Relacje polsko-ukraińskie: komu zależy, aby skłócić obydwa narody
Kiedy piszę o stosunkach polsko-ukraińskich, nieodmiennie przypominam sobie ostatnie zdania „Ogniem i mieczem": „nienawiść wrosła w serca i zatruła krew pobratymczą". Od XVII wieku wrogowie Polski i Ukrainy dbają nieustannie, by nienawiść wrastała w serca kolejnych pokoleń, by nigdy nasze narody się nie pogodziły.
Uroczystości 13 maja w podrzeszowskiej Pawłokomie - na których polski prezydent zwracając się do Ukraińców, przywołał słowa z modlitwy Ojcze nasz: „I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom" - były zdarzeniem niezwykle ważnym.
W medialnym zgiełku, który towarzyszył uroczystościom, zapomniano o tym, że oto po raz pierwszy w naszej historii udało się doprowadzić wzajemne relacje naszych narodów do względnego moralnego ładu. Ukraińcy, choć niekonsekwentnie i nie do końca, ale upamiętnili dziesiątki tysięcy Polaków pomordowanych podczas rzezi na Wołyniu, zdobyli się na oficjalne otworzenie lwowskiego Cmentarza Orląt, a Polacy ustami swojego prezydenta przyznali, że rachunek krzywd obejmuje obie strony.
Pawłokomę, dużą i starą wieś na Podkarpaciu, zamieszkiwali Polacy i Ukraińcy. Wiele rodzin było mieszanych. A prawie wszyscy pamiętali tam w 1945 roku, co zdarzyło się dwa lata wcześniej na Wołyniu i to, co działo się pomiędzy Polakami a Ukraińcami właściwie na całym obszarze narodowego pogranicza. Nagle zaginęło kilku Polaków ze wsi. W lutym 1945 r. podejrzenie padło na Ukraińską Powstańczą Armię. I zapadła decyzja o zemście. Najpierw komunistyczna Milicja Obywatelska aresztowała jedenastu Ukraińców z Pawłokomy. Potem żołnierze Armii Krajowej (po trosze załatwiając osobiste porachunki) zastrzelili osiem osób w Dynowie. Kiedy więc oddział porucznika „Wacława" Józefa Bissa wkraczał 3 marca 1945 roku do Pawłokomy, była to bardziej akcja skierowana przeciwko Ukraińcom, których starano się zmusić do tak zwanej „repatriacji" na Ukrainę sowiecką, a nie sama zemsta.
To, co się działo później, było jednym z najokrutniejszych aktów zbrodni popełnionych w czasie II wojny światowej polskimi rękami. Relacje mówią o selekcjonowaniu Ukraińców, rozbieraniu ich z lepszych ubrań i butów, torturach, zakatowaniu grekokatolickiego księdza Wołodymyra Łemcia cepami przy ołtarzu cerkwi, która była cała zbryzgana krwią, i o setkach ludzi zabitych sowiecką metodą, strzałami w tył głowy. Protokół ekshumacji zwłok z jednego spośród trzech masowych grobów na cmentarzu w Pawłokomie brzmi okrutnie. Zimny opis ponad osiemdziesięciu znalezionych zwłok: „Otwory 8 milimetrów w potylicach. Także małych czaszek dzieci i kobiet". Obraz okrutnej i nieusprawiedliwionej rzezi. Bowiem, jak twierdzi ukraiński historyk Eugeniusz Misiło, ósemka Polaków z Pawłokomy została prawdopodobnie uprowadzona przez sowiecki oddział NKWD, a nie przez Ukraińców.
