Powieść o życiu Maryi - rozdział II, część 2
Wydawnictwo „M”
Kraków 2003
Na okładce:Filippo Lippi, Adoracja, fragment
IMPRIMATUR
Kuria Metropolitalna Wrocławska l. dz. 2487/84 – 25 marca 1984 r. † Henryk Gulbinowicz Arcybiskup Metropolita Wrocławski © Copyright by ks. Mieczysław Maliński
© Copyright by Wydawnictwo „M”, Kraków 2003
ISBN 83-7221-803-X
ISBN 83-7221-801-3
www.wydm.pl
Po czterdziestu dniach udała się wraz z Józefem i Dziecięciem do świątyni, aby, tak jak obyczaj każe, ofiarować Dzieciątko Bogu. Nigdy nie lubiła miasta, tym bardziej teraz.
Owszem, ciekawili Ją ci barwni ludzie z całego świata, przewalający się jak zawsze przez świątynię. Ale z drugiej strony nie znosiła tłumów anonimowych, obojętnych sobie czy nawet niechętnych. Raził Ją – przyzwyczajoną do ciszy wiejskiej – hałas, który wciąż wisiał nad tym zbiorowiskiem. Poza tym zbyt wiele rzeczy przeszkadzało Jej czy nawet wręcz Ją drażniło. Nigdy nie mogła się z tym pogodzić, że na terenie samej świątyni toczy się handel owcami, cielętami, pieniędzmi – albo jest coraz gorzej pod tym względem, albo tylko mnie się tak zdaje – myślała.
– Prawda, że chyba tak dawniej nie było? – spytała Józefa.
– Chyba nie – odpowiedział zgodnie.
Kupili parę gołębi, aby je ofiarować Bogu, i zaczęli się przeciskać przez gęsty tłum w stronę wejścia do świątyni. Była już w samej bramie, gdzie ścisk największy. Skupiła się na 35 tym, by przenieść spokojnie Dziecko. Przytulała Je do siebie, wypatrywała pilnie luki w rzece pielgrzymów. Wysilała cały swój spryt, by niepotrącona wejść do wnętrza. I udało się Jej.
Wyprysnęła z tego strumienia ludzkiego i znalazła się w ogromnym wnętrzu świątyni pełnym przyjemnego mroku, orzeźwiającego chłodu. Niewiele widziała oczami oślepionymi ostrym oświetlającym krużganki słońcem, gdy nagle wyrósł przed
Nią, zastępując Jej drogę, ogromny starzec. Wpatrywał się jak urzeczony w Jej Syna. Ujrzała z przerażeniem, jak wyciąga ręce po Jej Dzieciątko. W pierwszej chwili pomyślała, że to szaleniec. Krzyknęła:
– Józef! – i chciała uciekać. Ale nogi Jej się ugięły ze strachu. Pełna rozpaczy spojrzała jeszcze raz na niego, chcąc prosić o litość i wtedy zobaczyła jego oczy: oczy pełne zachwytu i twarz rozjaśnioną uśmiechem. – Nie, ten człowiek nie zrobi Jezusowi krzywdy. – Pojawił się zresztą Józef, który chyba tę całą scenę obserwował z boku, a teraz skłoniwszy się starcowi, oddawał Dziecko w jego wyciągnięte ręce. – Kto to może być? – Nie. Takiej czułości, takiej miłości nie widziała u żadnego człowieka, który witał się z Jej Dzieckiem. Tylko kto to może być. Jakiś daleki ich krewny, którego oni nie znają, ale który ich zna?
On wciąż się jeszcze wpatrywał bez słowa w twarz Dziecka, które spało spokojnie w jego ramionach. Po chwili przerwa ł to milczenie i zaczął mówić. Nie do Niej i nie do Józefa, tylko trochę do siebie, trochę do Jezusa, trochę do Boga.
Modlił się. Trzymając Dziecko, mówił, a właściwie śpiewał w jakimś uniesieniu:
– Teraz, o Władco, pozwól odejść słudze Twojemu w pokoju, według Twojego słowa. Bo moje oczy ujrzały Twoje zbawienie, któreś przygotował wobec wszystkich narodów.
Światło na oświecenie pogan i chwałę ludu Twego, Izraela. 36 Naraz zwrócił się do nich i pełen powagi zaczął mówić tonem i słowami, jakimi się chyba posługiwali dawni wieszcze i prorocy:
– Oto Ten jest przeznaczony na upadek i na powstanie wielu w Izraelu i na znak, któremu sprzeciwiać się będą.
Z kolei, patrząc w Jej oczy – jakby Ją dopiero teraz zobaczył – mówił dalej swe proroctwo:
– A Twoją duszę miecz przeniknie, aby na jaw wyszły zamysły serc wielu.
Nie rozumiała, co on ma na myśli. Ale co do jednego była przekonana: że Jezus nie będzie dla Niej źródłem cierpień.
Gdy się ma takiego Syna, co się może złego stać.
A tymczasem starzec Symeon jakby zakończył coś, co miał do spełnienia. Oddał Jej z powrotem Dziecko. Na jego twarz wrócił uśmiech i z tym dobrym uśmiechem zaczął im tłumaczyć:
– Kiedyś prosiłem Boga o jedną łaskę: żebym mógł zobaczyć na własne oczy Mesjasza. I właśnie dzisiaj od samego rana wiedziałem, że Go spotkam i że mam w tym celu przyjść do świątyni. I gdy zobaczyłem Ciebie z Dzieciątkiem na ręku, wiedziałem, że to jest Ten, na kogo czekałem.
Była tym wszystkim oszołomiona. Tym bardziej że właśnie teraz podeszła do nich Anna – prorokini. Tak przynajmniej wszyscy nazywali tę starą kobietę: córkę Fanuela z pokolenia Asera. Annę znała od lat – kto by jej zresztą nie znał. Służyła w świątyni całe swoje życie. Była mężatką, ale po siedmiu latach małżeństwa, gdy zmarł jej mąż, oddała się na służbę świątyni. I właśnie teraz wyciągnęła nad Dzieckiem swoje ręce i zaczęła Mu błogosławić. Nigdy jej takiej nie widziała. Oczy uniesione w zachwycie, jakby w niebiańskim natchnieniu.
I słowa. Słowa pełne najwyższych pochwał, uwielbień, hołdów. – Chyba tak ostatni raz błogosławił Jakuba jego ojciec – pomyślała. 37 Słuchała tych błogosławieństw ze wzruszeniem. Nie zwraca ła uwagi na małe zbiegowisko gapiów, które ich otoczyło.
– Niech Mu dobrze życzą, niech wypraszają dla Niego łaski u Boga, żeby żył szczęśliwie.
Wróciła z ulgą do Betlejem. Zmęczyła Ją ta wyprawa do Jerozolimy i pobyt tam ponad Jej wszelkie oczekiwanie. Nie spodziewała się, że jest aż tak osłabiona. Przekonała się, że jeszcze nie jest z Nią całkiem dobrze. Po tej drodze trochę przerażała Ją myśl powrotu do Nazaretu. Wiedziała, że Józef Ją pilnie obserwuje, że ocenia Jej możliwości pokonania drogi do domu. Gdy rozmawiała na ten temat, Józef wciąż uspokajał Ją, że jeszcze czas o tym mówić, że Dziecko musi nabrać sił.
Wcale nie spieszyła się do Nazaretu. Dobrze im było w Betlejem. Zajmowali teraz jedną z najlepszych izb w gospodzie.
Żona gospodarza otaczała ich nabożną wprost czcią. Była dumna, że takie Dziecko urodziło się u niej. Odwiedzającym i wypytującym o szczegóły tego wydarzenia niechętnie wspominała, że narodzenie odbyło się w stajni. Zaraz potem tłumaczyła długo i szeroko, że oni przyszli w nocy, gdy już wszyscy spali, że dom był zajęty i przecież nie mogła nikogo wyrzucić z jego izby.
A ludzie wciąż napływali. Stałymi gośćmi, prawie domownikami, byli pasterze. Tak ci, którzy pojawili się w tę wielką noc, jak ich towarzysze i rodziny. Opowiadanie o cudownym widzeniu zataczało coraz szersze kręgi. Nie mogła się wybronić od darów, jakie ludzie znosili. Rozdawała między biednych, którzy nauczyli się przychodzić do Niej po jałmużnę, i potrzebujących, których sama odkryła w pobliżu. To była noc taka jak inne. Nagle z głębokiego snu wyrwały Ją głosy przed gospodą.
Przypomniały Jej tamte głosy pasterzy pytających o Jezusa 38 w tamtą noc. Po chwili zorientowała się, że rozmowa jest prowadzona w innym, obcym języku. Jakiś czas nadsłuchiwała tej obcej mowy, z której nic nie mogła pojąć. Rozróżniała głos gospodarza. Usiłował się z przybyszami porozumieć i jakimiś krótkimi zdaniami, słowami, które powtarzał, starał się im odpowiadać na pytania.
Śmieszyło Ją to trochę. Potem wyjrzała, bo zdawało się Jej, jakby liczba przybyszów stale rosła. Zdumiał Ją widok, jaki zobaczyła. Podwórzec cały był zapełniony ludźmi ubranymi w dziwne stroje, wielbłądami, osłami obładowanymi górami bogactwa. Wychyliła się jeszcze bardziej. Przed wejściem stała grupa przybyszów rozmawiających z gospodarzem.
Wśród nich wyróżniali się trzej mężczyźni. Widziała rozmaitych ludzi rozmaicie ubranych podczas swojego pobytu w Jerozolimie, ale musiała przyznać, że takich nigdy w życiu nie spotkała. Mieli na sobie wspaniałe szaty, kolorowe, tkane złotem, które w poświacie księżyca bajecznie się mieniły. Równie barwnie, wspaniale były przybrane ich wielb łądy jezdne. Pomyślała, że po prostu karawana przyjechała do gospody, aby odpocząć, posilić się i przenocować. Ale za moment wróciło tamto pierwsze wrażenie: wrażenie, że ci ludzie przyszli do Jezusa. To przeczucie potwierdził ruch ręki gospodarza wskazujący Jej okno. Podeszła do Józefa i zbudziła go:
– Wstań.
Obudził się natychmiast.
– Co się stało? – zapytał zaniepokojony.
– Nic, nic. Chciałam ci coś pokazać. Popatrz przez okno.
– Pokazała mu tę dziwną grupę. – Ci także przyjechali do naszego Syna.
– Skąd wiesz?
– Tak mi się zdaje. 39 Nie było w Niej lęku, jak wtedy. Nawet się nie zdziwiła tej wizycie. Jakoś już przywykła do odwiedzin składanych Jej Synowi, tylko na jedno pytanie nie była sobie w stanie odpowiedzieć: skąd oni usłyszeli o Jezusie? Bo przecież najwyraźniej przyjechali z bardzo daleka.
Długo nie mogła zasnąć. Zaraz z rana usłyszała jakieś głosy pod swoimi oknami. Gdy przypomniała sobie to, co w nocy widziała na podwórku, w pierwszej chwili pomyśla ła, że to był sen. Ale z wątpliwości wyprowadził Ją gospodarz. Chciał jak najszybciej oznajmić o czekającej ich wizycie, o tajemniczych gościach. Przyszedł bardzo uroczysty.
– Gości będziecie mieli. – Odczekał, żeby zrobić większe wrażenie. – Niezwyczajnych gości. Z dalekiego świata gości.
Potem opowiadał szeroko i dokładnie o nocnym zajściu.
Popisywał się znajomością mowy tych przybyszów ze Wschodu.
Przyznawał tylko, że nie wszystko mógł zrozumieć:
– Albo ja się musiałem przesłyszeć – bo też człowiek taki zapracowany – zresztą oni tak mówią górnolotnie, jak na Magów przystało, takimi dziwnymi słowami – oni wciąż jak gdyby mówili o nowo narodzonym Królu żydowskim – tak, tu musiałem się przesłyszeć.
Zażartowała:
– To chyba pomylili się. Józef, mój mąż, nie jest królem. Ja nie jestem królową. A Syn nasz nie jest wobec tego następcą tronu.
Gospodarz niezrażony mówił dalej:
– Dopytywałem się ich również, skąd się dowiedzieli o narodzeniu waszego Dziecka. Kto ich przyprowadził do mojej gospody. Powiedzieli, że gwiazda – chyba się przes łyszałem, bo nawet na wszelki wypadek zacząłem wypatrywać tej gwiazdy, ale żadnej nie zauważyłem. 40 Zresztą dla niego nie to było najważniejsze. Najważniejsi byli oni: ci Trzej i ta karawana. Od samego rana krzątał się, chcąc z jak największymi honorami przyjąć i nakarmić tych wspaniałych gości. Pokrzykiwał na swoje sługi, porządkował, sprzątał, przygotowywał dom. Dowiedziała się, że ci Magowie
– jak ich w końcu nazwano – polecili mu urządzić wielką ucztę na cześć Dziecięcia.
