem, że i ja się na zawołanie wzruszam, jak zawsze i wszyscy przy Pożegnaniu z Ojczyzną; więc myślałem oczywiście o tych latach, które są za nami, i oczywiście o tych, które nas jeszcze czekają. I nagle rozdrażnił mnie kicz, który nas wchłonął jak stułbia: ile to już lat, a wszystko na gwizdek, psy Pawłowa, psiakrew, krew melancholiczna, przesycona czarną żółcią, i żółć wzburzyła się we mnie, na szczęście wkrótce finałowy ukłon, wszystko się skończyło, rodzice zaczęli klaskać i my też, uczniowie mieli spocone twarze i uśmiechy pełne ulgi jak po egzaminie. Jakieś przemówienie Puelli, potem uczniowski kabarecik, z którego niewiele zrozumiałem -a wydawało mi się, że znam tę szkołę, pomyślałem ze zdziwieniem - wreszcie didżej włączył muzykę, rozmigotały się kolorowe światła i Jola pociągnęła mnie, no tak, do pracowni chemicznej, gdzie ławki ustawiono w prostokąt, a pod katedrą z kurkiem od gazu stała schowana skrzynka wyborowej. Wszyscy jeszcze trochę uwzniośleni rozsiadali się w ciszy, historyk popatrywał dokoła, jakby szukając w naszych oczach potwierdzenia, że świetnie prowadził przez tych kilkadziesiąt pierwszych taktów, tylko peowiec, zaledwie drzwi się za nami zamknęły, klepnął się po udach i zawołał z rechotem:- Ach te nasze uczenniczki, nasze uczenniczki!... Co, panowie?- Kim była ta pani, którą zastępuję? - zapytałem Joli, żeby zająć uwagę czym innym.- A, to taka starsza nauczycielka, pouczyła parę miesięcy, ale coś jej się stało w święta, jakiś wylew czy coś, słyszałam, że ma prawą stronę sparaliżowaną, okropna historia, mówię ci. Podobno to się tak czuje, jakby ciało nie było jej, wyobrażasz to sobie? Wolałabym chyba umrzeć. Ale ładnie się zachowała, ze szpitala zadzwoniła do... jak mówiłeś? Puelli? Okropnie mi się to podoba, będę ją tak nazywać, naprawdę wygląda jak dziewczynka, świetnie się trzyma, bo wcale nie jest młodziutka - Jola zachichotała. - Widzisz, baby takie są. Więcej nie powiem. W każdym razie tamta zadzwoniła jeszcze ze szpitala, że na pewno nie będzie uczyć i żeby poszukać kogoś na jej miejsce, bo pójdzie na rentę. Nie miała zresztą dobrego kontaktu z młodzieżą, muszę ci powiedzieć. Wiesz, to jest taka praca, my się zużywamy szybko. A teraz, no, zauważyłeś na pewno, do młodych trzeba mieć podejście, trzeba ich wyczuć, ja nawet MTV oglądam, żeby wiedzieć, czego słuchają, żeby tłumaczyć z nimi piosenki, mój mąż to się w głowę puka, ale co, mam z nimi czytać Hemingwaya w oryginale? Przecież oni nie wiedzą dzisiaj, kto to Hemingway. A ze Starego człowieka i morza to teledysk by zrobili. Mój syn to mi mówi: mamo, po co tyle gadać, zeżarli mu tę rybę i cześć, nie? Tak, kochanieńki, odrobinkę, ale z sokiem - zwróciła się do Romka, który wyrósł koło nas z butelką w dłoni.- Ach te uczenniczki! - odezwał się znowu peowiec. Jola zauważyła moją minę:- On to zawsze mówi na studniówkach, i to w kółko. Musisz się przyzwyczaić. Kochany, to nie jest łatwa praca. Peowiec powtarzał to rzeczywiście bez przerwy, po trzecim kieliszku swój zachwyt ilustrował jeszcze minami: oblizywał się, puszczał oko, obok siedziała Flora, która chichotała donośnie, jej potężny biust trząsł się nad stołem, na którym rozkwitły sałatki i przystrojone pietruszką talerze pełne wędlin; u końca stołu, pod wielką szafą z napisem KWASY siedział Adam, z wzrokiem wbitym w talerz - wyobraziłem sobie, że garbi się tak z powodu Suchostója, i nawet poczułem do niego sympatię. Pan Drabczyk poprosił Jolę do tańca, Florze uśmiech zamarł na wargach, dołożyłem sobie groszku w majonezie, chyba byłem głodny. Ale gdy peowiec zaczął opowiadać dowcip, więc proszę państwa szła cipka przez pustynię, pomyślałem sobie, że może zjem jednak później, a teraz zatańczę. Sam. Więc przepchnąłem się do drzwi i wyszedłem. Na sali było właściwie ciemno, tylko reflektory migotały na czerwono i niebiesko, zupełnie jak w Ogniu, krocz ze mną Lyncha; głośniki dudniły rytmicznie, zdjąłem krawat i schowałem do kieszeni, i rozpiąłem koszulę, a wtedy rozległo się o dziwo stareńkie How Deep Is Your Love Bee Geesów, prawdopodobnie miał to być prezent dla nauczycieli, więc niewiele myśląc, poprosiłem do tańca Ulę z klasy c; nieopodal przeżeglował wuefmen z Dąbrowską. Przy kolejnym wolniejszym kawałku zobaczyłem, jak Patryk bohatersko obejmuje Jolę, która pomachała mi wesoło, podczas gdy ja kręciłem się niepewnie, czując nagle nadciągającą chandrę. No tak, Dance Me To The End Of Love Cohena, kolejna