„Jesteśmy tak mocno okopani w swoich różnych podgrupach katolickich, że dziś łatwiej jest nam toczyć wewnątrzkościelną wojnę na słowa, niż wzajemnie się słuchać"– mówi prof. Aleksander Bańka.
Tomasz Królak (KAI): Czym dla Pana, świeckiego delegata Kościoła w Polsce, był udział październikowej sesji Synodu Biskupów na temat synodalności?
Prof. Aleksander Bańka: Przede wszystkim doświadczeniem powszechności Kościoła w bardzo szerokim wymiarze. Rzymskie spotkanie zgromadziło przedstawicieli wszystkich Kościołów lokalnych z całego świata: księży, biskupów, kardynałów, siostry zakonne i świeckich, co dało doświadczenie wielkiej różnorodności i wielkiego bogactwa.
Przyniosło mi to także większe zrozumienie tego, czym żyją poszczególne Kościoły lokalne, jak i tego, że Kościół sam w sobie nie jest monolitem, lecz powiedziałbym, pojednaną różnorodnością: wielu wymiarów, kultur, perspektyw. Spotkanie w Rzymie służyło temu, żeby ta jedność w różnorodności jak najlepiej się realizowała.
Mówiąc o spotkaniu z różnorodnością mam na myśli także odmienność perspektyw, potrzeb i problemów, które poszczególne Kościoły lokalne artykułowały poprzez swoich przedstawicieli.
Przy czym wiele wyzwań jest bardzo odmiennych od naszych. Na przykład w polskich warunkach kwestia poligamii brzmi dość abstrakcyjnie, podczas gdy dla Kościoła w Afryce stanowi realny problem. Synod daje więc chyba wszystkim katolikom możliwość wzajemnego poznania i zastanowienia nad tym, czego dotąd nie brali pod uwagę?
Tak. Nagle okazuje się, że tematy, którymi żyjemy tutaj, w Polsce czy w Europie, wcale nie są dla całości Kościoła kluczowe i wiodące. W związku z tym, żeby zrozumieć, czym ten Kościół jest jako całość, trzeba wyjść z naszej wąskiej perspektywy i zobaczyć na przykład to, że dziś serce Kościoła bije już poza Europą. To już nie Europa jest Kościołem najbardziej żywotnym, dynamicznym, aktywnym. Oczywiście, możemy chwalić się głęboką europejską teologią i wielką tradycją, ale na czołowych uczelniach w Rzymie większość studentów stanowią osoby spoza naszego kontynentu. I za chwilę to inne kontynenty będą przysyłać nam misjonarzy. To od Kościołów pozaeuropejskich możemy uczyć się dziś sposobu przeżywania wiary.
Oczywiście, kraje Afryki, Azji czy Ameryki Łacińskiej mają swoje problemy, ale Synod uczył nas i tego, by się na te problemy uwrażliwić. Uświadomiliśmy sobie na przykład, że kwestia ekologii nie jest jakąś imaginacją czy też efektem lewicowej ideologii, która wkradła się tylnymi drzwiami do eklezjalnej narracji, tylko realnym problemem, którym żyją kraje Ameryki Łacińskiej czy Afryki. Dla nich są to sprawy na tyle istotne, że my, pomimo naszej, europejskiej perspektyw, musimy je uszanować.
Wszystko to daje też właściwą miarę w rozumieniu i ocenie Kościoła. Powinno też skłonić Europejczyków do większej pokory, o ile chcą lepiej poznać Kościół powszechny.
W Kościele w Polsce, wyczuwalne było i jest, także wśród biskupów, pewne okołosynodalne napięcie: jedni przekonują, że Synod może doprowadzić do „demokratyzacji” Kościoła i prób zmiany doktryny mocą głosowania większości, inni wskazują, że proces synodalny to przede wszystkim szansa na to, by - cierpliwie wsłuchując się w siebie nawzajem - usłyszeć, co Duch Święty mówi dziś do Kościoła.
Myślę, że sprawa tego napięcia jest nieco szersza aniżeli sam Synod. Synod je zbiera, pokazuje, jest może nawet pewnym ich katalizatorem. I sądzę, że tak właśnie trzeba na ten proces patrzeć, to znaczy widzieć w nim nie źródło napięć, ale soczewkę, w której skupiają się kwestie, problemy, pytania nurtujące dzisiejszy Kościół. Być może na niektóre nie zwrócilibyśmy uwagi, gdyby nie Synod. Nie zmienia to faktu, że te kwestie nabrzmiewają od lat, a im bardziej udajemy że ich nie ma, tym więcej dajemy im przestrzeni do tego, żeby narastały w niekontrolowany sposób. Dlatego dobrze, że Synod te napięcia pokazuje, choć to również trzeba jasno powiedzieć - nie były one wcale głównym tematem rzymskiego etapu Synodu. Synod, to nie było zgromadzenie, które zajmowało się przede wszystkim tymi napięciami.
Mało tego: metoda synodalna pozwalała na tyle spotkać się w tym dialogu, wzajemnym słuchaniu i była na tyle niekonfrontacyjna, że te wszelkie trudne kwestie można było spokojnie nazwać. One się teraz odezwały. Zobaczyliśmy, gdzie są zbieżności, gdzie rozbieżności, jakie tematy wymagają dalszego teologicznego doprecyzowania, by uczciwie się nimi zająć. Znalazło to odzwierciedlenie w dokumencie końcowym, a właściwie przejściowym pomiędzy stanem obecnym a październikiem przyszłego roku, kiedy to Synod zostanie sfinalizowany.
Patrzy Pan więc na Synod z nadzieją?
Myślę, że powinniśmy spojrzeć na cały proces synodalny jako na coś dającego nadzieję dla Kościoła. Co pozwala te różne napięcia skupić oraz właściwie się nimi zająć. Trzeba uświadomić sobie, gdzie się różnimy, w którym kwestiach mamy te same przekonania. Nie chodzi więc o jakąś szybką reformę, a tym bardziej wprowadzenie zmian doktrynalnych. Taka obawa też w Kościele funkcjonuje, ale pamiętajmy, że zgodnie z nauczaniem Kościoła w jego doktrynie są elementy twarde, niezmienne, ostateczne, związane z warstwą dogmatyczną i tradycją apostolską. Są też takie, które mogą podlegać pewnej reinterpretacji, wynikającej z faktu, że zmienia się nasza wiedza o świecie, rozwija nauka, dokonują się zmiany kulturowe, przeobrażają realia społeczne, itd.
I tu pojawiają się obawy o próby „zmiękczania” doktryny.
Obawy dotyczą kwestii: co konkretnie może się zmieniać, a co nie. Niektórzy traktują doktrynę bardzo szeroko i twierdzą, że nic tu nie może być nawet tknięte. Inni uważają, że niezmienne jest to, co istotne, ale pozostałe kwestie doktrynalne mogą podlegać pewnej ewolucji ich rozumienia. Temu wszystkiemu trzeba się przyjrzeć, także od strony teologicznej, za czym Synod jak najbardziej też się opowiada.
W dokumencie końcowym pojawiają się na przykład postulaty precyzacji pojęć synodalnych czy głębszej refleksji nad różnymi wrażliwymi tematami, np. nad diakonatem kobiet. Co nie znaczy, że trzeba to od razu przyjmować czy reformować. Także dlatego, że ten synod jest głównie synodem o synodalności, a nie o wszystkich tych sprawach, które rodzą w Kościele jakieś napięcia.
Trzeba więc trochę więcej spokoju. Warto też przypomnieć sobie, czego dotyczy ten synod. Poświęcony jest on mianowicie budowaniu pewnego sposobu bycia w Kościele, stylowi wewnętrznej komunikacji i wzajemnych relacji, rozeznawaniu - to właśnie składa się na synodalność. Pozostałe kwestie wybrzmiewają gdzieś w tle. Synod je nazwał, polecił je dalszej refleksji teologicznej, wskazał na rozbieżności, jakie pojawiły się przy niektórych kwestiach. To pokazuje, że w niektórych obszarach nie ma zgody. Niektórzy oczekiwaliby bowiem daleko posuniętych reform. Inni z kolei - na przykład bardziej konserwatywne, będące zresztą w większości, Kościoły - nie zgadzają się na takie posunięcia w różnych, wrażliwych dziś kwestiach. Synod zaś, także i to uczciwie pokazał. To wydarzenie budzi więc we mnie nadzieję i umiarkowany optymizm. Umiarkowany, bo widzę też różne trudności tego procesu.
Polska dyskusja wokół synodu, dosyć jednak ułomna pokazała m.in., że sformułowanie „Kościół synodalny” rozumie się jako jakiś nowy wynalazek, a nie próbę powrotu do źródeł. Bo przecież Kościół nie może nie być synodalny, a więc taki, którego wierni tworzą wspólnotę osób wsłuchujących się w siebie nawzajem.
