Kościół na Wschodzie zmienia oblicze

O Kościele na Wschodzie, relacjach z prawosławiem, spotkaniach z uchodźcami, solidarności z Kościołem na Białorusi i o tym, dlaczego polska młodzież pokochała wolontariat na Wschodzie, opowiada ks. Leszek Kryża TChr, który od 10 lat jest dyrektorem Zespołu Pomocy Kościołowi na Wschodzie KEP.

Tomasz Królak (KAI): Coś, co określamy mianem Kościoła na Wschodzie to ogromny i wszechstronnie zróżnicowany kontynent. Czy zjeździł go już Ksiądz wzdłuż i wszerz?

Ks. Leszek Kryża TChr: No tak, już od 10 lat spoglądam w kierunku Wschodu, chociaż nie jest to moja pierwsza przygoda z tym obszarem. Z polecenia przełożonego generalnego byłem odpowiedzialny za służbę i pracę współbraci ze zgromadzenia chrystusowców – w większości pracujących poza Polską – rozsianych w różnych krajach. Podlegali mi wtedy chrystusowcy posługujący na Ukrainie, Białorusi, Kazachstanie, więc byłem w nieustannych podróżach do tych krajów. Sam nie mam żadnych wschodnich korzeni, ale Pan Bóg tak mną pokierował, że Wschód stał się treścią mojego życia.

Jak opisać tę treść?

Można by ten okres podsumować w liczbach: w zrealizowanych projektach, pieniądzach, kilometrach itd. Ale to byłoby za mało i bardzo zubożyłoby spojrzenie na ten czas. Bo dla mnie to było (i wciąż jest, bo to trwa!) 10 lat nieustannych doświadczeń, spotkań z ludźmi, poznawania nowych rejonów, odkrywania historii. A także dotykania ludzkiej tragedii ale i wielkości człowieka. Kierowanie Zespołem jest dla mnie nieustannie źródłem emocji i przeżyć.

Nie jest to więc praca urzędnicza.

Absolutnie, choć początkowo, powiem szczerze, trochę się tego obawiałem. Przez wiele lat byłem duszpasterzem i myśl o tym, że będę teraz pracował w biurze pisząc projekty, sprawozdania itd. wzbudzała we mnie wiele obaw. Pomyślałem nawet: to nie dla mnie. Jednak szybko okazało się, że za tymi projektami stoją żywi ludzie. Na tym postawiłem akcent i cały czas to jest dla mnie najważniejsze. Dlatego ta praca daje tak dużo satysfakcji i radości.

Staram się podróżować i docierać wszędzie tam, gdzie pomagamy lub zamierzamy pomóc i dokąd mnie zapraszają. Chcę wiedzieć, co dzieje się z naszymi funduszami ale przede wszystkim – spotykać się z ludźmi. Każdy projekt niesie ze sobą absolutnie niepowtarzalną historię człowieka, który go pisze, czy konkretnej wspólnoty. Udało mi się być i nad dalekim Bajkałem i w innych miejscach Syberii choćby w Jakucji. Odwiedziłem Azję Środkową, Kazachstan, nie mówiąc już o wszystkich krajach z części europejskiej. Spotykam się systematycznie z ludźmi tworzącymi tamtejszy Kościół.

A czy na początku tej pracy wyobrażał sobie Ksiądz tę wschodnią rzeczywistość jakoś inaczej? Coś się zweryfikowało w Księdza myśleniu o tamtejszych Kościołach, które żyją w tak wielu odmiennych przestrzeniach: językowych, kulturowych ale i religijnych, bo oprócz chrześcijan różnych wyznań są tam przecież także muzułmanie, buddyści, wyznawcy różnych religii pierwotnych...

