Fragment książki "Na krakowskich plantach"
ISBN: 978-83-7505-157-5
wyd.: WAM 2008
W ścisłym śródmieściu Krakowa wiosna zaczynała się na Plantach. Wiedzieli o tym wszyscy, dlatego Konstanty Krumłowski w wodewilu "Bosa królewna" kazał pokojówce Stefce śpiewać plantowo-wiosenny kuplet:
Gdy kasztany biało kwitną, Śpiewa ptaków roje, Niebo barwę ma błękitną Tak jak oczy moje, Gdy się schodzą zakochani Przy Lili Wenedzie, A przekupka, wielka pani, Na targ wózkiem jedzie, Kiedy mleko jest już tanie, Jajka niosą kury, Gdy na plantach modne panie Chodzą do figury, Wtedy któżby wątpił, któż, Że nadeszła wiosna już?
Nawet jeżeli jeszcze nie rozkwitły krokusy, nawet jeżeli daleko było do kwitnienia tulipanów, nie mówiąc o kasztanach - wiosnę na Planty przynosiły kwiaciarki. Sprzedawały malutkie, wonne bukieciki fiołków, narcyzy, żonkile - kwiaty w sam raz na studencką kieszeń. Wiosną plantowe ławki od Wiślnej do Szewskiej obsiadały studenckie pary i zawsze znalazł się jakiś romantyk, który był gotów kupić swojej dziewczynie w dowód miłości kwiaty, rezygnując tym samym z włoskiej sałatki jarzynowej i piwa w "Barcelonie".
Niekiedy kwiaciarki były takie jak w wierszu Adama Ziemianina:
(...) Słuchają jej tylko Same polne kwiaty Które za wszelką cenę Musi dziś sprzedać (...) A każdy pieniądz Chowa głęboko Przed jeszcze gorszą Swą samotną biedą Jest naszą wiosną Wielkomiejską Której pilnie Szukamy co roku A wśród jej kwiatów Kwitnie szaleństwo
Skoro wspomnieliśmy już "Barcelonę", to należy się jej kilka słów, i to najserdeczniejszych.
Była to knajpka na rogu ulicy Straszewskiego i Manifestu Lipcowego, czyli dzisiejszej ulicy Piłsudskiego, a historycznie rzecz biorąc - Wolskiej. Położona w pobliżu Collegium Novum, serca Uniwersytetu, przyciągała studentów i pracowników naukowych - na wspomnianą sałatkę, na śledzia, na obiad. Zawsze panował tu gwar, zawsze można było spotkać znajomych.
Praktycznie rzecz biorąc, "Barcelona" - oficjalnie zwana barem "Uniwersyteckim" - była przedłużeniem Plant, ich wyodrębnioną częścią, w której można było wypić halbę piwa, a od czasu do czasu, po egzaminach, coś mocniejszego. Z radości lub rozpaczy... Także o "Barcelonie" nie zapomniał w swych wierszach Adam Ziemianin: Obudziłem się nagle w "Barcelonie"
Pan Jasio nerwowo Roznosił piwo Jak zwykle Nie wydając reszty Galaretka wieprzowa Trzęsła się ze strachu Gdy przy drugim stoliku Usiadł donosiciel Wojtek Bellon Wciąż chciał Wyjechać z "Barcelony" W góry Lecz coś go trzymało Potem przyszedł Andrzej z Musiałem i Jurkiem Gizellą Uśmiechali się stypendialnie Wtedy jeszcze mieliśmy Paszporty do młodości Takie radosne
Tak. Taka była "Barcelona", było piwo, wieprzowe galaretki, kapusie i koledzy. Był pan Jasio, kelner - malutki, nerwowy, zabiegany. Tylko o pani Geni zapomniał poeta - wielkiej, zwalistej, pożywiającej się niespiesznie na oczach wygłodniałych, zniecierpliwionych klientów.