Tak, ale problem w tym, że często nasz sposób bycia w Kościele przypomina bardziej twór „eklezjalnopodobny” niż autentyczną wspólnotę ludzi wierzących. Stąd synodalność nas przeraża. Tymczasem rzeczywiście jest ona organicznie wpisana w naturę Kościoła, bowiem stanowi sposób na bratersko-siostrzane relacje, które były obecne w pierwszych wspólnotach chrześcijańskich. Ich styl życia intrygował ówczesny świat i wciąż może nas budować. Dlatego bardzo nam potrzeba powrotu do tych wzorców. Synod nas do tego wzywa.
Natomiast obawy pojawiają się także z tego względu, że nie potrafimy być takim Kościołem. W ciele Chrystusa, które św. Paweł opisuje jako Kościół, nie ma dziś takiej „synergii” pomiędzy poszczególnymi członkami wspólnoty, jaka powinna być, a którą to synergię „zapewnia” synodalność. Są też liczne napięcia, bo przy naszym sposobie bycia, traktowaniu drugiego człowieka, braku wrażliwości na niego oraz braku dialogu i słuchania - zachowujemy się czasami nie jak chrześcijanie, lecz jak poganie.
Nominalnie, „ z etykiety” jesteśmy chrześcijanami i tak siebie określamy, ale nasza postawa względem drugiego człowieka często w ogóle nie różni się od tego, co podpowiada nam świat i czasami jest antyświadectwem w najgorszym stylu.
Wspomniał Pan o poruszanych w Rzymie kwestiach drażliwych. Rozumiem, że chodzi o takie kwestie jak celibat, diakonat kobiet, inkluzywność wobec osób LGBT (choć, na co wskazano, rozumienie owej inkluzywności wymaga w tym wypadku doprecyzowania) czy etyka seksualna. To chyba dobrze, że doszło do otwartej rozmowy także i o tym?
Tak. I także z tym właśnie wiąże się mój wspomniany umiarkowany optymizm. Możemy rozmawiać o wszelkich kwestiach, co nie znaczy, że „automatycznie” zakłada to zmiany doktrynalne (których osobiście zwolennikiem nie jestem). O tym zresztą mówił w jednym z wywiadów abp Gądecki zauważając, że jeśli Synod zajmie się wyznaczonym tematem, a więc synodalnością, to wszystko będzie dobrze, lecz jeśli zacznie dążyć do zmian doktrynalnych, to spowoduje to nieszczęście.
Mam nadzieję, że nazwanie także drażliwych kwestii doktrynalnych i usytuowanie ich właśnie w tym miejscu w dokumencie opublikowanym na zakończenie bieżącej sesji Synodu - czyli jako zagadnień, co do których nie ma konsensusu, lub wymagających dalszego teologicznego pogłębienia - pokazuje też, że w Kościele nie ma obecnie zgody na takie reformy, które byłyby odpowiedzią na jakieś czysto ludzkie potrzeby, ale nie do końca na to, co Duch Święty nam podpowiada i czego od nas oczekuje.
Dla mnie dobrym doświadczeniem było też zobaczenie zdrowej konserwatywności Kościoła powszechnego, właśnie poprzez pryzmat krajów afrykańskich czy azjatyckich. Daje mi to także spokój co do tego, że w tych dynamicznie rozwijających się Kościołach, które wymagają też wielkiej uważności i pomocy, jest pewne współmyślenie także z Kościołami Europy wschodniej, które poszukują raczej nowych rozwiązań pastoralnych aniżeli zmian w dziedzinie doktryny. Myślę, że ta linia dominuje w dzisiejszym Kościele.
Widzę wyraźnie, że zasadniczo jest w Kościele stabilność, jeśli chodzi o kwestie doktrynalne, jest otwartość na zmiany pastoralne, jest uczciwe myślenie o tym, co w obszarze doktrynalnym potrzebuje dalszego przemyślenia, i co w tym, co zmieniać się może, wymaga jeszcze teologicznego namysłu. Jest wreszcie uczciwa, spokojna rozmowa o tym w duchu wzajemnego słuchania się. Dlatego zachowuję spokój.
Mam też wrażenie, że przyjęty na koniec rzymskiego spotkania dokument uczciwie odzwierciedla to, co się tam wydarzyło. Jednocześnie zaś zupełnie nie mam poczucia, że będą teraz zakusy na jakąś „demokratyzację” Kościoła. Zresztą papież wielokrotnie podkreślał, że Synod nie jest parlamentem, a jego celem nie jest wprowadzanie mechanizmów demokratycznych. Synodalne dokumenty pokazują wyraźnie, że głos ostateczny należy do Ojca Świętego. I ten głos na pewno na końcu procesu synodalnego wybrzmi.
Przede wszystkim w formie posynodalnej adhortacji.