porcja skojarzeń z Beatą, the end of love. Just reached - zagadało coś we mnie. Dałbyś spokój - odparłem temu czemuś. Następny był jakiś polski zespół, Wszyscy mamy źle w głowach, że żyjemy, młodzież zareagowała entuzjastycznie, wszyscy ryknęli z chórkiem: Wszyscy mamy źle w głowach, że żyjemy, hej, hej, hej. I ja też ryczałem, Wszyscy mamy źle w głowach, że żyjemy. Słuszna uwaga. Więc ktoś już to zauważył, nie byłem sam, ktoś to zauważył i teraz uspokajał mnie, że jest nas więcej, wtajemniczonych, pobitych, ale że można jednak o tym śpiewać radosną piosenkę, przynajmniej to sobie powiedzmy, zanućmy; zupełnie jakbym był kiepskim uczniem, któremu ktoś (z góry?) podrzuca pomysł na rozwiązanie zadania, w cholerę z tym wszystkim, z moją byłą, skoro wszyscy mamy źle w głowach. I wtedy właśnie do sali weszła Puella. Chwilę szukała kogoś wzrokiem, a potem ruszyła w moim kierunku.- Wojtku - powiedziała, najwidoczniej uspokajając oddech - przepraszam, że ci przeszkadzam, ale może uda ci się zabrać stąd tego twojego kuzyna... albo będę musiała go w poniedziałek wyrzucić z pracy.- A co się dzieje?- No wiesz - rozejrzała się po tańczących najbliżej - lepiej idź, sam zobacz. W drzwiach pracowni chemicznej zderzyłem się z Florą: najwyraźniej uciekała w popłochu. W wąskim przejściu otarła się o mnie biustem zapakowanym w jakiś pancerny stanik. Poczułem, jak strzela mi guzik od koszuli. Należało go jednak przyszyć. Potoczył się po zielonym linoleum. Trudno. Później. W pomieszczeniu kołysał się rozchełstany Adam, przytrzymywany od tyłu przez Suchostója. Inni nauczyciele podnieśli się z krzeseł; zdaje się, że przed sekundą o mało nie doszło do bijatyki. Muzyk rwał się na salę gimnastyczną, potańczyć, mruczał agresywnie, potańczyć. Kiedy stanąłem przed nim, byliśmy jak bliźniaki: obydwaj w rozpiętych koszulach, szarych marynarkach, czarnych dżinsach, tak samo zarośnięci. Choć to on był pijany, wcześniej niż ja dostrzegł podobieństwo. Najwyraźniej zastanowiło go, może nawet odebrało trochę energii. - Co jest? - zabełkotał. - Sprowadzili drugi egzemplarz?- Panie kolego, pan go potrzyma - odezwał się peowiec - a ja sprawdzę, czy na korytarzu kogoś nie ma. - Wyjrzał i wrócił czym prędzej. - Na szczęście pusto. Zabieramy go stąd. Pijackim truchcikiem - jakby udzielił nam się stan Adama - ruszyliśmy w stronę wyjścia. Bezwolny jak automat - słyszałem jego szept. Kiedy sprowadzaliśmy go po schodach, Suchostój zaczął narzekać:- Bo wy, młodzi, panie kolego, w ogóle nie umiecie pić. Muzyk to musi mieć głowę! Jakby po weselach grał...- Ale on nie gra po weselach - zaprotestowałem. Adam na szczęście nie dosłyszał. Suchostój pokiwał głową, jakbym w jego oczach ostatecznie obnażył nicość kuzyna. Tymczasem oparliśmy go o zaparkowanego przed szkołą małego fiata. Poszukam wam taksówki. Jak Boga kocham, odwiózłbym was - peowiec wskazał nie bez dumy na malucha - ale ja też trochę, ze dwa kielonki... Ja wiem, że w szkole się mówi, że jestem prostak, ale swoje zasady mam. Za kółkiem po pijaku nie siądę. Po samochód jutro wrócę, spacerkiem... A kapotkę to kolega gdzie ma? Ja przyniosę. Przejmujący chłód otrzeźwił trochę Adama. Podniósł głowę, powtarzając jeszcze: bezwolny jak automat..., ale zaraz ucichł i z jakąś dziwną boleścią zapytał:- Co ja tu robię? Odwiozę cię do domu - burknąłem. - Przesadziłeś. Zapadł się w siebie. Znowu podniósł głowę.- Narozrabiałem? Jeszcze nie. Chyba. Może trochę. Mhm - długa chwila ciszy. Jak ten peowiec nie wróci szybko, to umrę - pomyślałem ze złością. Z ust buchała mi para; zdawało mi się, że przepocona koszula sztywnieje powoli od mrozu. A adres znasz? - Nie. - To teraz ci powiem, bo za chwilę znowu mnie weźmie. Aha, ja nie rzygam po wódce, nie bój się - doprawdy, rzeczowość kuzyna była ujmująca. Suchostój pojawił się wreszcie, dzierżąc moją jesionkę i kurtkę Adama. - Musiałem dopytać się, które to - oświadczył z przepraszającym uśmiechem. W sumie, trzeba przyznać, zachowywał się przyzwoicie; postanowiłem w myślach nazywać go odtąd grzecznie panem Sucheckim. - I zadzwoniłem z sekretariatu po taryfę. Zaraz tu będzie. Wypytał go pan, dokąd macie jechać? No, to ja już się schowam. Pierrońsko zimno - peowiec zatarł ręce. Na rogu zabłysły światła taksówki. - Patrz pan, jak szybko przyjechali. Idę. Jakby co, to wywalić dziada na ulicę, niech leży. To niepoważny facet. Fragment książki Jerzego Sosnowskiego „Apokryf Agłai” opr. MK/PO |