Po prostu muzyk

Wywiad z Janem Garbarkiem


Po prostu muzyk

Z Janem Garbarkiem rozmawia Piotr Iwicki

Choć jest bezsprzecznie najpopularniejszym muzykiem jazzowym Starego Kontynentu, to niemal kompletnie nie znają go za Oceanem. W europejskich sklepach płytowych ma swoje specjalne regały, sprzedaje miliony płyt, a w nowojorskim Virgin Megastore przy Times Square sprzedawca na hasło Garbarek zaczyna w komputerze przeszukiwać katalog z muzyką etniczną. Na próżno. Jego "Officium" znajduje w dziale klasycznym, pozostałe pod szyldem "różne". Paul Griffiths z New York Timesa, po koncercie wokalnego THE HILLIARD ENSEMBLE i Garbarka w kościele Św. Ignacego przy Park Avenue, przyznał, że muzyka, której przyszło mu wysłuchać wymyka się z wszelkich ram. Z jednej strony niesie ze sobą religijną ekstazę, z drugiej zaś wplata we frazy nieistniejący w średniowieczu saksofon tak umiejętnie, że odnosimy wrażenie, jakby tam od zawsze był. Choć dla nas Jan Garbarek jest jazzmanem, sam za takiego się nie uważa. Jego miłość do jazzu to efekt audycji, którą usłyszał w radiu, gdy miał 18 lat (grał Coltrane). Jednak artysta od swingujących standardów stroni (jedyny nagrał niemal trzy dekady temu u boku Keitha Jarretta). Woli, gdy mówi się o nim zwyczajnie: muzyk. W owej niezaszufladkowalności Rob Cowan z "Grammophone" upatruje sukcesu projektu czterech śpiewaków i saksofonisty. Zaś David Sheppard z wpływowego magazynu "Mojo" podkreśla, że w tym bezprecedensowym collage'u muzyki religijnej i improwizacji, u fundamentów której leży jazzowa ekspresja, zdumiewający jest rodzaj empatii między artystami, który scala te pozornie odległe muzyczne światy w jedność. We wszystkich recenzjach obu ich albumów ("Officium" i "Mnemosyne") najczęściej pojawiającymi się słowami są: "piękno" i "wrażliwość". Nie sposób jednak oprzeć się refleksji, że do ostatniego, dwupłytowego "Mnemosyne" pasuje też słowo "monotonia", choć są tacy, którzy wolą w tym miejscu widzieć zwrot "ekstatyczna transowość".

Ilekroć pada twoje nazwisko, zaraz pojawiają się pytania, czy masz cos wspólnego z naszym krajem?
Tak, mój ojciec jest Polakiem z pochodzenia, a wśród miast, które pojawiają się w jego opowieściach rodzinnych, znajdują się Jasło i Krosno. Wiele z nim rozmawiałem na temat Polski, jednak osobiście nie czuję w sobie nic z Polaka. Wiem natomiast, że to co gram, jest bardzo w waszym kraju cenione. Słuchacze, którzy przychodzą na moje koncerty, bez względu na to w jakich kompilacjach je gram, wiedzą czego od nas oczekują, a ja cieszę się, że właśnie to im gramy. Czuję, że mam tutaj liczne grono fanów. Mam też bardzo emocjonalny stosunek do Warszawy. To właśnie tutaj przed wielu laty zagrałem jeden ze swoich pierwszych zagranicznych koncertów. Ten fakt nadał przyspieszenie mojej karierze w Norwegii. Z muzyka lokalnego stałem się artystą koncertującym za granicą.

Jesteś gwiazdą niemieckiej wytwórni ECM. Panuje przekonanie, że jest ona najbardziej europejską pod względem brzmienia na świecie. Za przykład owej europejskości stawia się Ciebie.

Brzmienie ECM-u to brzmienie wykreowane przez jej szefa i "mózg", Manfreda Eichera. To on dobierał wykonawców i jako producent wywierał piętno na ich muzyce. Nic więc dziwnego, że skoro jest Europejczykiem i zaprasza do współpracy głównie Europejczyków, to efekt musi być taki, a nie inny. Nawet gdy się słucha Amerykanów nagrywających dla niego, to słychać jak wielką wagę zaczyna mieć u nich brzmienie, a nie szybkość, barwa i harmonia, a nie wirtuozeria. Manfred jest człowiekiem apodyktycznym, ale dzięki temu jego firma jest w tym miejscu, w którym się aktualnie znajduje. Zanim zacząłem nagrywać dla niego, robiłem to dla wytwórni amerykańskich i europejskich, jednak bezwzględnie własny styl wypracowałem tutaj. Brzmienie ECM-u to w pewnym sensie wypadkowa estetyk wszystkich artystów, którzy dla niego nagrywają, ukierunkowana przez Manfreda.