Tak. Papież może uwzględnić w niej to, co mu proponujemy jako całość zgromadzenia synodalnego, może też tego nie uwzględnić lub uczynić to na inny sposób, który uzna za stosowny. W całym tym procesie ukaże się też zapewne autorytet Piotra - i to też mnie uspokaja. Tu niczego się nie głosuje ani nie „przepycha” swoją wolą tylko ostatecznie przyjmuje w takim kształcie, o jakim zadecyduje papież. Synod jest bowiem ciałem doradczym, które ma formułować pewne tropy i intuicje, którymi papież - jeśli będzie chciał - może podążać.
Mówiliśmy o perspektywie światowej i europejskiej, ale co cały ten proces synodalny mógłby i powinien przynieść naszemu Kościołowi? Jak widzi to polski świecki po osobistych doświadczeniach z kolejnego, jakże istotnego, etapu synodu? Czy na polskim gruncie synodalność ma się wystarczająco dobrze?
Powinniśmy zacząć od tego, co nam Synod pokazuje w swojej istocie, a co tak naprawdę najbardziej u nas kuleje. Myślę o sposobie bycia w Kościele, o wzajemnym komunikowaniu się, o sposobie budowania relacji, ponieważ tego nam brakuje. Brakuje w takim sensie, że jesteśmy tak mocno okopani w swoich różnych podgrupach katolickich, że dziś łatwiej jest nam toczyć wewnątrzkościelną wojnę na słowa, niż wzajemnie się słuchać. A z takiej wojny nic dobrego nie wyniknie. To, co nasza postawa generuje, nierzadko jest właśnie doświadczeniem zupełnie antysynodalnym.
Zamiast więc drżeć o doktrynę a czasem wręcz konfabulować wokół tego, co ten Synod ma rzekomo w Kościele spowodować, zajmijmy się tym, do czego nas Synod zaprasza, a więc stylem budowania relacji, wzajemnym słuchaniem siebie, dialogiem i uczeniem się spokojnego nazywania tego, czym się różnimy i w czym się zgadzamy. Gdybyśmy się tego nauczyli, bylibyśmy jako Kościół już daleko do przodu. Nagle okazałoby się, że pewne problemy tak naprawdę już między nami nie istnieją, bo udałoby się je rozwiązać w bardzo prosty sposób. Wystarczy trochę uważności i wzajemnego zrozumienia co do tego, co chcemy sobie powiedzieć, a niektóre problemy przestają być problemami.
Z drugiej strony być może nazwalibyśmy bardziej konkretnie i profesjonalnie rzeczywiste trudności, które gdzieś tam narastają a nie potrafiliśmy się nimi zająć dlatego, że jest między nami nieufność i brak dialogu. Nie chodzi tu tylko o relacje między księżmi a świeckimi, ale relacje wewnątrz Kościoła w ogóle, z czym wiąże się chęć wyklinania z eklezjalnej wspólnoty tych, którzy w naszym przekonaniu powinni znaleźć się poza nią, bo się z nami nie zgadzają. Tak więc mamy bardzo wiele do zrobienia, jeśli chodzi o styl bycia Kościołem, i do tego Synod przede wszystkim nas zaprasza. To znaczy do tego, byśmy się w tej dziedzinie przede wszystkim nawracali.
Zjawisko wspomnianego okopywania się doskonale ilustruje temat recepcji synodu w polskich mediach. Taki smutny paradoks…
Niestety. Obserwuję to zjawisko od samego początku, właściwie od chwili, gdy synod został zapowiedziany. Już wtedy, z jednej strony widać było hurraoptymizm i chęć „sklejenia” go z niemiecką drogą synodalną, która jest zupełnie czym innym i przynajmniej częściowo ma się nijak do procesu, w którym uczestniczymy.
Z drugiej zaś strony pojawił się lęk i wrogość a także obawy, że synod skręci w kierunku demokratycznym i reformistycznym, właśnie na wzór niemiecki. Nie było natomiast próby zrozumienia, o co tak naprawdę chodzi w tym procesie, do którego nas Ojciec Święty zaprasza.
Ale trzeba też uczciwie powiedzieć, że ten Synod nie został dobrze zakomunikowany i już na samym początku poniósł medialną porażkę. Tu trzeba uderzyć się w pierś. Nie została bowiem przedstawiona w sposób właściwy istota tego procesu, dlatego powstało pole do rozwijania wokół Synodu różnych teorii spiskowych.
Dokument przyjęty na zakończenie spotkania w Rzymie pokazuje, że czytanie Synodu w kluczu zagrożenia nie jest kierunkiem właściwym. Teraz powinniśmy raczej rozpoznać, do czego na obecnym etapie faktycznie jesteśmy zaproszeni i próbować spokojnie, to realizować.