Informacje na temat istotnego wzrostu liczby kandydatów do chrztu oraz osób zainteresowanych chrześcijaństwem spływające z kolejnych krajów europejskich, a zwłaszcza z Francji, każą zadać dwa pytania. Na pierwsze z nich nie da się odpowiedzieć, na drugie – bezwzględnie trzeba.
Tym pierwszym pytaniem jest: jaki jest powód? Skąd taki nagły wzrost? Nie da się go przypisać ludzkim wysiłkom, żadnej nowej akcji ani metodzie ewangelizacji. Gdy próbujemy szukać odpowiedzi, wkraczamy w sferę, do której nie mamy tak naprawdę dostępu: to sfera ludzkiego serca, w którym działa łaska Boża. Duch wieje tam, gdzie chce, wykorzystując bardzo różne sytuacje, budując często na doświadczeniu ludzkiej słabości, niepewności, kruchości życia. Nieraz nagły kryzys jest tym, co doprowadza danego człowieka do wiary, czasem jednak przyjęcie wiary jest wynikiem długotrwałych poszukiwań. Piszę te słowa jako teolog, ale także jako wieloletni lider wspólnoty mającej doświadczenie w bardzo wielu formach ewangelizacji i formacji.
Obserwuję już od lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, jak bardzo zmieniały się te formy i jak bardzo zmieniali się ludzie, którym głosiliśmy Chrystusa. Uczestniczyłem w ewangelizacjach ulicznych, w spotkaniach ewangelizacyjnych w małym gronie, w rekolekcjach i misjach parafialnych, w różnych rekolekcjach wakacyjnych, w wielu Seminariach Odnowy, Kursach Alfa, w ewangelizacjach w szkołach i podczas rekolekcji szkolnych. Niektóre metody, które kiedyś działały bardzo dobrze, dziś zużyły się. Przykładem są pantomimy ewangelizacyjne, które kiedyś bardzo mocno poruszały wyobraźnię, dziś zaś ich oddziaływanie jest słabsze, zapewne dlatego, że ludzie nie mają czasu zatrzymać się, skupić uwagi na przedstawianej scenie, a wręcz nie umieją się w ogóle dłużej skupić na niczym. Dostrzegam też, że jeśli gdzieś ta forma działa nadal, to w kontekście zamkniętych rekolekcji, które stwarzają atmosferę sprzyjającą większemu skupieniu. Ogólnie – słabiej oddziałują wszelkie formy głoszenia „ze sceny”, gdy odbiorca musi poświęcić swój czas i uwagę na wysłuchanie przekazu. Dużo ważniejsza jest dziś rozmowa – osobista lub w małej grupie. Ludzie zmęczeni są ciągłym „nadawaniem”, odczuwają natomiast olbrzymi deficyt słuchania.
To nie ludzka argumentacja zmienia serce człowieka
Jest jednak jedna „stała” – coś, co nie zmieniło się na przestrzeni czterdziestu lat i, jak sądzę, nigdy się nie zmieni. To doświadczenie żywego działania Ducha Świętego w osobie, której głosimy Dobrą Nowinę. To działanie obecne jest już na pierwszym etapie – w momencie zainteresowania się Ewangelią, pierwszego otwarcia się na jej przesłanie, a szczególnie wyraźne jest w chwili, gdy dana osoba z kontestatora, niedowiarka, czasem nawet kpiarza niespodziewanie przeobraża się w wierzącego. To nie ludzkie słowa, nie siła argumentacji zmienia serce człowieka, ale Duch Święty, który posługuje się naszymi, nieraz nieudolnymi słowami.
Wysłuchując historii osób, które ewangelizujemy, dostrzegam, jak wieloma drogami Duch prowadzi je do poznania Chrystusa. Czasem jest to zwątpienie w sens życia, doświadczenie życiowej pustki, czasem odrzucenie przez najbliższych, czasem choroba, czasem jakaś lektura poruszająca sumienie, czasem z pozoru drobne zdarzenie, czasem – życiowy upadek, załamanie się życiowych planów i nadziei. Duch Święty nie buduje na ludzkiej pysze i przekonaniu, że sam sobie dam radę w życiu, ale przeciwnie – na duchowym i egzystencjalnym głodzie.
Pytanie bez odpowiedzi
W felietonie dla „Do rzeczy” Marek Jurek zastanawia się, czy obecne przebudzenie duchowe na zachodzie Europy jest autentyczne – czy może jest to jedynie reakcja społeczna na kryzys tożsamości. Wydaje się, że jest to pytanie, na które nie da się odpowiedzieć. Nie da się i niekoniecznie trzeba. Motywacje, dla których ludzie przychodzą do Chrystusa, są naprawdę bardzo różne. Tak było w całej historii Kościoła. Duch Święty jest w stanie wykorzystać bardzo różne motywacje, a także bardzo odmienne, wręcz przeciwstawne metody głoszenia Ewangelii, aby osiągnąć swój cel: doprowadzić do wiary w Chrystusa i do zbawienia. Przykładem jest ewangelizacja Wysp Brytyjskich przez św. Patryka, mnichów iroszkockich oraz przez św. Augustyna z Canterbury i jego następców. Ten pierwszy zaczynał od zdobycia zaufania konkretnych ludzi – na każdy możliwy sposób, także rozdając prezenty, pomagając w sprawach związanych z codziennym życiem. Augustyn zaś skierował się na dwór królewski i zadbał przede wszystkim o „struktury” i dyscyplinę kościelną. Tę strategię kontynuowali jego następcy, m.in. św. Teodor z Canterbury (wybitny teolog, pochodzący z Tarsu). Nierzadko różne koncepcje ścierały się ze sobą (w przypadku Teodora był to m.in. konflikt z mnichami iroszkockimi oraz biskupem Yorku, Wilfriedem), ze szkodą dla ewangelizacji.
Pytanie, które trzeba zadać
Dlatego też zamiast szukać odpowiedzi na pytanie „dlaczego ludzie poszukują Chrystusa”, trzeba odpowiedzieć na pytanie drugie, znacznie ważniejsze: „co zrobi Kościół, aby tych ludzi przyjąć i uformować na dojrzałych chrześcijan?” Nie możemy zająć się wewnętrznymi sporami o to, czyja metoda ewangelizacji jest lepsza, nie możemy doszukiwać się herezji u każdego, kto myśli choćby odrobinę inaczej niż my, bo w ten sposób możemy zgubić ludzi, którzy pragną wiary, pragną Chrystusa i zostaną zgorszeni naszymi wzajemnymi sporami. Tak było w VII wieku w Wielkiej Brytanii, gdzie sukcesorzy św. Augustyna wyklinali mnichów iroszkockich jako „heretyków”, a sami mnisi nie chcieli podporządkować się dyscyplinie kościelnej. Gdy doszły do tego jeszcze spory o granice diecezji i prerogatywy poszczególnych biskupów nurtu „rzymskiego”, potencjał ewangelizacyjny został w dużej mierze rozproszony i zmarnowany. Lepiej uczyć się od siebie nawzajem, zwracając uwagę na rzeczywiste błędy, a nie wyklinać. De facto „heretyckim” mnichom iroszkockim zawdzięczamy obecną formę sakramentu pokuty – to oni bowiem wprowadzili praktykę spowiedzi usznej. Im także ewangelizację zawdzięcza znaczna część Europy. Nie gaśmy zapału ewagelizacyjnego, raczej go porządkujmy.
Ewangelizacja... i co dalej?
Mając wieloletnią praktykę ewangelizacyjną dostrzegam jeden zasadniczy problem: ewangelizacja to pierwszy krok, kluczowy, ale nie jedyny. Bardzo często za tym pierwszym krokiem nie idą kolejne. Ludzie, którzy przyszli do Chrystusa, pozostawiani są sami sobie, brakuje czasu, ludzi i pomysłów, jak się nimi zająć, jak zaangażować w życiu parafii, jak dalej formować ich, aby stali się dojrzałymi uczniami Chrystusa. Istotnym pytaniem jest więc: co zrobimy z duchowym przebudzeniem, którego jesteśmy świadkami w Europie? Czy będziemy się zastanawiać bez końca nad motywacjami ludzi, którzy szukają wiary, czy też pomożemy im tę wiarę odnaleźć i doprowadzimy ich do wiary dojrzałej?