Tomasz Stańko twierdzi dokładnie to samo, podkreśla wielkie zaufanie, którym obdarzają go największe gwiazdy. W stylu pracy Eichera upatruje gtównej przyczyny sukcesu wytwórni, zaś tą najistotniejszą jest bezkompromisowość. Wspominał o tym, jak Eicher zaakceptował na płytę akurat tę wersję improwizacji, która najmniej podobała się artyście. Jednak po zmontowaniu płyty okazało się, że miał rację. Eicher słynie z niekonwencjonalnych pomysłów. To on wymyślił przebój Stańki, "Litanię", ponoć podobnie było z waszym przedsięwzięciem saksofonowo-chóralnym?

Istotnie. Manfredowi chodziło po głowie połączenie pozornie nie przystających do siebie sił. Z racji, że w ramach ECM pojawił się klasycyzujący nurt ECM New Series (pod tym szyldem np. Keith Jarrett wydaje dzieła Bacha - przyp. autora), a nagrywający pod tym szyldem artyści szybko trafili do czołówki, zaczął wymyślać nowe projekty. THE HILLIARD ENSEMBLE zaczął nagrywać dla niego przed dwudziestu laty. Jedną z płyt, którą planowali, miała być rejestracja hiszpańskiego średniowiecznego "Officium defunctorum" /"Liturgia (modlitwa) za zmarłych" - przyp.red./. Zaświtała koncepcja eksperymentu. Weszliśmy do starych kościelnych murów i nagraliśmy "Officium". Efekt wszyscy znamy. Jednak chyba nikt nie liczył na sukces, choć odnoszę wrażenie, że Manfred wiedział dokładnie czego chce i jaki to może przynieść efekt. Ta nie spiesząca się dokądkolwiek muzyka stała się chyba alternatywą do szybko przemijających mód. Nam dał niepowtarzalną możliwość spróbowania czegoś nowego, dziewiczego. Jednym słowem radość muzykowania.

A "Mnemosyne"?
W wypadku tego albumu mamy do czynienia z naturalną kontynuacją koncepcji brzmieniowej, ale i z rozszerzeniem repertuaru. Do kompozycji średniowiecznych i renesansowych dodaliśmy jeszcze starsze (starogrecką) oraz całkiem współczesne. Lączy je jednak ten sam rodzaj ekspresji i brzmienia. Moja rola ogranicza się do improwizowania, stąd nie ma dwóch takich samych koncertów. Śpiew kwartetu staje się gruntem do wyrażania moich emocji za pośrednictwem saksofonu, a emocje i skojarzenia, jak wiadomo, mogą być zawsze inne. Na "Mnemosyne" utrwaliliśmy kilka nagrań, które nie zmieściły się na "Officium" oraz kompozycje rejestrowane w międzyczasie, przed zasadniczymi sesjami do ostatniego krążka.

Ile jest w tym jazzu, jak wiele Ciebie?
Jazzu jest tyle ile improwizacji, a ta jak wiadomo jest istotą jazzu. Jednak nie można mówić o tym projekcie, że jest jazzowy. Szczęśliwie wymyka się on z ogólnie utartych schematów.A chyba o to chodzi.

Wierzyliście w sukces?
Manfred wierzył, a my zwyczajnie usłyszeliśmy, że nagraliśmy wiele pięknej muzyki. Słuchacze chyba byli spragnieni muzyki, która donikąd się nie spieszy, gdzie gra cisza, a echo staje się szóstym muzykiem. Ważne jest też, że to granie i śpiewanie cieszy nas samych. Możemy koncertować w rozmaitych audytoriach, od wielkich koncertowych sal po zabytkowe świątynie, a sama muzyka dociera do konkretnego odbiorcy, oczekującego takiej, a nie innej estetyki.


opr. JU/PO

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama