O Egipcie, którego często nie widzą uczestnicy wycieczek
Bezdroża Synaju skutecznie oddzielają turystów od wiadomości o życiu mieszkańców Egiptu
Turyści w Egipcie wygrzewają się na plażach i myślą, że są w bogatym i szczęśliwym kraju. Tymczasem o życiu mieszkańców Egiptu nie wiedzą kompletnie nic.
Kłamca! Kłamca! Jestem kłamcą! No, śpiewaj! — krzyczy policjant. Młody zatrzymany najpierw niepewnie, a potem coraz głośniej „śpiewa”: „Kazzab, kazzab. Ana kazzab!”. Wtedy policjant wymierza mu potężny cios w kark i chłopak upada, gdzieś poza ekran komórki.
Oprowadzający polskich turystów Ahmed pokazuje filmik na swoim telefonie i sam się śmieje. Polscy turyści też się śmieją. Ale po chwili znów wszyscy milkną, by popatrzeć na kolejną podobną scenę. Teraz jakiś starszy człowiek „śpiewa”, że jest kłamcą. I znów „karczycho”. I kolejny raz można się pośmiać. Do kompletu jest jeszcze scena z brodatym, czyli pewnie islamskim fundamentalistą. Tu już się nikt nie śmieje, bo trzeci raz to samo to nuda, a poza tym jedzenie jest już gotowe i trzeba ruszyć po swoją porcję.
Na osobności pytam Ahmeda, czy film jest prawdziwy. — Pewnie — mówi — jest ich znacznie więcej. A to u nas w Egipcie na policji normalka.
Uśmiech nie schodzi mu z twarzy. Turyści wracają, a Ahmed chwali się dziewczyną — Polką, z której pomocą nauczył się całkiem wielu polskich słów.
Turysta może i chciałby na wczasach tylko wypoczywać. Ale inni pracują. Wygrzewając się na leżaku przy hotelowym basenie, co 15—20 minut turysta czuje, że pada na niego cień. To nie chmury zasłaniają słońce. To jeden z kilkunastu akwizytorów: wycieczek, masażu, tatuażu czy buteleczek z kolorowym piaskiem bezceremonialnie podchodzi, siada na sąsiednim leżaku i zaczyna namawiać. Widząc słowiańską twarz zaczyna po rosyjsku. A to Polaka wyjątkowo wkurza. Jak słyszałem kiedyś od naszego rodaka: „To ja wolę nie rozumieć po angielsku, niż rozumieć po rosyjsku”. Tyle że z okazji właśnie odbywającej się wizyty prezydenta Mubaraka w Moskwie gazety egipskie piszą, iż to właśnie Rosja przysyła najwięcej turystów pod piramidy i nad Morze Czerwone. Więc wielu pracujących w turystyce młodych Egipcjan uczy się rosyjskiego, a polskiego tylko garstka podobnych Ahmedowi.
Essam jest trochę inny. Mimo iż nie kupiłem u niego wycieczki łodzią ze szklanym dnem na rafę koralową, omija mnie dyskretnie, wymieniając tylko pozdrowienia. I tylko gdy widzi, że wyraźnie się nudzę, przychodzi pogadać o polityce. Mówię mu, że katarski kanał telewizji satelitarnej Al-Dżazira podał, iż z amerykańskiego okrętu wojennego wpływającego do kanału sueskiego otwarto wczoraj ogień do egipskiej łodzi rybackiej. To w końcu niedaleko stąd. To chyba straszna afera! — No, co ty? Nasi nic o tym nie mówili — dziwi się Essam, który zgodnie z obowiązującą modą nienawidzi Amerykanów.
Dopiero następnego dnia władze egipskie zdecydowały się przyznać, że incydent miał miejsce. Okrętowi amerykańskiemu pozwolono jednak bez wyjaśnień bez wyjaśnień i przeszkód kontynuować rejs kanałem. Wszystko, co rodzi zadrażnienia miedzy Egiptem i USA, jest bowiem nad Nilem delikatną kwestią. Będące bliskim sojusznikiem Waszyngtonu władze w Kairze muszą się dobrze gimnastykować, by wyjaśnić swą politykę radykalnie antyamerykańskiej opinii publicznej. Zwłaszcza że od czasu zawarcia pokoju z Izraelem w Camp David w 1979 roku Egipt otrzymuje z USA co roku miliardy dolarów bezzwrotnej pożyczki oraz lojalnie dokonuje ogromnych zakupów amerykańskiej broni.
Essam niby to wszystko wie, ale przecież nie jest jakimś islamistą, by pomstować na własny rząd i nazywać go „sługusem Ameryki i syjonistów”, jak powiedziałoby wielu jego brodatych rówieśników. Ale ci nie pracują w hotelach, przy alkoholu i rozebranych (do bikini) kobietach.
W hotelach nie widać też Beduinów, gospodarzy Synaju. Owszem, czasami kierowcą taksówki okaże się członek plemienia Tarabin, a na safari w górach pijemy herbatę wśród półkoczowników Mzejjin. Jednak na pytanie „Skąd jesteś?” większość wielotysięcznej rzeszy pracodawców i pracobiorców sektora turystycznego podaje nazwy wsi i miasteczek delty Nilu czy dzielnic Kairu. I dla wielu Beduinów są to nieomal okupanci. Mówią innym dialektem, mają inne obyczaje, zalewają ich półwysep i spychają w góry. Egipscy przewodnicy mówią o Beduinach z mieszaniną podziwu i politowania. Ahmed machał na nich ręką: — Dziecko Beduin nie ma szkoła. Tylko namiot, wielbłąd i pustynia. Beduin ma dużo pieniądze. Przemyt narkotyki z Izrael.
Przechylam się w stronę dziewczynki Lajli, która usiłuje mi sprzedać paciorki, i pytam o szkołę. — Chodzę do trzeciej klasy. Tu tylko pracujemy z turystami. A mieszkam w miasteczku, w Dahab. Choć przyznaje, że jak jest dużo turystów, to sprzedaż paciorków ma priorytet nad edukacją.
Niektórzy synajscy Beduini rzeczywiście parają się przemytem: broni (podziemnymi tunelami do Strefy Gazy) i ludzi, a konkretnie czarnych Afrykanów. Dla wielu Etiopczyków, Erytrejczyków i Sudańczyków Izrael to najbliższy „raj na ziemi”. Co kilka dni arabskie (ale znów: nie egipskie) media donoszą o kilku ciemnoskórych trupach, trafionych kulami egipskiej straży granicznej na Synaju. Beduińskim przewodnikom zwykle udaje się uciec. Ale ten proceder wzbogaca tylko nielicznych „synów pustyni”. Nie widziałem bogactwa w ich osadach z pustaków i blachy falistej.
Essam po dwóch dniach przychodzi z kontynuacją historii o zastrzelonym przez Amerykanów rybaku. — Jego matce do dziś nie powiedzieli prawdy, gubernator i rodzina mówią jej, że syn pojechał do pracy do Szwajcarii, żeby się nie załamała.
Pytam zdziwiony, czy nie usłyszała z telewizji, co się stało. — A gdzie tam. Zwykli ludzie nie rozumieją tego, co mówią w telewizji. Zresztą piszą o tym tylko opozycyjne gazety.
Jednak największym problemem Egiptu jest teraz chleb. A właściwie jego brak. Ten chleb przypomina placek, pusty w środku; pewnie Jezus łamał coś podobnego, wieczerzając z uczniami. Egipcjanin kawałkami tego chleba je wszystko, tak jak my sztućcami. Można nim zbierać zawiesistą zupę z soczewicy, chwytać kawałki jagnięcego mięsa, a nawet daktyle. Egipcjanin na chleb mówi „eesz”, co pochodzi od czasownika „żyć”. 40 procent tych ludzi, którzy żyją za 2 dolary dziennie, naprawdę żyje o tym chlebie. W Egipcie „eesz” można kupić na dwa sposoby: w zwykłym sklepie kosztuje 30—75 piastrów, ale te 40 proc. kupuje go w dotowanych przez rząd piekarniach za 15 piastrów. To znaczy: tak było do marca tego roku. Bo zwyżka cen mąki spowodowała, że zabrakło jej najpierw w dotowanych piekarniach. Cały Egipt aż huczy od doniesień o „mafii chlebowej”, która sprzedaje mąkę na 15-piastrowy chleb do „normalnych” piekarni, gdzie piecze się jego droższą wersję.
Więc Egipt oszalał. Całe wsie, nie mogąc dostać chleba w swoich piekarniach, czekają tylko na wiadomość, że jest chleb gdzieś w sąsiedztwie. Gdy taka wieść gruchnie, tysiące ludzi koczują tam i atakują budki z tanim chlebem. Najpierw jest jaki taki porządek, kobiety i mężczyźni ustawiają się — jak w muzułmańskim Egipcie przystało — w osobnych kolejkach. I nie bez powodu, bo już za chwilę wszyscy napierają na siebie i kontakt fizyczny jest nieuchronny. Budka chwieje się, często przewraca, piekarz ucieka, a tłum zbiera placki z ziemi. Kobiety i mężczyźni klepią się nimi po udach, by otrzepać je z kurzu. Ci, co mają co otrzepywać, są i tak szczęśliwi. Do jutra, bo jutro rano czeka ich nowa walka, być może w innej wsi. W całym kraju jest już pięciu zabitych i kilkunastu rannych. Opozycyjny „Dzisiejszy Egipcjanin” krzyczy tytułem „Wojna o chleb”, ale dominująca rządowa prasa uspokaja, iż prezydent osobiście, nawet podczas wizyty w Moskwie, interesuje się, czy otwarto dodatkowe piekarnie wojskowe.
Na plażach Synaju nic z tego nie widać. Na półwyspie prawie nie ma bieda-piekarni z dotowanym chlebem. Wśród nielicznych mieszkańców tego turystycznego regionu nie ma przedstawicieli tych 40 procent, o których rząd eufemistycznie mówi: „ludzie o ograniczonych dochodach”. W hotelowej restauracji, jak na ironię, też nie ma egipskiego chleba, bo turystom i tak wystraszonym pogłoskami o gastrycznej „klątwie faraona” oszczędza się wielu miejscowych produktów spożywczych. Za to mają do wyboru pieczywa na zachodnią modłę — bochenki i bułeczki.
Na wycieczce autobusowej do Kairu nie dało się już nie zauważyć gigantycznych, porannych kolejek za chlebem. Zapytany o nie egipski przewodnik pośpieszył z wytłumaczeniem: „Bo Amerykanie przestali dawać pieniądze na mąkę”. I jakby propaganda PRL-u nas niczego nie nauczyła, wielu polskich turystów powtarzało sobie potem tę wersję z przekonaniem.
opr. mg/mg