Wspomnienia z Krakowa i Białowieży...
Wiele z naszych zainteresowań miało swój początek w dzieciństwie, jeszcze więcej w latach szkolnych, i jeśli tylko taki płomyk był właściwie podtrzymywany, nigdy już zgasł. Po latach z wdzięcznością wspomina się tych wszystkich mentorów, którzy wprowadzali nas w cudowny świat muzyki lub szlachetnej rywalizacji sportowej, w świat teatru lub filmu, albo w magiczną krainę liczb i równań matematycznych. Albo w krainę geografii...
Swoją fascynację podróżami, zwiedzaniem, przewodnikami i mapami zawdzięczam w dużej mierze ukochanej Stryjence, geografce z wykształcenia. W rybnickim gimnazjum, w którym uczyła, znakomicie prowadziła kółko krajoznawcze, organizując wycieczki to tu, to tam, czasem wespół z innymi profesorami, wśród których była też wykładowczyni biologii, pani Maria Rydlowa, siostra sławnego krajoznawcy i autora niezliczonych przewodników, doktora Mieczysława Orłowicza.
Stryjenka, widząc moje zainteresowania, rozwijała je dyskretnie. Pewnego dnia wzięła mnie ze sobą, abym mógł poznać samego pana profesora Eugeniusza Romera. Była bardzo przezeń lubianą studentką, a na koniec została jego biografką. Przeżywałem bardzo tę wizytę. To była sława! Uczyłem się na mapach i atlasach Romera. Nazwisko jego miało dźwięk spiżowy. Mimo upływu czasu niedawno w plebiscycie na najsławniejszych uczonych krakowskich XX wieku uplasował się na wysokim, trzecim miejscu.
Mieszkał w Krakowie, w okolicach Alei Trzech Wieszczów i Parku Krakowskiego, w którym, na tamtejszych kortach, podawała piłki młoda Jadzia Jędrzejowska, nim została sławną tenisistką i wicemistrzynią Wimbledonu. Ale to było grubo przedtem. Już nie żyła, gdym szedł z wizytą do Romera. Miałem lat kilkanaście, najpewniej około piętnastu. Romer był wtedy człowiekiem już ponadsiedemdziesięcioletnim. Byłem onieśmielony i lekko przerażony, bowiem Stryjenka nakazała mi pocałować profesora w rękę. Taki był zwyczaj, że szacownych starców całowało się w dłonie, niby kardynałów lub samego papieża. Dla chłopca, trochę dzikusa, jak to chłopcy bywają, całowanie w rękę, a jeszcze — na dodatek — całowanie... mężczyzny, wydawało się obyczajem głupim i mocno zawstydzającym. Jednak — oczywiście — uczyniłem to, co mi nakazano. Nie pamiętam, czy zostałem nagrodzony uśmiechem, pogłaskaniem po głowie lub czymś podobnym, co zazwyczaj w takich razach się wykonywało. Że milczałem, to pewne. O czym przy mnie rozmawiano, nie pamiętam. Wiele lat musiało upłynąć, gdy uświadomiłem sobie, jak wielki spotkał mnie zaszczyt. Teraz wspominam to z dumą.
Tak się śmiesznie złożyło, że i mnie w rękę całowano. Na dodatek uczyniła to kobieta, i to niewiasta dla mnie wtenczas wiekowa. W końcu lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia (!) pojechałem jesienią do Białowieży w czas rykowiska. Byłem sam. Białowieża była wówczas na końcu świata. (Pozostała tam nadal zresztą...) Pociągiem jechało się niesamowicie długo, z kilkoma przesiadkami (nawet dzisiaj pociąg nie dojeżdża do Białowieży). Do Warszawy powracało się z jedną tylko przesiadką, ale trzeba było wyjechać stamtąd około północy i ponad godzinę czekać w Hajnówce na pociąg do Warszawy.
Zaprzyjaźniony ze mną leśniczy rezerwatu ścisłego Białowieskiego Parku Narodowego, śp. Jacek Wysmułek, zakwaterował mnie w gajówce w Dziedzinkach, sześć kilometrów od Białowieży, aż pod białoruską granicą. Rykowisko było wspaniałe. Chodziłem samotnie po lesie, słuchałem jelenich koncertów, oddychałem niezwyczajną atmosferą puszczy i łaziłem po kilka kilometrów w jedną stronę nad rzeczkę Hwoźnę, gdzie bobry wybudowały ogromne i czyniące wielkie wrażenie żeremie, pierwsze, jakie zobaczyłem w życiu. Daremnie jednak zwierząt tych wypatrywałem. Pierwszego bobra zobaczyłem dopiero w Osowcu nad Biebrzą, o pięć metrów od linii kolejowej i dziesięć od ruchliwej szosy. Ale to już zupełnie inna historia.
W Dziedzinkach zajmowałem pokój na piętrze, nad mieszkaniem gajowego i jego matki. Któregoś przedwieczora powracałem przez rezerwat do domu i tuż przy furtce natknąłem się na moich gospodarzy. Na prowadzonym przez nich rowerze znajdował się wiklinowy kosz pełen grzybów, opieniek, zerwanych w ścisłym rezerwacie — nielegalnie! Były to czasy, w których państwowa posada coś znaczyła. Liczyły się nie tylko finanse, owa regularnie wypłacana pensja, lecz również prestiż; na wsi rzecz to niebagatelna. A tu obcy człowiek, na dodatek gość samego pana leśniczego, jest świadkiem procederu haniebnego, bo człowiek, który jest powołany do ochrony płodów lasu i za tę ochronę bierze pieniądze, zostaje przyłapany na gorącym uczynku, było nie było, kradzieży! I wtedy podbiegła do mnie matka gajowego, złapała mnie za rękę, zaczęła całować moją dłoń i prosić błagalnie: „Tylko niech pan, panie dziedzicu, nie mówi tego leśniczemu”.
Więc cóż. Nie powiedziałem. Zostałem wspólnikiem tej kradzieży. I teraz tak mi się te dwa pocałunki, krakowski i białowieski, razem opowiedziały.
opr. mg/mg