W tej ostatniej informacji kryje się kwintesencja tego, co działo się na południowo-wschodnich ziemiach dzisiejszej Polski po 1944 roku. Jak wielokrotnie w historii bywało, nienawiść dzieląca Polaków i Ukraińców była na rękę obcym okupantom. Niemcom, którzy z satysfakcją przyglądali się mordowaniu Polaków na Wołyniu, i Sowietom, którzy na niechęci obu narodów budowali siłę swojej okupacji. Nie wiemy, czy Pawłokoma była sowiecką prowokacją, ale posłużyła znakomicie jako symbol nienawiści. Jeden z wielu. Bo przez cały okres PRL mieliśmy jeden oczywisty wyłom w oficjalnie głoszonej propagandzie słowiańskiego braterstwa i wieczystej przyjaźni Polaków i narodów ZSRR. Wyjątek polsko-ukraiński. Oglądaliśmy filmy takie jak „Ogniomistrz Kaleń", czytaliśmy chorobliwie antyukraińskie „Łuny w Bieszczadach", z archiwów bezpieki zamkniętych dla historyków wszystkich epok wyjmowano dokumenty o zbrodniach UPA. A z kolei na sowieckiej Ukrainie bez przeszkód można było opowiadać o zbrodniach „jaśniepanów polskich" z AK i dewastować zabytki imperializmu, takie jak Cmentarz Orląt we Lwowie. Zasada skłócania narodów, będąca fundamentem polityki Stalina i następców, zbiegła się z narodowym stereotypem wyrastającym z doświadczeń wrogości na ziemi lwowskiej, budowanej przez zaborcę austriackiego na przełomie XIX i XX w., a potem utrwalonej niemądrą polityką narodowościową rządów II RP. To nie przypadek, że w okrutnej Akcji „Wisła" wysiedlającej Ukraińców z ich ojczystej ziemi na obszary Pomorza i Mazur brali udział oficerowie i żołnierze sił zbrojnych na Zachodzie oraz zmobilizowani do Ludowego Wojska Polskiego AK-owcy. I że aprobowali ją w całej rozciągłości. To nie przypadek, że przeprosiny za tę z gruntu sowiecką akcję wysiedleńczą sformułowane przez Senat RP do dzisiaj spotykają się z protestami.
Dodam, że wcale mnie to nie dziwi. Dla mojej babci, urodzonej lwowianki, do końca życia słowo Ukrainiec było nieomal obelgą. Pamięć straszliwie krwawego konfliktu, nieróżniącego się niczym od krwawych czystek, jakie obserwowaliśmy niedawno w Bośni czy Kosowie, sprawiała, że pojednanie polsko-ukraińskie wydawało się niemal niemożliwe. Jest olbrzymią zasługą elit politycznych obu krajów, że zdołały wznieść się ponad łatwe wykorzystywanie stereotypów do budowania popularności i doprowadziły do tego, że po raz pierwszy od stuleci jednym z oczywistych elementów polityki europejskiej jest przyjaźń i współpraca Kijowa i Warszawy.
Jak jest to ważne, przekonaliśmy się nie tylko w Pawłokomie. Na konferencji w Wilnie, w pierwszych dniach maja, Ukraina i Gruzja zadeklarowały, że opuszczą Wspólnotę Niepodległych Państw, organizację mającą pełnić rolę zastępczego Związku Sowieckiego, i będą dążyły do jak najszybszego wejścia do NATO i Unii Europejskiej. Żeby zrozumieć znaczenie takiej decyzji, znowu trzeba zmierzyć się z historią. Na kolacji u prezydenta Kaczyńskiego Wiktor Juszczenko powiedział: „Nie ma wolnej Ukrainy bez wolnej Polski, tak jak nie ma wolnej Polski bez wolnej Ukrainy". To prawda. Dla Rosji, od czasów Piotra, i Ukraina, i kraje bałtyckie były kluczem do Europy. Tylko posiadanie Kijowa, Odessy, Żytomierza pozwalało Rosji aktywnie grać w europejskim koncercie mocarstw. Jeśli Rosja współczesna pozostanie w granicach etnograficznych, będzie mogła być partnerem Europy, ale nie graczem wewnątrz Europy. To w istocie przysługa dla rosyjskich demokratów, bo od kilku lat w Moskwie frakcja neoimperialna wygrywa z wolnorynkowo-demokratyczną. Gdy Rosja utraci nadzieję na restytucję imperium, będzie musiała się zreformować albo rozpaść. Dlatego nie możemy zgodzić się, by niemiecka pani kanclerz mówiła, iż kończymy proces rozszerzania Unii Europejskiej. Europa bez Kijowa jest Europą niepełną. Wiedział o tym doskonale wielki Papież Jan Paweł II, zabiegając o wizytę na Ukrainie. Wiedział też, co robi, wzmacniając Kościół greko-katolicki, będący w znacznej mierze ukraińskim Kościołem narodowym, instytucją, która pełniła rolę jeszcze ważniejszą od Kościoła katolickiego w Polsce podczas zaborów.
Kiedy patrzymy na gesty pojednania prezydentów, kiedy widzimy jak z oporami i nawrotami ku wschodowi Ukraina podąża na Zachód, to wracamy do najlepszej tradycji naszej historii. W końcu i Rzeczpospolita była zapowiedzią tej formy współpracy, która dziś istnieje w Unii Europejskiej. I jedna ze stolic ówczesnego państwa wielu narodów - Kijów ma w Europie swoje naturalne miejsce.
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu. W latach 1997--2001 podsekretarz stanu i główny doradca premiera ds. zagranicznych, obecnie komentator międzynarodowy tygodnika „Wprost"
opr. mg/mg