Tak, zmieniło się moje spojrzenie na to wszystko, podobnie jak oblicze Kościoła na Wschodzie. W czasach, kiedy byłem delegatem generała, były to absolutne początki powolnego odradzania się tamtejszych wspólnot. Większość energii koncentrowano na tym, żeby podnieść ten Kościół z ruin, rozumianych także bardzo dosłownie. Pamiętam moje pierwsze spotkania w kościołach, w których razem ze współbraćmi odprawialiśmy Mszę św. i to, na przykład, po 70 latach; pamiętam spotkania z ludźmi, którzy ostatnio widzieli księdza przed rewolucja październikową. Takie były początki…

Kiedy rozpocząłem pracę jako dyrektor Zespołu KEP, to tamtejszy Kościół już nieco okrzepł, miał już swoje struktury, seminaria, kleryków. Przez minione 10 lat widzę pewien postęp. Odzwierciedla się on także w projektach, które realizujemy: początkowo chodziło głównie o pomoc w remoncie kościoła czy zbudowaniu salki katechetycznej. Gros wniosków dotyczyło kwestii remontowo-budowlanych. Teraz widać radykalne przesunięcie akcentu: zdecydowana większość projektów to inwestycje w człowieka.

Domy samotnej matki, świetlice, schroniska…

Tak, oraz wyjazdy integracyjne, „wakacje z Bogiem”, itp. To bardzo dobry kierunek i o to właśnie chodzi. Oni sami mówią, że ładne i wyremontowane kościoły to nie wszystko, że kościelny budynek jest ważny, ale on musi żyć a żeby żył, muszą w nim być ludzie. Dlatego nastąpiło wyraźne przeorientowanie świadomości, czasy akcentowania budowli, zewnętrznej struktury – wyraźnie się kończą. Zresztą zmusza ich do tego także sytuacja socjologiczna. Jeśli spojrzymy na Białoruś, Ukrainę czy Kazachstan to zobaczymy, że wielu z tych, którzy tworzyli parafie rzymskokatolickie i byli ich trzonem – po prostu już powymierali a młodsi wyjeżdżają w poszukiwaniu godniejszego życia, lepszych zarobków itp. Ci, którzy mają polskie korzenie przyjeżdżają do Polski. To także zmusza tamtejsze parafie do tego, by poszukiwać, rozejrzeć wokół i refleksji: kto dziś stanowi wspólnotę parafialną i jak zachęcić do bycia w niej tych, którzy do niej jeszcze nie należą.

Trwający exodus katolików z tamtejszych terenów rodzi pytanie o przyszłość katolickiej substancji w tamtejszych wspólnotach, to znaczy czy przetrwają i jak będą liczne.

Tamtejsi biskupi i duszpasterze, bardzo mocno się nad tym zastanawiają. Myślę, że następuje już pewna mobilizacja i inne spojrzenie na otaczającą rzeczywistość. Jeszcze do niedawna bardzo mocno funkcjonowała zbitka, że jak Polak, to na pewno katolik i vice versa. Jeśli w Irkucku zapytałbym o adres kościoła katolickiego, to pewnie odpowie niewielu, ale gdybym spytał o „kościół polski”, to od razu wskażą mi właściwe miejsce.

Fakt, że tak wielu Polaków stamtąd wyjechało i ciągle wyjeżdża powoduje, że Kościół coraz bardziej zaczyna tam być Kościołem powszechnym. To zmiana bardzo istotna. Do wspólnoty parafialnej należą już nie tylko Polacy czy osoby z polskimi korzeniami, ale coraz częściej także Białorusini, Ukraińcy, Rosjanie, Buriaci i przedstawiciele wielu, wielu innych nacji, które zamieszkują ogromne tereny na Wschodzie. Można powiedzieć, że tworzy się tam rzeczywiście Kościół powszechny.

Ale to także zasługa Księdza i współpracowników, bo wspierając tamtejsze wspólnoty, robicie to przede wszystkim z powodów religijnych – po to, by głosiły przede wszystkim Ewangelię, a nie „polskość”.

Dokładnie tak. Podczas spotkań z tamtejszymi księżmi, wielokrotnie o tym rozmawialiśmy. Oni podkreślają, że przyjechali tam po to, żeby głosić Ewangelię. A jeżeli w danej wspólnocie są Polacy (często bardzo zasłużeni dla tej wspólnoty), którzy chcą się spotykać, rozmawiać i mieć Eucharystię po polsku, to jak najbardziej na miarę możliwości to się dziać powinno. Pielęgnowanie polskiej kultury jest czymś jak najbardziej wskazanym, ale zadaniem głównym jest Kościół, Kościół powszechny czyli katolikos. I z pełną świadomością oni taki Kościół budują.

Niekiedy przychodzą parafianie i z bólem konstatują, że kiedyś Mszy po polsku było więcej. Ale jest to naturalna konsekwencja faktu, że Kościół, z „polskiego” staje się Kościołem powszechnym. Staram się, by tam gdzie to jest możliwe – i na ile jest możliwe – zachować w liturgii ten element polski. Tym bardziej, że u początków tego Kościoła i w jego najtrudniejszych czasach, to właśnie Polacy zrobili wszystko, żeby on przetrwał. Roztrwonienie tego byłoby wielką lekkomyślnością. Ale przede wszystkim pielęgnujemy spojrzenie na Kościół jako wspólnotę powszechną, obejmująca cały świat i złożoną z ludzi różnych kultur, ras, języków. Bo także dzięki temu Kościół staje się coraz bardziej otwarty i coraz więcej ludzi z różnych innych nacji zaczyna się nim interesować: przychodzą, zaglądają, pytają.

Byłem w pewnej małej, 17-osobowej wspólnocie na dalekiej Syberii, złożonej z Polaków ale też Rosjan i przedstawicieli innych nacji. Nie mają kościoła, więc co niedziela gromadzą się na mszy w mieszkaniu w jednym z wieżowców. Opowiadali, że ludzie zaczepiają ich po drodze, widząc odświętnie ubranych, ogolonych itp. i pytają dokąd idą. Wtedy mówią, że są katolikami, idą na mszę – i zaczyna się „uliczna ewangelizacja”.

A przy okazji dzielenie się osobistym doświadczeniem wiary.

No tak, trzeba odpowiedzieć na pytanie w co wierzę, kim jestem, itd. Mają przy tym świadomość, że to jest ich zadanie; czują, że mają jakąś misję do spełnienia.

Podczas gdy my czujemy się z tej misji zwolnieni, bo przecież żyjemy w katolickim kraju – wszyscy wszystko wiedzą...

Owszem, bo wszystko za nas „załatwi” ksiądz czy siostra zakonna, mamy katechezę w szkole i jest cacy. Tam – nie. Tam ludzie idą i świadczą tak po prostu, nie „ogniem i mieczem”, nie nawracają na siłę. Oddziałują na otoczenie poprzez zwyczajne bycie w swoim środowisku, poprzez świadomość tego kim są i umiejętne odpowiadanie na pytania tych, którzy są ciekawi ich życia, codzienności, wyborów i sposobu myślenia.

I, paradoksalnie, tamtejszy laikat, o którym moglibyśmy powiedzieć, że wyrósł na spustoszonej glebie, poprzez tę stałą gotowość do mówienia o swojej religijności, jest być może dojrzalszy od naszego?

Być może. Tym bardziej, że to jest rzeczywiście zjawisko oddolne. Co innego, kiedy o wierze mówi duchowny. Każdy powie: musi, taki ma „zawód”. Natomiast kiedy o wierze mówią ludzie świeccy i z własnej inicjatywy, to wtedy u słuchaczy pojawia się znak zapytania, refleksja, zaciekawienie: a może coś w tym jest, może warto do niego zajrzeć i porozmawiać? A jeśli jeszcze idą za tym dość, powiedzmy, nieoczywiste postawy moralne, np. to, że ktoś w pracy nie kradnie, to pojawiają się pytania: co to za jeden? Aaa, katolik…

Czyli – zainteresowanie religią poprzez spotkanie z konkretną postawa życiową.

Tak to się tam w wielu wypadkach dzieje. W ogóle jest tam ciekawie. Po wielkim boomie i zainteresowanie Kościołem, następuje bardziej świadome zainteresowanie chrześcijaństwem. Bo trzeba powiedzieć, że był na czas, kiedy tamtejszy Kościół postrzegany był też, jako środowisko czy instytucja, gdzie można coś dostać, jakoś materialnie zyskać, dlatego warto być blisko, bo rozdają dary itp. Ten etap jest już za nami. Przechodzimy do tego, co jest głębiej. Ludzi jest być może mniej, ale ci, którzy są mają już inną świadomość tego kim są i czym jest Kościół.