Przyszli po południu ze swojego obozowiska, które założyli poza Betlejem. Uroczyście ubrani, z wielką powagą, w otoczeniu sług. Patrzyła na nich jak na barwne motyle. Mówili coś do Józefa i do Niej długo i ze wzruszeniem. Gospodarz usiłował to wszystko niezgrabnie tłumaczyć. Początkowo nie potrzebowała tego wcale. Zdawało się Jej, że rozumiała dobrze.
Chłonęła każde ich słowo. Sama próbowała się przebijać przez te obce dla Niej dźwięki, by dotrzeć do treści, którą oni starali się Jej przekazać. Patrzyła ciekawie na dziwne dary, jakie Jej Synowi składali ci przybysze ze Wschodu: na złoto, kadzidło i mirrę, starając się zrozumieć sens tych darów.
Potem było przyjęcie. Ucztę spożywała z nimi na werandzie gospody, zaś na podwórcu odbywał się festyn. Patrzyła w podziwie na egzotyczne tańce, wykonywane przy palących się ogniskach, słuchała obcych pieśni chóralnych i solowych.
Brała je w siebie za Syna, który spał w Jej ramionach, żeby kiedyś opowiedzieć Mu, gdy będzie większy, co przygotowano na Jego cześć. Rozmawiała z gośćmi za pośrednictwem właściciela gospody, który rozmowę usłużnie tłumaczył. Dopiero teraz, przy uczcie, dowiedziała się o trudnej drodze, jaką przebyli Magowie, idąc do Jezusa.
– Zdziwiliśmy się bardzo tym, że w Jerozolimie nikt nic nie wiedział o narodzinach króla. Byliśmy przekonani, że cały naród żydowski świętuje bardzo uroczyście narodziny swoje41 go króla. Tymczasem okazało się, że nikt o tym fakcie nie wie. Pytaliśmy, gdzie jest nowo narodzony Król żydowski – opowiadali – i wszyscy zapytani patrzyli na nas z najwyższym zdumieniem. Udaliśmy się więc do Heroda – on powinien coś wiedzieć o tym fakcie. Ale on usiłował nam delikatnie wyperswadować to, mówiąc, że to pomyłka. Tłumaczy ł nam, że być może nasze księgi święte, z których wyczytaliśmy tę wiadomość, mówią o nim, czyli o Herodzie, bo przecież on, Herod, jest królem narodu żydowskiego. Dopiero po usilnych naszych naleganiach Herod skapitulował. Zawezwał kapłanów, aby ci dopomogli rozwikłać tę zagadkę.
Magowie opisywali, jaki niepokój zapanował na dworze Heroda, jak wszyscy zostali do głębi poruszeni wiadomością o gwieździe. Jak po długich namysłach kapłani jako jedyną odpowiedź znaleźli tekst proroka Micheasza: „I ty, Betlejem, Ziemio Judzka, nie jesteś najpodlejsze pomiędzy książęty judzkimi, bo z ciebie wynijdzie wódz, który będzie rządził ludem moim izraelskim”. Była to – zdaniem uczonych w Piśmie – jedyna przesłanka wskazująca, gdzie by się miał narodzić Ten, którego oni szukają. „Jeżeli dokąd, to idźcie do Betlejem” – tak im dość sceptycznie oświadczyli.
A więc jednak to nie żart. Oni naprawdę Jej Dziecku oddawali hołd jako Królowi żydowskiemu. Nie umiała sobie z tym poradzić. Czyżby naprawdę zaszła jakaś pomyłka: może oni pomylili się w swoich przewidywaniach i obliczeniach.
