Wartość pracy ludzkiej nie da się wyrazić wyłącznie w kategoriach przedmiotowych. Płaca, zysk, prestiż - to tylko jedna strona pracy. Druga, humanistyczna i ewangeliczna, jest równie ważna, choć obecnie spychana na margines
Wartość pracy ludzkiej to wartość w pełni zrozumiała nie tylko w kategoriach przedmiotowych (płaca, zysk, prestiż społeczny). To wartość, którą ukazuje nam najpełniej wiara i Ewangelia pracy.
Atmosfera zmartwychwstania to ciąg wydarzeń umacniających wiarę. Jezus objawia się apostołom w różnych sytuacjach. Przekracza granice życia za zamkniętymi drzwiami, ucząc identyfikacji Ukrzyżowanego ze Zmartwychwstałym: włóż rękę i nie bądź już niedowiarkiem, ale wierzącym..., pojawia się na drodze lęku i zachwianych ludzkich kalkulacji (a myśmy się spodziewali...).
Pojawia się także w obliczu podstawowych potrzeb ludzkich — potrzeby zaspokajania głodu, potrzeby życia, potrzeby wspólnoty i potrzeby pracy. Bardzo charakterystyczny jest jeden z opisów spotkań ze Zmartwychwstałym:
„Byli razem Szymon Piotr, Tomasz, zwany Didymos, Natanael z Kany Galilejskiej, synowie Zebedeusza oraz dwaj inni z Jego uczniów. Szymon Piotr powiedział do nich: «Idę łowić ryby». Odpowiedzieli mu: «Idziemy i my z tobą». Wyszli więc i wsiedli do łodzi, ale tej nocy nic nie złowili. A gdy ranek zaświtał, Jezus stanął na brzegu. Jednakże uczniowie nie wiedzieli, że to był Jezus. A Jezus rzekł do nich: «Dzieci, czy nie macie nic do jedzenia?» Odpowiedzieli Mu: «Nie». On rzekł do nich: «Zarzućcie sieć po prawej stronie łodzi, a znajdziecie» J 21, 2—6”.
Praca ludzka — co potwierdzają proste, codzienne doświadczenia zarówno sprzed zmartwychwstania, jak i po nim — jest źródłem zaspokojenia podstawowych potrzeb człowieka. Ale jest też czymś więcej. Największa jej wartość płynie z tego, że zmienia ona samego człowieka. Pisał o tym kiedyś Karol Wojtyła w artykule poświęconym kulturze (Problem konstytuowania się kultury poprzez ludzką praxis). Odwoływał się tam do słów Norwida: „Piękno na to jest, by zachwycało do pracy — praca, by się zmartwychwstało”.
Trudno o lepszy klimat do zatrzymania się przy tym trójmianie: piękno — praca — zmartwychwstanie niż te właśnie dni, w których Chrystus zmartwychwstały objawia piękno nieprzemijające, ale nie zarzuca w tym objawieniu wartości pracy.
Piękno — to obcowanie z tym, co przekracza wymiar tej rzeczywistości, co jest symbolem, znakiem czegoś większego od naszego tu i teraz, ale to także zrozumienie, że praca ma swój sens nie dlatego, że zapewnia środki do życia. Nie dlatego także, że przysparza dóbr społeczeństwu, a nawet, że stanowi podstawę życia społecznego. Główna wartość pracy jest w tym, że wskazuje ona na Boga i upodabnia do Niego. Ostateczny sens pracy polega na tym, że człowiek — zapatrzony w Boga, usiłujący Go naśladować — przemienia sam siebie.
Widać to zwłaszcza wtedy, gdy praca jest trudem i cierpieniem — bo wówczas staje się uczestnictwem w Krzyżu Chrystusa. Krzyżu, który jest drogą do zmartwychwstania. „W pracy ludzkiej chrześcijanin odnajduje cząstkę Chrystusowego Krzyża i przyjmuje ją w tym samym duchu odkupienia, w którym Chrystus przyjął za nas swój Krzyż. W tejże samej pracy dzięki światłu, jakie przenika w nas z Chrystusowego Zmartwychwstania, znajdujemy zawsze przebłysk nowego życia, nowego dobra, jakby zapowiedź nowego nieba i nowej ziemi (por. 2 P 3, 13; Ap 21, 1) — które właśnie poprzez trud pracy staje się udziałem człowieka i świata. Poprzez trud — a nigdy bez niego. Potwierdza to z jednej strony nieodzowność krzyża w duchowości ludzkiej pracy, z drugiej strony jednakże odsłania się w tym krzyżu-trudzie nowe dobro, które z tej pracy bierze początek. Z pracy rozumianej dogłębnie i wszechstronnie — ale nigdy bez niej” (Jan Paweł II, encyklika Laborem exercens 27).
Wartość pracy ludzkiej to wartość w pełni zrozumiała nie tylko w kategoriach przedmiotowych (płaca, zysk, prestiż społeczny). To wartość, którą ukazuje nam najpełniej wiara i Ewangelia pracy. Jest to wartość mierzona wymiarem godności człowieka, jego powołania, jego dążenia do wspólnoty z Bogiem.
Należy przypominać wartość pracy, by zrozumieć antywartość i dramat bezrobocia.
Zanim spojrzymy na ten obszar współczesnego zła, warto może przywołać słowa niezwykle — nie waham się powiedzieć — bulwersującej przypowieści Pana Jezusa: „(...) królestwo niebieskie podobne jest do gospodarza, który wyszedł wczesnym rankiem, aby nająć robotników do swej winnicy. Umówił się z robotnikami o denara za dzień i posłał ich do winnicy. Gdy wyszedł około godziny trzeciej, zobaczył innych, stojących na rynku bezczynnie, i rzekł do nich: «Idźcie i wy do mojej winnicy, a co będzie słuszne, dam wam». Oni poszli. Wyszedłszy ponownie około godziny szóstej i dziewiątej, tak samo uczynił. Gdy wyszedł około godziny jedenastej, spotkał innych stojących i zapytał ich: «Czemu tu stoicie cały dzień bezczynnie?» Odpowiedzieli mu: «Bo nas nikt nie najął». Rzekł im: «Idźcie i wy do winnicy!» A gdy nadszedł wieczór, rzekł właściciel winnicy do swego rządcy: «Zwołaj robotników i wypłać im należność, począwszy od ostatnich aż do pierwszych!» Przyszli najęci około jedenastej godziny i otrzymali po denarze. Gdy więc przyszli pierwsi, myśleli, że więcej dostaną; lecz i oni otrzymali po denarze” (Mt 20, 1—10).
Oczywiście, pracujący najdłużej protestują. My zaś solidaryzujemy się z nimi. Bo to przecież jawna niesprawiedliwość, jawna krzywda. Cały dzień pracy, znoszenie ciężaru dnia i spiekoty, solidność i rzetelność okazywane przez cały dzień... A zapłata? Taka sama jak tych, którzy pracowali zaledwie chwilę.
To wywołuje protest. To rodzi sprzeciw. A jest tak dlatego, że mimo wszystko patrzymy na pracę w kategoriach przedmiotowych. Praca to podstawa do sprawiedliwej zapłaty. Inne koszty, inne wymiary nie są już tak bardzo ważne, nie są brane pod uwagę.
Spróbujmy zatem odłożyć na chwilę to myślenie w kategoriach ekonomicznych, w kategoriach prostej relacji praca—płaca. Spróbujmy stanąć w sytuacji tych, którzy stoją na rynku bezczynnie. A stoją tak dlatego, że nikt ich nie najął. Nie są bezczynni, bo nie mają ochoty pracować, nie są bezczynni, bo cenią lenistwo i bierność, nie są bezczynni, bo nie są zdolni do pracy... Stoją tak dlatego, że nikt ich nie najął.
Zastanówmy się przez chwilę, co się dzieje, gdy ludzie nie mają pracy?
Być może pojawiło się w tych stojących na rynku poczucie braku wartości. Poczucie, które rosło z każdą godziną. Niekiedy bezrobotnemu towarzyszy świadomość, że oto z dnia na dzień przestaje odgrywać jakąkolwiek produktywną rolę w społeczeństwie.
Rozpoczyna się i narasta jakiś wewnętrzny dramat bezrobotnych. Dramat, w którym bohaterami są oni właśnie — bezrobotni i obojętne społeczeństwo, które co dnia „mówi im: Nie potrzebujemy waszego talentu. Nie potrzebujemy waszej inicjatywy. Nie potrzebujemy was”.
Jest zatem frustracja, rosnąca z dnia na dzień. Jest także pogłębiające się poczucie winy wobec najbliższych. Towarzyszy mu pewien rodzaj wstydu: nie okazałem się dość fachowy, dość utalentowany, dość „konkurencyjny”, by ów nowoczesny i atrakcyjny świat gospodarki rynkowej okazał się moim światem. Jestem przeżytkiem, anachronizmem, kimś, kto „wypada z gry”. W Polsce po 1989 r., w wyniku transformacji ustrojowej i restrukturyzacji gospodarki można zaobserwować całe obszary geograficzne i całe generacje ludzi wykluczonych i zmarginalizowanych. Można w wielu z nich dostrzec syndrom „zawiedzionej miłości”, która może się zamienić i zmienia się w nienawiść, gdy człowiek, gdy bezrobotny odkrywa nieprzekraczalną przepaść między sobą a przedmiotem marzeń.
