Duet do zadan specjalnych

O fazach rozwojowych małżeństwa

Po swoim weselu małżonkowie przyjechali do domu, w którym mieli razem zamieszkać. Zamknęli za sobą drzwi i spojrzeli na siebie - zmęczonych, spoconych, w zużytych, brudnych weselnych strojach. Potem popatrzyli na mieszkanie, które stało się składowiskiem prezentów i pomyśleli: „To już? Tak wygląda to nasze «na zawsze»? Na to tyle czekaliśmy?"

To bardzo ważny moment dla wszystkich małżeństw - rytualny początek ich nowego życia. Patrzą w przyszłość z nadzieją, ale mają też świadomość, że czeka ich bardzo ciężka praca, aby z tego, co dotąd było osobne, zrobić coś wspólnego. Muszą uzgodnić ze sobą wszystko: od spraw zasadniczych po błahostki, takie jak: o której wstajemy, kto pierwszy zajmuje łazienkę, kto wstawia wodę na herbatę, a kto wynosi śmieci... Czyhają na nich w tym wszystkim różne pułapki. Na początku chce się bowiem, aby wszystko było wspólne. Później jednak okazuje się, że to jest niemożliwe, bo każdy człowiek ma również potrzebę odrębności i intymności. Z jednej strony należy ją zaakceptować, a z drugiej uważać, aby się od siebie nie separować, nie tworzyć oddzielnych światów. Potrzeba intymności w związku małżeńskim jest ważna, ale dotyczy jedynie małego obszaru życia małżonków, bo zasadniczo obydwoje dążą do tego, żeby stanowić jedno. Dobrze, gdy mężczyzna - przynajmniej raz na sto razy - pochodzi z żoną po jej ulubionych sklepach, by przeżyć z nią jej przyjemności. Dobrze też, by ona - od czasu do czasu - np. przejrzała z nim gazetę przedstawiającą części rowerowe, zamiast narzekać, że faceci są dziecinni.

Wielu małżonków wspomina, że najtrudniejszym dla nich okresem były pierwsze dwa lata budowania więzi. Ważne jest, aby w tym czasie młodzi mogli poświęcić na to całą swoją energię. Jeśli impulsem do zawarcia małżeństwa jest pojawienie się dziecka - co dzisiaj często się zdarza - to zaburzony zostaje naturalny cykl życia rodzinnego. Brakuje wówczas tego intensywnego i niezwykle potrzebnego pierwszego etapu, którym jest budowanie związku mężczyzny i kobiety jako ich małżeństwa. Dochodzenia po bojach i kłótniach do przekonania, że naprawdę chcą być ze sobą na zawsze. Od tego, jak się dogadają na tym pierwszym etapie, zależy też to, jak poradzą sobie w następnych. Każda nowa sytuacja: narodziny dziecka, zmiana lub utrata pracy, przeprowadzka, będzie wymagała od nich ponownego przedyskutowania wszystkich dotychczasowych ustaleń. Będą z tego wynikać kolejne kryzysy, otwierające następne etapy ich wspólnego życia. Ich związek będzie dojrzewać pod warunkiem, że wytrwają w postanowieniu, że chcą przetrwać je razem, że - choćby nie wiadomo co się działo - nie zaniedbają wzajemnej relacji.

ach, te dzieci...

Dojrzewanie relacji jest procesem, który można opisywać dzieląc go na różne etapy. Najłatwiej jest to chyba zrobić przyglądając się etapom opieki nad dziećmi.

Po pewnym czasie bycia razem w sposób naturalny pojawia się w małżeństwie potrzeba posiadania dziecka, tego kogoś, kto - jak będzie - będzie podobny do ukochanej osoby. Następuje okres planowania poczęcia i przygotowania do narodzin. Oboje koncentrują się na tym, jak przyjmą dziecko i jakimi będą rodzicami. Wraz z pojawieniem się dziecka zmienia się zupełnie ich dotychczasowy tryb życia. Muszą sobie poradzić z trudnościami opieki nad niemowlęciem i mnóstwem innych problemów. Żona przechodzi na trzygodzinny rytm życia, charakterystyczny dla pozostającego w symbiozie z nią noworodka. Tymczasem mąż wybija się z tego rytmu, musi bowiem rano wychodzić z domu do pracy.