"Barcelona" przepadła. Znikła. Najpierw zamieniono ją w nędzny, bezalkoholowy bar, później w jakiś sklep, aby wreszcie obwie-ścić, że na miejscu małego narożnego domu stanie wielka kamienica. Sic transit gloria mundi... Szkoda, bo mała knajpka była fragmentem historii Krakowa, niegdyś należała do Lustgartena, ojca słynnego piłkarza Cracovii. "Pasioki" - jak nazywano Cracovię na Zwierzyńcu i w całym chyba Krakowie - chętnie widziały w swych szeregach Żydów, w przeciwieństwie do "aryjskiej" Wisły. Lustgarten - absolwent "Sobka", prawnik - był bramkarzem. Podobno jako pierwszy w Polsce stosował tak zwaną robinsonadę, czyli rzucanie się szczupakiem w kierunku piłki. Nic więc dziwnego, że Kraków śpiewał o nim tak:
A bramkarz Lustgarten Ten skacze po bramie Jak małpa po klatce W podartej panamie
Po Lustgartenie ojcu narożną knajpkę przejął Goldstein, restauracja pozostała - zapewne do czasów wojny - w żydowskich rękach. Dlaczego więc nazywano ją "Barceloną"? To przecież następna mordownia, ta przy niegdysiejszej ulicy Manifestu Lipcowego, na skrzyżowaniu z Retoryka, przed wojną pozostająca w rękach chrześcijańskich, nieoficjalnie nosiła nazwę "U Żyda". Bóg jeden wie dlaczego...
W "Barcelonie" jadał obiady emerytowany prof. UJ Stefan Szuman, psycholog, malutki, zażywny, w aureoli siwych włosów, zawsze w towarzystwie żony, szczupłej i milczącej. Wiedzieliśmy o nim niewiele, a już z pewnością nie to, że przed wojną w swym mieszkaniu organizował meskalinowe seanse - w poznawczych, psychologicznych celach, rzecz jasna. Że w kabarecie "Różowa Kukułka" (kabaret mieścił się w pobliżu, przy Wolskiej 18) wyśpiewywał swoje piosenki o wszystkim, na przykład o LOPP-ie:
Ciemna noc, w oknie koc, a w lampie bibułka, w bramach ścisk, smród i pisk... Od bramy do bramy, jak cienie przemykamy. A kiedy nas władza zoczy, To czym prędzej zmykamy...
Z "Różowej Kukułki" do najsłynniejszego krakowskiego kabaretu - "Zielonego Balonika", tylko krok. Wprawdzie inne to czasy, inny genre, inni wykonawcy, inna publiczność, ale o pewnym pokrewieństwie można mówić. A skoro o "Baloniku" mowa - to oczywiście Boy i jego nieco frywolny wierszyk "Z nastrojów wiosennych" o młodych pannach:
Nie masz nic milszego ponad Ciągnący żeński pensjonat. Sunie sznurkiem przez plantacje, W ciszy z wolna, uroczyście Zielono, pachną akacje, Słońce gzi się poprzez liście. Ciągnie podwójny sznureczek Takich przemiłych owieczek. Cieplutko, wiosna południe, Ławeczka, próżniactwo boskie, Myśli rozigrane cudnie W jakieś koziołki szelmowskie Idą: duża, mniejsza, mała, Kobiecości gama cała.
Panienki spacerowały Plantami parami, zwartą kolumną, a ich przewodniczki znało całe miasto. Wiadomo było na przykład, że na czele wychowanek pani Strażyńskiej zawsze kroczyła ochmistrzyni zwana "Kuropatwą".
Na Planty chodziło się nie tylko w celach romansowych, ale także w celach obserwacyjnych, bo zawsze tutaj - zwłaszcza w okolicach Collegium Novum - było na czym zawiesić oko, co też ochoczo kultywował cytowany powyżej Boy:
Pod kapotką granatową Rysuje się to i owo. (...) Ta mała mogłaby troszkę Obciągnąć sobie pończoszkę... Przywoływany już Adam Ziemianin też z lubością zawieszał: Na Plantach siedzi Majowa dziewczyna W sukience w groszki (krawiec nie miał zbyt wiele roboty).
Na Plantach bywały dziewczyny różnego autoramentu, także takie, które nazywano dziewczynkami, i to nie z powodu wieku, lecz zawodu, podobno najstarszego na świecie. Mało kto o nich wspomina, ale pisała o dziewczynkach Maria Odyniec, przykładna wychowanka sióstr urszulanek:
...nadchodziła pora, gdy pustoszały pachnące aleje, cichnął gwar, znika plantowy, a pod (...) latarniami zjawiały się postacie młodych kobiet. Nie przypominały strojnych ulicznic Paryża, Londynu czy Hamburga, a ich amanci, najczęściej pijani, brudni i biedni, również nie przypominali apaszów z nożami ukrytymi pod jedwabną koszulą.