Człowiek sfrustrowany, wykluczony, dotknięty w swoim poczuciu wartości nie jest sam, nie żyje w izolacji. Ludzie czekający bezczynnie na rynku z przypowieści ewangelicznej mieli zapewne swoje rodziny. Nie wiemy, co się w nich działo, jak owa bezczynność wpływała na relacje rodzinne, ale możemy to i owo przypuszczać.
Bardzo niewielu osobom udaje się przetrwać w takiej sytuacji — stresu, poczucia winy, oskarżeń milczących lub głośnych — dłuższy czas bez jakichś szkód psychicznych.
Można wręcz mówić o szczególnej wrażliwości środowisk dotkniętych bezrobociem. To nie znaczy jednak, że wolno, a tym bardziej że należy traktować ludzi w tych rodzinach i środowiskach tak, jakby się miało do czynienia z ludźmi niepełnosprawnymi. Przeciwnie, jest sprawą niezmiernie ważną podtrzymanie, a czasem nawet rozbudzenie poczucia odpowiedzialności za siebie i za innych.
Jeśli nie zostanie ono dokonane, jeśli wraz z bezczynnością zawodową pojawi się inercja moralna, bierność w sferze odpowiedzialności — konsekwencje tego procesu mogą być bardzo różne. Niejednokrotnie, w sytuacji przedłużającego się bezrobocia pojawiają się patologie społeczne. Niejednokrotnie jesteśmy osaczani wręcz informacjami, które zdają się pozostawać w prostym związku przyczynowo-skutkowym: bezrobocie i rozpad rodziny, bezrobocie i alkoholizm, bezrobocie i wzrost przestępczości. To wszystko stanowi tragiczny wyraz ucieczki przed odpowiedzialnością, która nieraz wydawać się może ciężarem nie do uniesienia.
Oczywiście, bezrobocie ma także swój wymiar ekonomiczno-społeczny. To właśnie ten wymiar jest najczęściej postrzegany i analizowany. Używany jest jako argument w sporach politycznych. Z jednej strony politycy rządzący chełpią się niskim wskaźnikiem bezrobocia, z drugiej strony — opozycja wskazuje na to, że te wskaźniki są po prostu zaniżone. Wystarczy wsiąść na pokład którejś z tanich linii lotniczych lecących na Wyspy Brytyjskie, by przekonać się, ilu młodych, będących w pełni sił ludzi, nie znajdując godnej, satysfakcjonującej pracy, wyjeżdża na emigrację zarobkową. Emigracja to słowo bardzo ambiwalentne. Z jednej strony jest w nim tchnienie wolności i aktywności, ale z drugiej strony — ciężar dramatów osobistych i rodzinnych... Ci ludzie, pozostający bezczynnie na rynku krajowym, jak i szukający pracy na rynkach zachodnich — to ludzie, którzy tutaj, w kraju, nie pracują, nie powiększają dochodu narodowego. Bezczynni w kraju domagają się zabezpieczeń socjalnych. A potrzeba tych zabezpieczeń to kwestia nie tylko wymogów sprawiedliwości, ale także zwykłej pragmatyki; chodzi po prostu o pokój społeczny. Zabezpieczenia te nieuchronnie obciążają budżet.
To czysto ekonomiczna strona bezrobocia, ale i ona powinna uświadamiać, że bezrobocie nie jest wyłącznie problemem samych bezrobotnych — pośrednio dotyka każdego z nas, dotyka naszych rodzin, generuje koszty społeczne. Wreszcie, może się stać osobistym doświadczeniem każdego z nas.
To tylko zarys dramatu bezrobocia, a raczej człowieka bezrobotnego. To zarys, szkic portretu człowieka ugodzonego w poczuciu wartości, wykluczonego, obciążonego poczuciem winy za grzechy niekoniecznie popełnione. W takiej perspektywie Chrystusowa bulwersująca przypowieść może nabrać innego znaczenia.
Siedzący bezczynnie na rynku, niezatrudnieni, bezrobotni ponoszą niewymierny materialnie koszt. Koszt, którego nie da się zrekompensować w sposób wymierny. To, co czyni gospodarz z przypowieści, jest z pewnością zaskakujące od strony ekonomicznej. Jest w kategoriach sprawiedliwości zamiennej niesprawiedliwe. Jest bulwersujące. Ale jest tak bardzo ewangeliczne! Tak bardzo ocalające i promujące godność człowieka!