Na przywracanie świadomości o uniwersalnym wymiarze Kościoła pracują, trzeba to przyznać, nie tylko Polacy, ale też duchowni i świeccy z innych krajów.

Oczywiście. Praktycznie w każdej diecezji na Wschodzie, spotkamy duchownych, siostry zakonne i wolontariuszy świeckich z bardzo wielu krajów. Ta wielokulturowość ciekawie kształtuje tamtejszą kościelna rzeczywistość. Trzeba też dodać, że „rodzina” pomagająca Kościołowi na Wschodzie jest też wielonarodowa. My, jako Zespół Pomocy Kościołowi na Wschodzie jesteśmy małą częścią w dziele wspierania tamtejszych katolików. Jest bardzo wiele zaangażowanych w tę pracę instytucji, z niemieckimi Kirche in Not czy Renovabis na czele. Ale, co jest miłe i godne zauważenia, jesteśmy traktowani nie tylko jako partnerzy wielkich instytucji uczestnicząc we wszystkich najważniejszych spotkaniach jako eksperci, ale też jako współtwórcy tego ogromnego dzieła pomocy. Konsultują się z nami odnośnie do różnych szczegółowych kwestii, wiedząc, że byłem w jakimś konkretnym miejscu, i wiem jak wygląda sytuacja, jakie są potrzeby itd.

Drugi ważny element: skończył się czas dawania ryby; nadszedł czas dawania wędki. Widzę, jak bardzo przez te dziesięć lat to się zmieniło.

Cieszę się, że jesteśmy częścią tej machiny pomocy Wschodowi, machiny, która pracuje już ponad 30 lat. To, że wtedy pomyślał o tym kard. Glemp było absolutnie opatrznościowe. Przecież my sami dopiero zaczynaliśmy wtedy wolnościowo raczkować. Równie dobrze można było wtedy pomyśleć: no dobrze, jak staniemy na nogi, jakoś się ustawimy, to wtedy pomyślimy o ludziach na Wschodzie i zaczniemy się dzielić, bo będziemy mieli czym. A jednak pomyśleliśmy o pomocy już na początku przemian, otworzyliśmy się, spojrzeliśmy na Wschód. To było genialne.

A jak układa się współpraca z Kościołem prawosławnym. Zdaje się, że ucichła już nieprzyjazna wobec katolików retoryka, iż cały Wschód to tereny kanonicznie prawosławne, ale czy to oznacza, że nie ma napięć? Czy można mówić o w miarę bezkonfliktowym współistnieniu?

Tak, ale raczej na poziomie lokalnym. Inaczej wyglądają te relacje na szczeblu oficjalnych deklaracji wysokich przedstawicieli Kościołów, inaczej zaś z perspektywy lokalnej, a to tam wszystko się rozgrywa. A tu z kolei bardzo dużo zależy od osobistych relacji i zdarzają się przykłady znakomitej współpracy chrześcijan różnych wyznań, ale też współdziałania różnych religii.

Kiedyś będąc w Kazachstanie odwiedziłem wioskę, w której wcześniej mieszkało bardzo dużo Polaków, ale wielu wyjechało i stopniowo „przejmują” ją muzułmanie. Z daleka dostrzegł nas imam, widzi, że idzie ksiądz katolicki i woła do nas: chodźcie, wypijmy herbatę, musimy porozmawiać. Mało tego, mówi: przecież to jest nasza wspólna gromada, jesteśmy więc wspólnie za tych ludzi odpowiedzialni.

Podobnie z prawosławnymi: wspólnie, ręka w rękę z katolikami dbają o najbiedniejszych, pomagają, wzajemnie się odwiedzają. Ale są także sytuacje o wiele trudniejsze, a niekiedy skrajnie trudne, w których widać bardzo nieprzyjazne nastawienie prawosławnych. Generalnie: w wielu wypadkach „na dole”, jak widzę, potrafią się ze sobą porozumieć.