Często słyszy się narzekanie mężczyzn, że gdy pojawiło się dziecko, ich więź z żoną osłabła. Może to wynikać z dwóch powodów. Po pierwsze z niedojrzałego sposobu przyjęcia dziecka przez kobietę - zamiany męża na dziecko. Po drugie, może to być nieumiejętność poradzenia sobie przez niąz zupełnie nowymi obowiązkami, co sprawia, że nie ma ani siły, ani czasu na budowanie relacji z mężem. On czuje się odrzucony i sytuacja taka często prowadzi do osłabienia więzi. Jeżeli kobieta, mimo skrajnego zmęczenia, nie znajdzie chwili dla męża, przestanie dbać o ich wzajemny dialog, będą się od siebie oddalać. On jeszcze bardziej zaangażuje się w pracę, bo tam będzie czuł się doceniony, a ona jeszcze bardziej poświęci się dziecku, bo uzna, że na to ma więcej siły. Ważne jest zatem, by mimo to, że są rodzicami, znaleźli chwile, gdy będą małżeństwem, gdy będą tylko dla siebie. Inaczej dziecko zamiast pogłębiać ich relację, stanie się powodem jej rozpadu.

Dziecko przechodzi kolejne fazy rozwoju, z każdą z nich wiążą się różne rodzicielskie zadania. Pojawiają się nowe problemy do rozwiązania: żłobek - kto odwozi? kto przywozi?; przedszkole - które i kto przyprowadza? kto odprowadza? Dziecko mówiło dotąd „tak", teraz mówi „nie", lubiło to, teraz lubi tamto. Nastolatek pyskuje, wagaruje lub ucieka z domu, ale jednocześnie bezwzględnie potrzebuje opieki rodziców, choć nie mówi tego wprost. Małżonkowie muszą sobie z tym poradzić - to też jakiś etap rozwoju ich związku. Kolejne dzieci to oczywiście kolejne problemy, ale te nakładają się na cykl problemów dziecka starszego. Pojawiające się co chwilę nowe wyzwania, wymuszające określone zachowania, oraz ogromne zmęczenie i niedosypianie, wystawiają małżeńską relację na poważną próbę. Małżonkowie uświadamiają sobie, jak bardzo przez cały ten czas potrzebowali pomocy tej drugiej osoby. Nie mówili jednak o tym wprost, bo wstyd im było prosić o nią zbyt często. W ten sposób oduczyli się prosić siebie wzajemnie o wsparcie.

Następne problemy mogą się pojawić, gdy dzieci wychodzą z domu. Najpierw zaczynają studiować, ale są jeszcze zależne od rodziców. Potem odchodzą, zakładają nowe rodziny. Dla rodziców jest to czas pytań, czy dzieci sobie poradzą, czy dobrze przygotowali je do samodzielności. Często starają się im pomagać i zdarza się, że w ten sposób uzależniają od siebie dorosłe już dzieci. W ten sposób nie pozwalają im funkcjonować w sposób dojrzały. Gdy pojawiają się wnuki, kobieta i mężczyzna wchodzą w następny etap swojego małżeństwa, w nowe role i w nowe relacje.

nareszcie sami?