Gospodarz wykazuje znakomitą orientację w kosztach osobowych i społecznych. Daje tym ludziom pracę, ale daje coś więcej — przywraca poczucie wartości, godności, osadza ich na normalnych zasadach równości społecznej w środowisku.
Czy stać nas na bezrobocie?
Ta przypowieść zyskuje dziś może większą aktualność niż kiedykolwiek wcześniej.
Czesław Strzeszewski — jeden z najwybitniejszych znawców katolickiej nauki społecznej w Polsce, w swojej książce Praca ludzka. Zagadnienie społeczno-moralne stwierdził, że: „W normalnym społeczeństwie przy wolności pracy i życia gospodarczego jest rzeczą nieuniknioną, aby pewna liczba ludzi nie znalazła zatrudnienia, jeżeli jednak całe rzesze pozostają bez pracy, to jest to dowodem błędów ustroju pracy”.
W przywołanym wcześniej liście biskupów amerykańskich o sprawiedliwości gospodarczej można przeczytać, że „nasze własne doświadczenia, dotyczące jednostek, rodzin i społeczności, ponoszących ciężar bezrobocia, utwierdzają nas w przeświadczeniu, że my — jako naród — po prostu nie możemy sobie pozwolić na miliony bezrobotnych mężczyzn i kobiet w pełni sił. Nie stać nas na koszty ekonomiczne, deformacje społeczne i bezmiar tragedii ludzkich spowodowanych przez bezrobocie. To, na co nas najmniej stać, to zamach na godność człowieka, który zdarza się tam, gdzie miliony ludzi pozostają bez właściwego zatrudnienia”.
Można i trzeba stawiać pytanie odnoszące owo „nie stać nas” do polskich realiów. Czy nas, jako społeczeństwo, doświadczone wieloma problemami minionych dekad, społeczeństwo o wielkich aspiracjach i zarazem ciągle pozbawione ustalonego porządku prawnego, stosownej, to znaczy na miarę człowieka, polityki socjalnej, polityki rodzinnej i polityki pracy — czy nas, Polaków stać na bezrobocie, z jego wszystkimi kosztami, zwłaszcza osobowymi i moralnymi?
To nie jest pytanie polityczne, a przynajmniej, nie jest to pytanie wyłącznie polityczne.
To jest pytanie, które stawiamy w przestrzeni wiary. A wiara uczy nas uwrażliwienia na człowieka, który jest drogą Kościoła, który jest taką wartością, za którą Chrystus oddał życie.
To zaś, w konsekwencji znaczy powinność myślenia każdego człowieka, tak pracującego, jak i bezrobotnego, w kategoriach poczucia własnej godności.
To myślenie wskazuje na konieczność postrzegania, także przez człowieka bezrobotnego, samego siebie jako tego, który chcąc zmienić istniejący stan rzeczy, odkrywa samego siebie jako człowieka w rozwoju: jestem w tej chwili bezczynny, ale owa bezczynność jest zatrzymaniem mojego rozwoju, jest przekreśleniem drogi nadziei mojego powołania życiowego, mojej samorealizacji.
Jak pisał kiedyś wybitny znawca myśli społecznej Kościoła prof. Franciszek Kampka w artykule Bezrobocie i postawy moralne: „Potencjał rozwojowy każdego z nas jest przecież ściśle związany z posiadanym przez nas obrazem samych siebie. Rzeczywistymi barierami rozwoju nie są ani wiek, ani płeć, ani jakiekolwiek wrodzone właściwości, lecz bariery mentalne, które odbierają wiarę i nadzieję. Jeśli człowiek bezrobotny staje wobec potrzeby zmiany zawodu, miejsca zamieszkania, udoskonalenia swoich kwalifikacji, podjęcia ryzyka, to przede wszystkim musi uwierzyć, że zadania te nie przekraczają jego możliwości, a chwila obecna i miejsce, w jakim się znajduje, to zaledwie etap na drodze ciągłego rozwoju”.
Wiara we własny rozwój, we własne możliwości, wsparta prawdziwym, a więc i krytycznym osądem własnego dotychczasowego zaangażowania, to pewien punkt wyjścia w przestrzeni spotkania. Można i należy mieć nadzieję, że istnieje zawsze szansa spotkania takiego człowieka z ewangelicznym gospodarzem, pracodawcą, który kierując się zasadą pomocniczości, dostrzeże frustrację i degradację bezrobotnego. Dostrzeże i pomoże.
Należy przypominać wartość pracy, by zrozumieć antywartość i dramat bezrobocia.
opr. mg/mg