To, co słyszała o swoim Synu od pasterzy czy też od Symeona i Anny, mieściło się w jej świecie rozumienia. To, co mówili o Nim Magowie, było Jej obce. Może to po prostu inna mentalność, inny sposób wyrażania się. Może po prostu nie bardzo ich potrafiliśmy zrozumieć: ani my, ani Herod. 42 – A więc Twój Syn może mieć w najbliższych dniach jeszcze jedną wizytę, a mianowicie wizytę króla Heroda
– stwierdził jeden z trzech Mędrców.
Zdziwiła się.
– Tak – odpowiedział – bo Herod prosił nas, abyśmy, jeżeli uda nam się znaleźć Dziecię, donieśli mu o tym, bo on też chciałby złożyć Mu pokłon. Wobec tego jutro w drodze powrotnej wstąpimy do niego, ażeby zgodnie z jego prośbą poinformować go o wyniku naszych poszukiwań.
Na drugi dzień, znowu po południu, Magowie przyszli, aby się pożegnać. Na pozór byli, jak dnia poprzedniego, spokojni i uprzejmi, ale zauważyła, że coś się stało. Zapytała o to wprost. Nie dali Jej odpowiedzi na postawione pytanie:
– Nasze plany uległy zmianie. Niestety, nie udajemy się do króla Heroda, jak zamierzaliśmy poprzednio.
Nie mogła się domyślić, w czym rzecz i do końca nic więcej nie usłyszała na ten temat, ale już nauczyła się trochę rozumieć ich wschodni sposób mówienia. Wyczuła, że są pod wrażeniem jakiegoś wielkiego przeżycia. Czy to była wiadomość, którą nagle ktoś przyniósł? Na to nie potrafiła sobie odpowiedzieć, ale była pewna, że to tajemnicze wydarzenie spowodowało zmianę ich decyzji.
Udzielił się Jej ich niepokój. Coś się stało. Coś się dzieje, i to chyba coś złego. Zatęskniła do spokojnego Nazaretu.
Poczuła się obco w tej gospodzie, która dotąd była dla Niej tak przyjazna. – Ach, gdyby Betlejem było dalej od Jerozolimy, bliżej moich stron, bliżej Nazaretu. – Z żalem pożegnała Magów. Wraz z ich odejściem odebrana Jej została jakaś tarcza obronna, osłona, którą dla Niej stanowili. Zwierzyła się Józefowi ze swoich myśli. 43 – Coś się na pewno stało, że Magowie tak zmienili swoje plany.
– Co Cię tak w tym dziwi?
– Boję się, czy nie ma to jakiegoś związku z naszym Dzieckiem.
– To by nam na pewno powiedzieli.
– Nie wiem, ale jestem jakoś tym zaskoczona.
– Nie martw się. Jeszcze kilka dni, a najwyżej tydzień czy dwa, a my również będziemy wracali do domu. Ja też tęsknię za powrotem do normalnego życia, ale ze względu na Dziecko musimy się wstrzymać przed tą daleką podróżą.
Częściowo uspokojona udała się na spoczynek. W nocy nagle zbudziła się, a właściwie została zbudzona. Poczuła na ramieniu uścisk dłoni. Usłyszała szept Józefa:
– Wstań, musimy uciekać.
Słowa Józefa dochodziły do Niej jak z wielkiej oddali. Nie wiedziała, czy to sen, czy jawa. Wciąż miała przed oczami kolorowe postacie Magów.
– Musimy uciekać i to natychmiast. Ubieraj się – doszedł do Jej świadomości powtórny szept Józefa.
Otworzyła oczy. Było ciemno.
– Co się stało? – spytała również szeptem.
– Herod chce zabić Dziecko. Ubieraj się.
Oprzytomniała gwałtownie:
– Herod chce zabić Dziecię – powtórzył Józef.
Zerwała się. Usiadła na posłaniu. Nad Nią majaczyła postać Józefa. Była głęboka noc.
– Skąd to wiesz?
Czuła, jak cała dygocze. Zrobiło się Jej zimno. Przypomnia ł się Jej wczorajszy niepokój, nagłe odejście trzech Magów.
Józef odpowiadał wciąż po cichu:
– Miałem widzenie. 44 Zdumiała się:
– Sen? Kiedy? – słyszała siebie, jak głos Jej drżał. Nie była w stanie opanować się. Wyjaśniał Jej spokojnie:
– Teraz, w nocy.
Nalegała:
– Śniło ci się?
Nie odpowiedział wprost.
– Słyszałem dokładnie i widziałem.
– Co słyszałeś? – wciąż pytała, pośpiesznie wciągając szaty.
– Nie wiem, kto to był. Może anioł. Potrząsnął moim ramieniem tak jak ja Twoim i powiedział: Wstań, weź Dziecię i Matkę Jego i uchodź do Egiptu. Pozostań tam, dopóki ci nie dam znać, bo Herod będzie poszukiwał Dziecięcia, aby Je zgładzić. To było wszystko. Wychodzimy natychmiast.
Nigdy go takiego jeszcze nie widziała. Zawsze łagodny i ustępliwy, teraz stanowczy, surowy. Tłumaczył Jej:
– Może się mylę. Może to tylko złudy i zwidy. Ale jeżeli nawet istnieje choćby najmniejsza możliwość niebezpieczeństwa, nie możemy ryzykować. Ja mogę zostać. Mnie na sobie nie zależy, ale chodzi tu o Dziecko. Ono jest najważniejsze.
Nie potrzebowała tych wyjaśnień na to, by być przekonana o konieczności opuszczenia Betlejem. Wypytywała go, bo chciała wiedzieć jak najwięcej o szczegółach tego objawienia, a poza tym – może to był istotny powód – chciała w ten sposób jakoś zapanować nad przerażeniem, które w Niej narastało.
– Ale jak potrafimy wziąć ze sobą to wszystko, co mamy?
– Wszystko zostawimy. Nie możemy przeciążać zwierzęcia.
Przed nami daleka droga.
– Jak to, dokąd my właściwie idziemy. Nie do Nazaretu?
– Nie, do Egiptu. 45 – Do Egiptu?
– Mówiłem Ci już.
– Nie słyszałam. Przecież nasz Nazaret nie jest pod panowaniem Heroda.
– Nie wiem – przekonywał wciąż cierpliwie – ale myślę, że skoro Herod nie znajdzie nas tutaj, to nas będzie szukał w naszym domu, a więc w Nazarecie. Dlatego sądzę, że Egipt jest najbezpieczniejszy.
Musiała mu przyznać rację. Śpieszyła się jak mogła najbardziej, ale z podenerwowania wszystko leciało Jej z rąk. Nie była w stanie zebrać myśli. Wciąż czegoś szukała. Po wiele razy wracała w to samo miejsce. Słabe światło kaganka utrudniało Jej pakowanie się. Miała tak rozdygotane ręce, że nie potrafiła nawet związać sznura. Bez przerwy dręczyły ją wciąż te same myśli: najważniejsze, by Dzieciątko miało wszystko, co będzie potrzebowało, żeby tylko niczego nie zapomnieć, nie przeoczyć, bo gdy w drodze czegoś zabraknie, nie wiadomo, skąd będzie można wziąć. Przerażała Ją ta ucieczka do Egiptu. Nigdy tam nie była ani nie zamierzała być.
Wystarczał Jej Nazaret i coroczna droga do Jerozolimy.
Starała sobie przypomnieć to, co słyszała od ludzi, którzy kiedyś jechali do Egiptu: daleka droga, pustynia, brak wody, brak owoców, brak jedzenia, tylko zabójcze słońce. Ta sama droga, którą przebył Izrael. Czy to tylko zbieg okoliczności?
Potem jechała na osiołku, trzymając w ramionach Syna.
Obok szedł Józef z workiem na plecach, prowadząc osła za uzdę.
Było zimno. Nad nimi wisiała wielka czasza nieba, talerz księżyca i mrugające gwiazdy. Z tyłu pozostało Betlejem ze szczekaniem psów. Po obu stronach drogi srebrzyły się skały w świetle księżyca. Przed nimi ciemniała wielka, pusta przestrzeń.
Już uciszało się w Niej tamto dygotanie. Ale w sercu czuła ból. Miała świadomość krzywdy wyrządzonej Jej Synowi. 46 Dopiero przyszedł na świat i już musi uciekać. Jak człowiek, który się dopuścił jakiejś zbrodni. Przypomniało się Jej zdanie wypowiedziane przez Symeona w świątyni: „A duszę Twoją przeniknie miecz”. Czyżby to o tym cierpieniu on mówił? 47
A dalej ... zachęcamy do nabycia całości w wersji papierowej
opr. mg/mg