Największy problem pojawia się jednak wtedy, gdy ani dzieci, ani wnuki nie potrzebują już ich opieki. Pozostaje jedynie współmałżonek. Przez ostatnie czterdzieści lat nie było czasu, aby porozmawiać z nim „o nas", rozmawiało się przede wszystkim o dzieciach, pracy lub znajomych w potrzebie. Problemy dotyczące innych, które rozwiązywali cierpliwie przez lata, nie musiały przygotować ich wystarczająco na te, które teraz stoją przed nimi. Pięćdziesiąt lat temu - w białej sukni i ślubnym garniturze - myśleli z radością i nadzieją, że nareszcie są razem, tylko dla siebie. Teraz myślą z paniką o tym, co będzie, gdy już nie będą mieli nic więcej, tylko siebie. W gruncie rzeczy jednak problem ten pojawiał się na każdym etapie ich życia, gdy nie znajdowali czasu, by się ze sobą spotykać, by pielęgnować swój związek. Oczywiście we wszystkim potrzebny jest umiar i trzymanie się rzeczywistości. Ten czas poświęcany budowaniu rodziny i towarzyszeniu dzieciom może być i Boży, i twórczy, i owocny. Dzisiaj zdarzają się sytuacje całkiem odwrotne. Całością relacji rządzi rzekonanie, że więzi nie mogą odbierać tego, co było dotąd szczęściem. Jeśli ktoś o związek małżeński dba w taki sposób, że na każdy weekend zatrudnia nianię dla dziecka, a sam wyjeżdża z żoną w Alpy, bo tak robili przed urodzeniem się dziecka, to taka strategia już nie będzie służyć małżeństwu. Istotą życia małżeńskiego byłaby wtedy „weekendowa wolność", przerywana pracą w pozostałe pięć dni tygodnia, które zamiast życiem rodzinnym, stają się domową częścią pracy zawodowej: pracą opiekunów dzieci. Nie byłaby to dbałość o relację małżeńską w kontekście swojego życia, ale tworzenie sobie sztucznego świata z okresu narzeczeństwa.

Można sobie też zadać przewrotne pytanie, czy w takim razie dla dobra małżeństwa lepiej nie mieć dzieci. Istnieje dzisiaj moda na takie związki nazywane - Double Income No Kids (ang. dwa dochody, brak dzieci). Bywa też, że pracujący małżonkowie czasem nawet nie mieszkają ze sobą, spotykają się w weekend, żyją wtedy pełnym życiem małżeńskim, a potem wracają „do siebie". Takie małżeńskie życie raczej skończy się źle: piciem do nieprzytomności, wejściem w narkotyki czy użytkowym seksem, bo takie weekendowe małżeństwo nie wypełni pustki serca. Te ucieczki były by po to, by jakoś się „zresetować"...

Znam małżeństwo, które ma w domu dwanaście kotów, więc nie zdecydowało się na dziecko. Koty te mają oczywiście swoje przyzwyczajenia - kiedy wchodzę do mieszkania, manewruję pomiędzy miseczkami rozstawionymi w ich ulubionych miejscach. Nie wiem, czy to będzie ich szczęście w bilansie całego życia.

jaki to ma sens?

Można jednak spojrzeć na rozwój więzi małżeńskiej inaczej, niż pod względem rytmu pojawiania się i odchodzenia dzieci, przyjąć inny- przyznaję, bliższy mi, bo pasujący także do mnie - sposób opisu. Każdy człowiek intuicyjnie co pewien czas, jakby na zakończenie jakiegoś etapu życia, dokonuje swoistego bilansu przeżytego czasu. Podobnie dzieje się w życiu małżeńskim. Co pewien czas

mąż lub żona dzieli intuicyjnie spędzony w związku czas na połowy i ocenia ich wartość. Jeśli uzna, że ostatnia połowa przyniosła dobre owoce, ocenia cały ten okres pozytywnie. Ważna jest właśnie wartość przypisywana drugiej połowie danego etapu, bo nawet jeśli ktoś pamięta, że pierwsza połowa była szczęśliwa, ale drugiej już tak nie ocenia, to bilans będzie niekorzystny: „Wiem, że kiedyś było lepiej, ale teraz jest źle, a będzie jeszcze gorzej".

Zadziwiające, że momenty, w których dokonuje się takiego bilansu, można wyznaczyć z matematyczną dokładnością. Na początku rządzi nimi reguła zbliżona do szeregu geometrycznego. Pierwszego bilansu małżonkowie dokonują najczęściej po dwóch latach „docierania się", następnego po czterech, potem po ośmiu. W okolicach dwunastego, trzynastego roku małżeństwa zwykle na cykl życia małżeńskiego nakłada się kryzys wieku średniego. Kobieta i mężczyzna przeżywają go na swój sposób, zawsze jest to jednak straszliwie trudny moment tak dla nich samych, jak i dla ich związku. Wydaje się wtedy, że w ich życiu już nic dobrego się nie wydarzy, nic się już nie uda, że jest już za późno na rewolucyjne zmiany. Jednocześnie właśnie wtedy niektórzy odkrywają, że chcieliby coś zrobić dla swojego związku. Otwierają się na czyjąś pomoc. Na udział w Spotkaniach Małżeńskich decydują się najczęściej właśnie małżeństwa z kilkunastoletnim stażem.

