Weigel o Synodzie: karty na stół! Głosy „żywego Kościoła” nie zostały wysłuchane, choć mają same asy!

Podczas Synodu wiele mówiło się o wysłuchaniu wszystkich. Jak zwraca uwagę George Weigel, ta deklaratywna „dialogiczność” nie szła w parze z wysłuchaniem tych, którzy mieli inne zdanie niż organizatorzy. Ostatecznie „karty” zostały wyłożone na stół i okazało się, że znacznie mocniejsze mają ci, którzy są wierni Ewangelii i Tradycji Kościoła, a zwolennicy światowości zostali z blotkami.

Weigel rozpoczyna swój felieton na łamach First Things od podkreślenia wagi eklezjologii soborowej Konstytucji Lumen Gentium. Jak podkreśla, jest ona chrystocentryczna, a nie eklezjocentryczna: zwornikiem całej eklezjologii jest bowiem osoba Chrystusa, a nie jakiekolwiek „struktury”.

To fundamentalne nauczanie Soboru Watykańskiego II było co najmniej wyciszone, jeśli nie całkowicie nieobecne na Synodzie 2024. Jak zauważył niejeden uczestnik Synodu, gdyby przysłowiowy człowiek z Marsa przeanalizował Instrumentum laboris (dokument roboczy) Synodu, a następnie śledził jego dyskusje w minionym miesiącu, mógłby pomyśleć, że wyłącznymi „czynnikami sprawczymi” w Kościele katolickim są biskupi i kobiety, zamknięci w ciągłej walce o władzę (przy czym „władza” rozumiana jest jako kto ma prawo mówić innym, co mają robić). Trudno byłoby naszemu gościowi z innej planety odnaleźć tu chrystocentryzm Lumen Gentium i teologię Kościoła jako komunii Soboru Watykańskiego II.

Niezdrowy eklezjocentryzm, jak zauważa Weigel, widoczny jest zarówno u kierownictwa Synodu, jak i u dziennikarzy i teologów, którzy się nim zajmują. Tę postawę określa mianem „szumu” (ang.: hype): chodzi o robienie dużego „szumu” wokół tego, co się robi, przypisując swoim posunięciom nadmierną moc sprawczą.

W licznych wywiadach sekretarz generalny Synodu, kardynał Mario Grech i relator generalny Synodu, kardynał Jean-Claude Hollerich, S.J., podkreślali, że dzięki „doświadczeniu synodalnemu” „Lud Boży jest w ruchu” – tak jakby Lud Boży nie był „w ruchu” od pierwszej chrześcijańskiej Pięćdziesiątnicy; tak jakby Kościół utknął w martwym punkcie i kręcił się w kółko przez dziesięciolecia po Soborze Watykańskim II. To pełne samozadowolenia sformułowanie pasuje do sposobu myślenia takich osób jak o. Thomas Reese SJ, który niedawno napisał, nie wstydząc się za swoje słowa, głupawą historię Kościoła od 1962 roku: „Kościół przeszedł przez rewolucyjne reformy Soboru Watykańskiego II, po których nastąpiły represyjne reżimy Jana Pawła i Benedykta. Franciszek ponownie otworzył Kościół na wolną dyskusję...”. A jeśli w ten sposób myśleli kierownicy Synodu i postępowcy katolickiego dziennikarstwa, to nie było zaskoczeniem, że Anthony Faiola z Washington Post opisał Synod 2024 jako „najważniejsze katolickie zgromadzenie od lat sześćdziesiątych”. Co za nonsens.

Czy ostatni Synod jest rzeczywiście ważniejszy od wydarzeń takich jak Światowe Dni Młodzieży, a także od codziennego życia Kościoła, realizującego misję ewangelizacji, katechezy i duszpasterstwa? Według amerykańskiego myśliciela – z całą pewnością nie. Weigel dla kontrastu przytacza tu przykład wcześniejszych synodów, takich jak dwa zgromadzenia dotyczące Afryki w 1994 i 2000 roku, które faktycznie wpłynęły na duszpasterskie ożywienie, dzięki czemu Afryka jest obecnie przykładem najbardziej dynamicznego wzrostu Kościoła. Obecny Synod zajmuje się natomiast kwestiami, które ważne są być może w przekonaniu dość wąskiego grona jego promotorów, ale nie niosą w sobie wielkiego potencjału duszpasterskiego. Przykładem jest kwestia diakonatu kobiet: Papież Franciszek kilka razy powtarzał, że nie ma możliwości wprowadzenia takiego diakonatu; olbrzymia większość katoliczek nie jest nim zainteresowana.

A jednak uporczywa grupa aktywistów, popędzana przez America Media, La Croix International i inne progresywne katolickie tytuły prasowe, twierdziła, że jest to żywa kwestia i trzeba się nią zająć na Synodzie 2024, choć papież Franciszek celowo usunął ten temat z synodalnej agendy i przekazał go grupie studyjnej.

Zasadniczy problem polega więc na tym, że pewna grupa „postępowej katolickiej lewicy” ciągle uważa się za pokrzywdzoną, niewysłuchaną, niedocenioną w Kościele. I to ta grupa usiłowała narzucić Synodowi swój punkt widzenia. Czy jednak jest to grupa reprezentatywna?

Rozmowa byłaby bardziej owocna (i, prawdę mówiąc, bardziej szczera), gdyby wszystkie strony debaty nad katolicką przyszłością przyznały, że głosy katolickiego progresywizmu rzeczywiście zostały wysłuchane, ale nie zyskały szerokiej akceptacji dla swoich poglądów i programu.

Dlaczego to właśnie te „pokrzywdzone” osoby zyskały na Synodzie szczególnie dużo możliwości, aby zabierać głos, a nie zostały dopuszczone do głosu osoby, które na co dzień żyją nauką Chrystusa, angażują się w życie lokalnego Kościoła, realizują obowiązki swego stanu? Kogo konkretnie ma na myśli Weigel?

Gdzie (...) były głosy seminarzystów i młodych kapłanów, dla których wzorem byli Jan Paweł II i Benedykt XVI? Gdzie były głosy rosnących wspólnot zakonników i zakonnic, żyjących odnową życia konsekrowanego zgodnie z Vita consecrata, owocem Synodu z roku 1994? Gdzie były głosy szczęśliwych małżeństw, które żyją zgodnie z kościelną etyką ludzkiej miłości i przekazują ją swoim dzieciom?

Gdzie były głosy tych, którzy opracowują innowacyjne programy nauczania dla szkół podstawowych i ponadpodstawowych, aby ożywić teologię ciała w sposób dostosowany do wieku, który potwierdza tożsamość i godność uczniów? Gdzie były głosy tych, którzy w autentycznie katolicki sposób służą tym, którzy doświadczają pociągu do osób tej samej płci i dysforii płciowej, oferując współczucie ale jednocześnie wezwanie do nawrócenia życia?

Gdzie był głos prześladowanego Kościoła w Chinach (w odróżnieniu od głosu poddanych reżimowi katolików w niewoli Komunistycznej Partii Chin, reprezentowanych na Synodzie 2024 przez dwóch biskupów osobiście mianowanych przez papieża)?

Gdzie były głosy katolickich wychowawców na wszystkich poziomach, którzy rzucają wyzwanie machinacjom niszczącym edukację w całym zachodnim świecie?

Gdzie były głosy lekarzy, pielęgniarek i innych pracowników służby zdrowia, którzy żyją kulturą życia, jednocześnie opierając się wkraczaniu kultury śmierci do zawodu lekarza?

Dlaczego ich głosów zabrakło na Synodzie? Czy są one mniej ważne niż głosy niewielkiej grupy „progresistów”? Ten brak świadczy o zasadniczej rozbieżności pomiędzy deklarowaną otwartością „procesu synodalnego” a rzeczywistym zaangażowaniem i wysłuchaniem wszystkich, którzy mają coś do powiedzenia.

Sam sposób dyskusji proponowany w 2023 r. – „rozmowa w Duchu”, artefakt duchowości i eklezjologii kanadyjskich jezuitów z lat siedemdziesiątych XX wieku, był frustrujący, niesprzyjający prawdziwej debacie. Choć znaczna liczba członków Rady Generalnej Synodu, wybranych pod koniec Synodu 2023 zdecydowanie zaleciła zmianę tej metody, ich zalecenie zostało zignorowane.

Problemem był też dobór części uczestników. Nie chodzi tu o tych, wybranych przez krajowe episkopaty, ale o mianowanych członków Synodu, którzy, z kilkoma wyjątkami, wywodzili się z katolickiej lewicy. Osobną kwestią była nominalna „przejrzystość”, która w praktyce oznaczała brak jakiejkolwiek przejrzystości:

Uczestnikom Synodu nie wolno było publicznie komentować dyskusji prowadzonych w ich małych grupach; nie wolno im też było publicznie dzielić się swoimi interwencjami na zgromadzeniach ogólnych Synodu. „Wiadomości” były filtrowane przez starannie kontrolowane konferencje prasowe (...) Kiedy projekt dokumentu końcowego został ukończony, zabroniono sporządzania jego elektronicznych kopii, a uczestnicy Synodu zostali surowo ostrzeżeni, aby nie kopiowali żadnych drukowanych wersji projektu.

Innymi słowy, naprawdę trudno uznać, że Synod był reprezentatywny dla całego Kościoła, że wszyscy zostali wysłuchani, a ich punkt widzenia został wzięty pod uwagę. Wbrew ostrzeżeniom Papieża Franciszka z początku jego pontyfikatu, był on wybitnie autoreferencyjny:

Tragedia tego „Synodu o synodalności” polega na tym, że przekształcił się on dokładnie w to, przed czym przestrzegał Franciszek: ćwiczenie w autoreferencyjności, w którym kierownicy Synodu, czy to z zamierzenia, nieudolności, czy też z połączenia tych dwóch, stworzyli „proces”, w którym Kościół spędził trzy lata, setki tysięcy roboczogodzin i dziesiątki milionów dolarów na rozmowach o sobie, podczas gdy świat, do którego Kościół jest powołany, aby nawracać i służyć, przeżywał kryzys za kryzysem.

Weigel przyznaje, że obecny dokument końcowy (choć raczej nijaki i pełen synodalnego żargonu), jest lepszy od zeszłorocznego raportu końcowego i tegorocznego Instrumentum laboris, wątpi jednak, czy będzie on miał istotne znaczenie, zarówno ze względu na to, że wiele kwestii pomija milczeniem, jak i na to, że papież rezygnuje z napisania posynodalnej adhortacji, która nadałaby temu dokumentowi znacznie większą rangę doktrynalną i duszpasterską.

W tej „beczce dziegciu” jest jednak także trochę miodu. Po pierwsze – dzięki synodowi udało się nawiązać kontakty różnym przywódcom „żywych części” Kościoła na całym świecie. Po drugie – grupa promująca program „lekkiego katolicyzmu” (Catholic Lite) wyłożyła karty na stół: to, że umierające części światowego Kościoła to te, które pozostają zaangażowane w program Catholic Lite i jego absorpcję ducha epoki, stało się jasne.

To, że program Catholic Lite na Synodzie 2024 – potwierdzenie autorytetu nauczycielskiego krajowych konferencji biskupów, poparcie diakonatu kobiet rozumianego jako część święceń kapłańskich, program LGBTQ +, proporcjonalistyczna teologia moralna, która osłabia życie moralne – nie uzyskał żadnego konsensusu, nawet na Synodzie tak starannie zaaranżowanym i zarządzanym jak ten, może być tylko, jak powiedział jeden biskup, dziełem Ducha Świętego.

Po trzecie, Synod 2024 uwidocznił „afrykański katolicyzm” – jako najbardziej żywotną i dynamiczną część Kościoła, która może być wzorcem dla innych, a być może będzie także miała znaczący wpływ na następne konklawe.

Paradoksalnie, zasługą Synodu jest więc niekoniecznie to, co chcieli osiągnąć jego protagoniści. Tak jak w przypadku deklaracji Fiducia Supplicans, która wywołała stanowczy sprzeciw wielu episkopatów na całym świecie – ujawnił on skrytą agendę „progresistów” i pokazał, że nie stanowią oni większości w Kościele.

Silna afirmacja dynamicznej ortodoksji w obliczu intensywnych nacisków kulturowych i wewnątrzkościelnych jest pokrzepiająca. I jest to prawdziwy znak nadziei na przyszłość, ponieważ po raz kolejny Duch Święty wydaje się pisać prosto na [naszych] krzywych liniach– zauważa Weigel.

Symbolem tego jest odrestaurowany baldachim w Bazylice Świętego Piotra. Choć – tak jak to wybitne dzieło sztuki – Kościół czasem traci blask, splamiony przez odstępstwa i herezje, ostatecznie przychodzi oczyszczenie, a piękno Kościoła, tak jak piękno baldachimu, jaśnieje jeszcze większym blaskiem. Tak właśnie, jak sądzi Weigel, stało się na obecnym synodzie: pokusa zaprzeczenia Bożej prawdzie, dostosowania się do myślenia światowego, została odrzucona przez większość ojców synodalnych.

Ci, którzy ulegli tej pokusie, nie zwyciężyli na Synodzie 2024. I nie odniosą zwycięstwa w żywych częściach Kościoła na całym świecie.

Źródło: First Things

« 1 »

reklama

reklama

reklama

reklama