Szczególnym wyzwaniem musi być dla Zespołu wspieranie projektów znajdujących się na terenach objętych wojną, zwłaszcza na Ukrainie. Ale dla byłego żołnierza Marynarki Wojennej i takie sytuacje nie są pewnie za trudne?

Nie są. Nie chcę tu zgrywać bohatera, ale staram się osobiście na te tereny docierać, żeby zobaczyć, jak to naprawdę wygląda. Byłem w samym sercu wojny w Donbasie czyli Doniecku i okolicach, żeby przyjrzeć się skutkom tej wojny i spotkać się z ludźmi, którzy doświadczają jej na co dzień. Widziałem, więc, jak wygląda ta codzienność w wojennym wydaniu.

Byłem w Armenii, cztery dni po zakończeniu konfliktu w Górskim Karabachu. Widziałem falę uchodźców, która z tego terytorium napływała, a nad którą opiekę roztoczył niewielki, Ormiański Kościół katolicki, zapewniając im dach nad głową ale także wsparcie duchowe itd.

Biskupowi tego Kościoła było niezmiernie miło, że ktoś zainteresował się tym, co dzieje się w Armenii; że ktoś przyjechał na miejsce, żeby zobaczyć jak żyją ludzie; że nie „załatwił” tego ktoś z daleka i przelewem ale chciał się spotkać, porozmawiać, posłuchać ich zwierzeń o tym, jak musieli wszystko zostawić i uciekać. Pewna starsza kobieta mówiła mi, że zostawiła cały dobytek, a jedyne co wzięła, to była Biblia, która należała do jej babci.

Oczywiście, staramy się i będziemy nadal się starali jakoś pomóc także materialnie, ale ten gest solidarności w postaci bezpośredniego spotkania był dla nich bardzo, bardzo ważny. Wizyta w Armenii była dla mnie doświadczeniem absolutnie niezwykłym.

Kolejny trudny dziś region to Białoruś. Solidarność z tamtejszym Kościołem jest dziś szczególnie istotna.

Tak, to dla mnie teraz jeden z priorytetów. Bardzo wiele razy byłem na Białorusi, teraz to się zmieniło i od roku mi się to nie udało. Mam nadzieję, że jednak będzie to możliwe, wybieram się tam wczesną jesienią. Będziemy starali się nadal wspierać tamtejszy Kościół, bo sytuacja jest naprawdę trudna, pod wieloma względami. A jeszcze niedawno ten pożar w narodowym sanktuarium w Budsławiu. To nie tylko strata materialna, ale też rana duchowa dla tamtejszych katolików.

Myślę przy tym, że Kościół na Białorusi dobrze zdaje egzamin, bo obok codziennej posługi duszpasterskiej, zajął się tymi, którzy zostali przez reżim poszkodowani, na przykład wspierając rodziny uwięzionych, czy tych którzy stracili pracę. A jednocześnie – jak przypomina abp Kondrusiewicz, obecnie mińsko-mohylewski arcybiskup-senior – Kościół nie wchodzi w politykę, bo tu nie o nią chodzi, lecz o człowieka. Ten człowiek znajduje się w konkretnej potrzebie: jest w więzieniu, prześladowany, chory, potrzebujący i wobec takiego człowieka stajemy, niezależnie od tego czy ma taki czy inny światopogląd. Podziwiałem jedną linię wszystkich Kościołów pod tym względem. W wielu wypadkach – choć nie we wszystkim – oni naprawdę szli wspólną drogą. To, że chrześcijanie potrafią się wobec takiej sytuacji zjednoczyć jest budujące.

Trzeba też wspomnieć o wsparciu modlitewnym. Na przykład młodzi katolicy przez wiele tygodni, codziennie o 21 gromadzili się w Grodnie – a z nimi katolicy w różnych częściach Europy – na modlitwie w intencji Białorusi. Ta akcja do dzisiaj przynosi swoje owoce, co widać także w Warszawie, gdzie młodzież białoruska się „odnalazła”. Udało mi się zainicjować comiesięczne msze św. po białorusku w kościele św. Aleksandra. Przychodzi wiele osób, oprócz mszy jest dla nich także katecheza. Młodzi Białorusini mają tu namiastkę swojej ojczyzny.