Następny trudny moment następuje po około trzydziestu pięciu, czterdziestu latach małżeństwa. Wtedy mąż i żona dobiegają sześćdziesiątki i bilansują ostatnie trzydzieści lat życia. Przez ostatnich piętnaście lat dzieci już podrosły, a im wydaje się, że wszystko już sobie powiedzieli, co było można; nie było między nimi radykalnej wojny, ale też wydaje się z tej perspektywy, że nie było nic szczególnie ważnego. W takiej chwili można odczuwać silną pokusę odmiany, zdarza się, że właśnie po trzydziestu - czterdziestu latach wspólnego życia małżonkowie się rozstają.

Każdy człowiek spoglądający refleksyjnie na swoje życie dobrze wie, że nie zawsze czuł się wspaniale. Nie powie: „Świetnie mi się żyje", bo „świetnie" mogło być wczoraj albo dwie godziny temu, a większość dni każdego człowieka jest po prostu szara i trudna. Odkrywa jednak, że w ostatniej połowie życia były chwile znaczące, tak cenne, że warto dla nich przeżyć razem następne lata, nawet w mozolnym trudzie. Człowiek zachowuje w sobie pamięć przyjemnej emocji, które wyzwalały się w nim po pokonaniu jakiegoś trudnego problemu, w chwili przebaczenia, po dobrym wspólnie spędzonym urlopie. Pamięć o wydarzeniu pozwala mu przywołać emocje, które towarzyszyły przekonaniu, że życie ma sens.

Poczucie szczęścia wżyciu małżeńskim nie jest bowiem jedynie sumą pięknych chwil i wspaniałych przeżyć. Aby go doświadczać, trzeba mieć aktualnie przeświadczenie, że poniesiony dla budowania tego związku trud miał sens. To pozwala iść dalej.

co mówi podręcznik?

Owocne dokonywanie takich bilansów jest prawie niemożliwe bez pracy nad uświadamianiem sobie własnych emocji i bez umiejętności ich nazywania. Pewna historia pozwoliła mi docenić tę potrzebę.

Moja znajoma po kilku latach dobrej współpracy nagle zerwała ze mną kontakt. Miałem wrażenie, że nie chce podtrzymywać znajomości. Z jednej strony chciałem to uszanować - ma przecież swoją rodzinę i zadania, z drugiej było mi jednak trochę przykro. Po pewnym czasie okazało się, że potrzebuję jej pomocy w jakiejś praktycznej o sprawie. Przemogłem niechęć i zadzwoniłem. Usłyszałem wtedy: „Skoro już raz mnie zawiodłeś, °-nie widzę możliwości współpracy". Byłem zszokowany i wzburzony, myślałem sobie: „Jak to?! Ja g zawiodłem?! Przecież to ona zerwała kontakt!". W tej pełnej napięcia sytuacji mogłem albo rozpocząć i z nią wojnę o to, kto ma rację, albo - jak sugeruje -g teoria komunikacji między osobami - spróbować "~ nazwać jej (swojego rozmówcy) emocje. Zmuszając się, bo miałem wtedy mnóstwo nieprzyjemnych emocji, napisałem do niej maila dokładnie według instrukcji z podręcznika: „Czujesz się zawiedziona?". Za dwa dni dostałem odpowiedź: „Nie tylko zawiedziona, ale też oszukana. Mam dość". Znowu zalała mnie fala oburzenia wobec niesprawiedliwych - jak mi się wydawało - zarzutów, ale teoria zaleca: „nazwij uczucia twojego rozmówcy". Dałem więc sobie jeden dzień na ochłonięcie, drugi na wymyślenie, jakie uczucia mogą jej towarzyszyć. Napisałem: „Jesteś rozgoryczona i rozwścieczona?". Po trzech dniach przyszła wiadomość: „Tak. Zostawiłeś mnie, gdy potrzebowałam Twojej pomocy, mimo że kilka razy Cię o nią prosiłam". Co?! Kiedy?! Ja raczej słyszałem: „Nie potrzebuję Twojej pomocy". Mógłbym tak odpisać, ale... co mówi podręcznik? „Nazwij uczucia twojego rozmówcy". Znowu dałem sobie dwa dni na ochłonięcie, potem napisałem: „Czułaś się opuszczona i zdradzona...". To w ogóle nie pasowało do tej sytuacji, myślałem sobie nawet, że chyba przesadziłem z tym „zdradzona". Obawiałem się, że ona uzna, iż sobie z niej kpię, wciskając ją w jakąś teorię. Widać było przecież, że postępuję według jakiejś instrukcji. Odpowiedź długo nie przychodziła, wreszcie po dwóch tygodniach dostałem maila: „Skoro już się porozumieliśmy, to możemy współpracować". Tamta osoba wyjaśniła mi później, co ją tak zdenerwowało i zamknęło. Ale gdybym próbował pominąć etap nazywania uczuć i od razu ją pytał: „O co Ci chodzi?", wszedłbym pewnie z nią w dyskusję, która niczego by nie rozwiązała. Odczytałaby to jako kolejny atak i nie byłoby rozwiązania kryzysu. Taki wysiłek, kiedy nazywa się uczucia, aby lepiej zrozumieć istotę problemu, wymaga oczywiście czasu, ale poważnego kryzysu nie rozwiązuje się w ciągu dziesięciu minut. Nie ma drogi na skróty.