Nie inaczej było kilkadziesiąt lat później, nocne życie Plant - skupiające się przede wszystkim pomiędzy dworcem a Barbakanem - miało starą, brudną twarz weteranek starożytnej profesji. A propos plantowych latarni, pod którymi pojawiały się panienki... W 1857 roku Kraków otrzymał gazowe oświetlenie - postęp niebywały! Nawet w Budapeszcie, mieście o wiele większym i w dodatku jednej ze stolic monarchii, gazowe latarnie zapłonęły niewiele wcześniej, bo dopiero pod koniec 1856 roku, na Boże Narodzenie. Rok później, 22 grudnia, w Krakowie zebrały się na Rynku tłumy, aby podziwiać aż cztery - po jednym na każdym rogu - pięcioramienne świeczniki rzucające o wiele silniejszy blask niż dotychczas używane olejne lampy. Planty zostały oświetlone, ale - jeżeli wierzyć Marii Estreicherównej - niezbyt szczęśliwie: Mniej korzystnie przedstawiało się oświetlenie plantacyj, gdzie latarnie umieszczone były niefortunnie za drzewami i rozstawione niesymetrycznie, bo więcej ich było na mało uczęszczanej połaci za Sądem, niż w głównej arterii ruchu między Szewską a Floriańską.
Po gazowych lampach przyszła kolej na oświetlenie elektryczne Wróćmy do "Zielonego Balonika", do związanych z nim anegdot, z których przynajmniej jedna rozgrywała się na Plantach. Zresztą z "Jamy" do Plant tylko kroczek - kawałeczek Floriańskiej i paszcza prastarej bramy. Od drugiego wieczoru kabaretowego "jamowym" konferansjerem był słynny Stasinek Sierosławski, którego nie należy mylić ze Stachem, czyli arcygrafomanem Przybyszewskim. Stasinek, totumfacki Stacha, podobno studiujący sanskryt, wśród licznych swych zalet (biegał po wódkę, niańczył dzieci Stacha i Dagny, pilnował, aby w knajpie znalazł się fundator, i grał na fortepianie "A gdy przyjdzie słońce i pogoda") posiadał umiejętność ogromnie cenioną w kręgach krakowskiej bohemy - potrafił w ogrodzie w ciemną noc napełniać po brzegi kieliszki, nie przelewając ani kropli. Jak to robił? To bardzo proste; trzeba sobie wybrać na niebie gwiazdkę, patrzyć na nią przez brzeg kieliszka i nalewać. Kiedy gwiazdka zniknie, to znaczy, że jest pełno - twierdził Stasinek, który niegdyś - po napełnianiu i wypróżnianiu licznych kieliszków - pijaniusieńki znalazł się na Plantach. Co było dalej, opisał Boy w "Znasz-li ten kraj":
Widzę go jeszcze, jak obejmując na Plantach olbrzymi kasztan, woła na Janusza Ł. ..., bratanka Deotymy: "Janusz, trzymaj drzewko, bo się chwieje".
Niejedyna to pijacka plantowa anegdota. Stanisław Broniewski w Kopcu wspomnień przywołał postać Józefa Orwida, aktora, komika o zacięciu lekko farsowym, przed pierwszą wojną podziwianego w Krakowie za rolę grabarza w "Hamlecie" i sędziego w "Weselu Figara". Zasłynął także Orwid rozmowami, jakie w stanie niezbyt trzeźwym toczył z policjantami, twierdząc na przykład, że szyny tramwajowe nie powinny leżeć na jezdni o czwartej nad ranem, skoro tramwaje wyjeżdżają z zajezdni dopiero o szóstej. Oczywiście w swoich nocnych wędrówkach aktor nie mógł ominąć Plant:
Wzdłuż środkowej osi alei biegł wówczas rzadki szereg latarń gazowych na żeliwnych słupach. Lampy co wieczór zapalał lampiarz miejski spirytusowym zniczem, osadzonym na długim drążku. Latarnie mżyły zielonkawym światłem przez całą noc, rzucając niewielkie kręgi światła na szutrowane aleje. O taką właśnie latarnię zahaczył pewnego razu Orwid, wracając ze znanej restauracji Józefa koło kolei [będzie jeszcze o niej mowa - A.K.]. Nelson założony słupowi latarni był tak skomplikowany, że Orwid nie mógł sam się z niego wyplątać, tylko kręcił się w kółko, radząc latarni, aby się od niego odczepiła. Po chwili zbliżył się majestatycznym krokiem policjant.
- Co pan tu robi pod latarnią?
- Szszszkam zegarka. Wywypadł mi z ręki. Jak paatrzyłem, któa gozina i nie mogę szszelmy znaleźć.
- W którym miejscu panu wypadł?
- Tsaam... - pokazuje Orwid grupę pobliskich krzaków.
- No, jak go pan tam zgubił, to dlaczego pan go tu szuka?
- No bo tssu jaśniej!
opr. aw/aw