Jedną z bardzo ważnych inicjatyw Zespołu jest wolontariat.

W tym roku, ze względu na pandemię nasi wolontariusze nie mogli wyjechać, ale wielu z tych, którzy byli na Wschodzie w poprzednich latach zbudowali fantastyczne relacje. Piszą do siebie, telefonują, odwiedzają się nawzajem. O to mi właśnie chodziło: żeby to nie były jednorazowe akcje i fajerwerki, ale budowanie autentycznych relacji i codziennych więzi.

Czuję, że z inicjatywy – ale i praktyki – wolontariatu jest Ksiądz szczególnie dumny?

Tak, to dla mnie bardzo ważna inicjatywa i chciałbym ten kierunek rozwijać. Szkoda, że w tej chwili, przez pandemię, to wszystko się zachwiało. Gros naszych wolontariuszy co roku wyjeżdżało na Syberię, co dla nich samych było niesamowitym doświadczeniem. Spotkanie z Syberią i jej historią związaną także z polskimi zesłańcami, których ślady trwają tam do dziś, dla wielu młodych jest lekcją historii, której długo nie zapomną. Bo ta przeszłość – poprzez spotkanie z osobami o polskich korzeniach gdzieś na stepach Kazachstanu czy na dalekiej Syberii, przebywanie w miejscach ich zsyłki Polaków – staje się wręcz namacalna. Zresztą, nie chodzi tylko o polskie wątki.

Po prostu, poznawanie innych ludzi i słuchanie ich historii, jest przygodą głęboko zapadającą w pamięć.

Z powodu pandemii Rosja jest zamknięta, trudno dostać się do Kazachstanu, zostaje Ukraina. Ale, na przykład, grupa wolontariuszy wyrusza właśnie do rumuńskiej Bukowiny, gdzie będzie organizować dla dzieci “Wakacje z Bogiem”, itd.

Wysyłając wolontariuszy zawsze im mówię: nie jedziecie tam po to, żeby zaistnieć, ale zbudować trwałe relacje z tymi ludźmi. Jak w Pawłodarze w Kazachstanie. Miasto leży nad rzeką Irtysz i jest miejscem szczególnym, bo Irtyszem spławiano barki z polskimi zesłańcami, przewożąc ich w różne rejony Kazachstanu. Tamtejszy proboszcz zaproponował, żeby utworzyć tam bazę kajakową i organizować spływy, właśnie szlakiem zesłańców. Genialny pomysł! Nasi od razu to podchwycili, postarali się o piękne, nowe kajaki, ich transport do Kazachstanu i pomysł przekuto w czyn. Pierwszy spływ już się odbył, a po pandemii będą organizowane kolejne.

Z wielu miejsc, w których byli nasi wolontariusze, przychodzą zaproszenia, by znów przyjechali, bo ludzie pytają i mówią, że trzeba zrobić to, i to, i coś jeszcze. Tu nie chodzi o to, żeby – jak mówią sami młodzi – robić za kogoś ale z kimś, żeby być z nimi. I to jest bardzo istotne.

Myślę, że dla wolontariuszy taki wyjazd jest także okazją do budowania własnej tożsamości duchowej, bo spotkania z prawosławnymi ale też muzułmanami czy buddystami, zmuszają do jeszcze głębszej refleksji nad swoją religijnością, jakością wiary i relacjami z Bogiem. Można, więc powiedzieć, że kierowany przez Księdza Zespół ma poważne zasługi także w formowanie polskiego laikatu.

Wielu z nich po powrocie mówi, że to były ich najpiękniejsze rekolekcje w życiu. Wracają z innym doświadczeniem Kościoła, Wschodu i – poprzez relacje z innymi, także „obcymi” – odkrywają też siebie. Mało tego, swoje doświadczenia starają się zaszczepiać w środowiskach, w których żyją. Niektórzy, na przykład, mówią o tym, że zorganizowali w swojej szkole czy miejscu pracy, zbiórkę funduszy na jakiś konkretny cel. Ktoś inny został zaproszony do szkoły, żeby opowiedział jak to jest na tej Syberii, itd., itp. To też jest owocowanie działalności wolontariackiej.

Mam i takich, którzy będą jechali na wolontariat już po raz czwarty, bo stało się to dla nich niemal sposobem na życie. Nie wyobrażają sobie, by jednego miesiąca nie spędzili na wolontariacie na Wschodzie.

Zgadzam się więc, że wolontariat to także kształtowanie laikatu, może nie do końca świadome, ale jednak.

Jadą, żeby dawać, a sami wracają z ogromnym bagażem.

Wielu z nich to podkreśla. „To, co ja dałem, to jest nic w porównaniu z tym, co tam otrzymałem”. Oczywiście nie chodzi o kwestie materialne, ale zmianę myślenia i wartościowania.

Przypominam sobie rodzinę polonijną z Paryża: rodziców i dwie córki, którzy jako wolontariusze poznali realia życia na stepach Kazachstanu. Rodzice opowiadali mi później, że dzięki temu te dziewczyny zauważyły, co tak naprawdę w życiu jest ważne. Rówieśnicy, którzy spędzali wakacje na Wyspach Kanaryjskich lub w podobnych klimatach nie mogli się nadziwić, że ktoś mógł pojechać do Kazachstanu i to do pracy! Jak to? Gdzie to jest? Co to za świat? I zaczęła się opowieść... Więc, nagle, w jakiejś szkole w Paryżu młodzież dowiaduje się o rzeczywistości Kazachstanu.

Dodam, że mamy wolontariuszy w różnym wieku – od 18+ do 60+ ! Warto więc dać tym ludziom samą możliwość takiego wyjazdu, każdy ma coś do zaoferowania. My przecież żadnych cudów z nimi nie robimy. Spotkamy raz na miesiąc się w weekendy jest to czas formacji i informacji wolontaryjnej, tworzy się też pewnego rodzaju wspólnota, a potem, po prostu, wypuszczam ich w świat. Wracają jak ci uczniowie, jak tych 72, i opowiadają czego doświadczyli. Nawet te trudne doświadczenia, bo i takie oczywiście są, mają swoją wartość. Wzbogacają wszystkich, także tych, którzy nie chcą tam wracać.

A jak ocenia Ksiądz naszą, polską ofiarność wobec katolików na Wschodzie? Myślę głównie o corocznej, grudniowej zbiórce w polskich kościołach.

Wciąż, choć zajmuję się tym od 10 lat, jestem pod wrażeniem ofiarności Polaków. Tych zbiórek, ogólnopolskich, ale też lokalnych jest wiele, bo przecież różne instytucje, organizacje, wspólnoty czy poszczególne parafie, mają swoje kontakty ze wspólnotami na Wschodzie i pomagają im bezpośrednio, już bez naszego udziału.

Zamierzałem nawet kiedyś zrobić spotkanie różnych, większych i mniejszych organizacji świadczących tam pomoc. Ale uznałem, że jest to po prostu nie do ogarnięcia, bo musielibyśmy pewnie zaprosić co najmniej połowę polskich parafii, ponadto wiele organizacji, wspólnot itd.

Budowanie takich mostów jest, według mnie, niesłychanie istotne. A są to relacje tworzone ponad podziałami, pomimo różnych zaszłości, które kiedyś nas dzieliły. Owszem, historii nie da się zakłamać, ani wymazać ale można jednak budować na tym, co nas łączy.

Rozmawiał Tomasz Królak / Warszawa

***

Ks. Leszek Kryża (ur. 1957) kieruje Zespołem Pomocy Kościołowi na Wschodzie KEP od 2011 r. Przed wstąpieniem do seminarium pracował w Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni oraz w PKP i odbył służbę wojskową w szeregach Marynarki Wojennej. Święcenia kapłańskie przyjął w 1991 roku w Poznaniu. Był wikariuszem w parafii pw. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny we Władysławowie a od 1996 r. – Delegatem Przełożonego Generalnego do spraw Współbraci pracujących na Wschodzie. W roku 2000 został duszpasterzem w PMK Kolonia w Niemczech a następnie przez osiem lat był proboszczem polskiej parafii w Budapeszcie.

« 1 »

reklama

reklama

reklama

reklama