Umiejętność rozpoznawania i nazywania emocji jest bardzo ważną częścią procesu budowania relacji w małżeństwie na każdym etapie cyklu rozwoju relacji. Bez nazywania emocji znajdziemy się w pułapce własnych nastrojów. Przekreślimy jakiś etap naszego wspólnego życia tylko dlatego, że w danym momencie czuliśmy złość. Często się zdarza, że terapia ludzi w związkach polega w sumie na znalezieniu słów do nazwania tego, co przeżywają. Jeśli żona mówi: „Mam ciebie dosyć", zamiast się tłumaczyć lub obrażać, lepiej zapytać: „Z jakiego powodu jesteś rozgoryczona albo czujesz jakiś niepokój?". Ona może odpowiedzieć, że jest na niego wściekła. Nie szkodzi. Ważne, że dialog nie został zerwany. Emocje zostały nazwane, dzięki temu ona może za chwilę powiedzieć: „Czuję wściekłość, bo zrobiłeś to i to". Wtedy problem jest już w połowie rozwiązany. Bez nazwania emocji nie dojdziemy do prawdy o sytuacji.

Radzenie sobie ze swoimi emocjami daje szansę na zrozumienie i właściwą ocenę tego, co w danej chwili się dzieje i jest przeżywane. Chwila bilansowania życia jest stworzeniem problemu: pojawieniem się nowego kryzysu. Człowiek zastanawia się, czyjego życie nadal ma sens. Poradzenie sobie z towarzyszącymi temu uczuciami jest jednym z warunków twórczego pokonania kryzysu. Pozwala uniknąć nastawienia: „No trudno, będzie tylko gorzej, ale jeżeli wytrzymam w tym piekle dzisiaj, przynajmniej nie pójdę do piekła po śmierci" albo „To mój krzyż i muszę go nieść". Takie rozwiązanie przyniosłoby gorycz. Bywa że ktoś w ten sposób usiłuje trwać w sytuacji kryzysu, ale nawet nadprzyrodzona motywacja na tym etapie życia nie wystarczy, by w swoim wyborze cierpienia wytrwać. Pojawią się chwile, kiedy zaciśnięte zęby zazgrzytają.

Chwila kryzysu, chwila przełomu, nowego wyzwania i nowego zadania może być chwilą przejścia do lepszej połowy życia. Dlatego wtedy szczególnie warto starannie pracować nad relacją po to, by kryzys i przełom w więzi stawał się nie końcem, ale początkiem czegoś naprawdę fascynującego.

opr. aw/aw

List
Copyright © by Miesięcznik List 12/2007

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama