Historia pewnego małżeństwa
Są razem od ponad trzydziestu lat, od szesnastu związani z jedną ze wspólnot neokatechumenalnych. Historia ich małżeństwa to historia miłości, która rodzi się i dojrzewa wśród burz, nieszczęść i chwil pewności, że to naprawdę miłość
Poznali się w czasie studiów. On robił doktorat, ona była na drugim roku. Wydawał jej się ucieleśnieniem sienkiewiczowskich bohaterów i... zakochała się we własnym marzeniu o nim. On zobaczył w niej piękną, zawsze zadbaną, delikatną dziewczynę. Nie zaprzątali sobie głowy ślubem.
Po kilku latach coś zaczęło się między nimi psuć. Zdecydowali się rozstać i pojechali w pożegnalną podróż do Włoch. Gdy wrócili, okazało się, że mimo wszystko chcą być ze sobą. Rok później zawarli związek małżeński. Jedynie w urzędzie, gdyż żadne z nich nie wierzyło w Boga. Jan nawet nie był ochrzczony. Barbara dwukrotnie zachodziła w ciążę i dwukrotnie poroniła. Potrzebowała oparcia, kogoś, kto przy niej będzie. Jan od tego uciekał; nie umiał, nie chciał mieć problemów. Ona chciała zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, dlaczego traci dzieci, gdzie w tym wszystkim jest sens, czy w ogóle jest?
Kryzys spowodował, że odczuła potrzebę spowiedzi, zapomnianej od dzieciństwa. Przypadkowy spowiednik zaproponował jej kontakt z Ruchem Światło-Życie. Barbara zaczęła wracać do Kościoła poprzez jedną z grup oazowych. Jan w tym czasie zachowywał dystans wobec jej poczynań i nieco z boku patrzył na to, co się dzieje.
Mniej więcej w tym czasie, gdy Barbara powracała do Boga, biskup krakowski Karol Wojtyła został papieżem. W Polsce wszyscy świętowali, nawet telewizja, wówczas areligijna i antyklerykalna, relacjonowała to wydarzenie. I właśnie z telewizora Jan usłyszał słowa, jakimi Papież otwierał swój pontyikat. Do dziś pozostały mu one w pamięci: „Jezus, Syn Boga żywego”. Kilka lat później przyjął chrzest. Bardzo tego chciał. Zakonnik, którego poprosił o sakrament, zapytał tylko, czy wierzy w Jezusa. Odpowiedział, że tak. Przyjął chrzest, otrzymał Pierwszą Komunię i bierzmowanie. „Brakuje wam teraz jeszcze jednego sakramentu" — powiedział ksiądz. Lecz na ten „jeszcze jeden sakrament", sakrament małżeństwa, nie zdecydowali się.
Tak oto, gdy obydwoje traili różnymi drogami do Kościoła, ich własne drogi coraz bardziej się rozchodziły. W końcu zdecydowali się wziąć rozwód. Sędzina, przed którą stanęli, chciała ratować ich małżeństwo: „Gdyby państwo się rozmyślili, proszę do mnie wrócić” — mówiła. Może nawet nie rozumiała, dlaczego tych dwoje, najwyraźniej wciąż sobie bliskich ludzi, zdecydowało się na tak deinitywny krok. Cokolwiek można było podzielić — podzielili, mieszkanie zamienili na dwa mniejsze.
Ich wspólna historia w tym momencie mogłaby się skończyć. Ale u Boga sprawy toczą się inaczej. Podczas rekolekcji oazowych Barbara poprzez Słowo Boże usłyszała, że ma wrócić do byłego męża. Nie chciała tego, ale mimo to zadzwoniła. A on jakby czekał na jej telefon. W ciągu dwóch godzin przyjechał. Bardzo trudno było im wrócić do siebie. Choć ona zrozumiała, że przez cały miniony okres tak naprawdę nie znała swojego męża, nie dopuszczała do siebie myśli, że jest kimś dobrym i wewnętrznie pięknym, a przez to nie pozwalała mu na to, by taki był. On zaś zrozumiał, że to niemożliwe żyć bez niej. Jednak przeszłość bolała. Jeszcze przez dwa lata spotykali się, mieszkając oddzielnie. On, zachęcony przez znajomą, wszedł na drogę neokatechumenalną, ona, posłuszna radzie spowiednika, poszła za nim. „Pan Bóg dopuścił złudzenie, że kiedy znajdziemy się w Kościele, będzie dobrze — mówi Barbara i dodaje: Dopuścił to złudzenie, zanim pozwolił nam zrozumieć, że w życiu nie chodzi o to, żeby było dobrze".
Ślub kościelny był cichy, kameralny. Tylko świadkowie. Z okien ich nowego, przestronnego mieszkania widać było dachy kamienic, cisza. Mieszkanie było dwupokojowe, powiększyli je z myślą o dzieciach, które chcieli zaadoptować. Początkowo myśleli, że mimo wcześniejszych niepowodzeń, będą mieli własne. Barbara w tej intencji poszła na pielgrzymkę do Częstochowy. Szła, przekonana o tym, że jeśli czegoś pragnie od Boga, najpierw sama musi Mu coś dać. Szła obrażona na męża, któremu ten rodzaj pobożności był z gruntu obcy. Złościła się, że w czasie, gdy ona z poranionymi nogami podąża do Częstochowy, on wygodnie siedzi u jej mamy i zajada kotlety. Sporo się nacierpiała nim zrozumiała, że takie pielgrzymowanie jest źródłem grzechu, bo oto ona osądza swego męża, zamiast szukać z nim jedności, sposobu bycia razem. Zrozumiała też, że taka religijność jest z gruntu fałszywa.Gdy dowiedzieli się od lekarza, że jednak nie będą mieć własnych dzieci, przeżyli szok. Wtedy już bardzo mocno obecne było w ich życiu Słowo Boże, czytali je, odnosili do siebie. Do Barbary często powracał fragment z Księgi Izajasza o opiece nad biednymi i sierotami. Szukała sposobów, by Słowo realizować. Dwukrotnie podejmowali próby adopcji, jednak za każdym razem kończyły się one niepowodzeniem. Gdy w związku z tymi zdarzeniami pojawiły się w ich życiu kryzysy, i to bardzo poważne, nie uciekali przed sobą, nie próbowali sobą manipulować. Podjęli ryzyko szczerości i mówienia sobie o swoim cierpieniu. Rozmawiali, kłócili się, nawzajem obwiniali, wypowiadali swój ból. Teraz myślą, że wtedy wciąż mieli bardzo konsumpcyjne nastawienie do życia rodzinnego — chcieli własnego szczęścia, a nie szczęścia dzieci, których pragnęli. „Być może własne dzieci byśmy zagłaskali i zawłaszczyli ich życie — zastanawia się Barbara. — A te cudze pewno spodziewały się po nas świętości, której w nas nie było”. „Trudno jest pozbyć się takiego bardzo ludzkiego i na pewno nie biblijnego myślenia, że to z naszej winy nie mamy dzieci — mówi Jan. — A przecież jest jakaś wola Boża, uwzględniająca także nasz grzech i w niej należy szukać powodów takiego stanu rzeczy”.
Dla Barbary momentem zwrotnym był czas, gdy zrozumiała, że wszystkie jej problemy, także ten, związany z brakiem dzieci, wynikają z wiary, a raczej jej braku. „W mojej drodze wiary miałam odniesienie tylko do doczesności — mówi. — Bardzo dziwiłam się Ojcu Świętemu, że ma On taki stosunek do życia, jakiego ja nie miałam — akcepujący doczesność, o którą się troszczy, ale podkreślający to, że trzeba z niej wyjść i iść dalej. Mnie doczesność interesowała o tyle, o ile służyła mnie samej. I w tym sposobie myślenia o życiu pragnęłam mieć dzieci. Myślę, że gdybym je miała, zatraciłabym się w macierzyństwie i nie chciałabym iść do Nieba, chciałabym zostać na ziemi. A przecież my mamy dzieci w Niebie, te poczęte, które nie mogły się urodzić. Mamy też tam wiele bliskich osób i to wszystko, co się wydarzyło, było konieczne, byśmy się stali ludźmi zmierzającymi do Boga, nie zaś takimi, którzy w pełni realizują się i spalają w życiu tutaj”.
Poranki są do siebie takie podobne... Jan po przebudzeniu myśli: „Znowu jest trudno. Znikąd nadziei” i niechętnie otwiera oczy. Barbara jeszcze w półśnie planuje dzień, tyle ważnych spraw przed nią. Otwierają brewiarz, wspólnie się modlą, to zajmuje im około czterdziestu minut. Oboje mówią, że jest to najważniejszy czas w ciągu dnia i w dodatku przeżywany wspólnie. A potem śniadanie. Ona chciałaby, by wówczas mieli czas dla siebie, żeby rozmawiali o wszystkim, co ważne. On pra-gnie, by śniadanie jak najszybciej się skończyło i dzień zaczął biec swoją ścieżką. To wszystko stąd, że mają różne temperamenty. On lubi tak zwany święty spokój i potrzebuje naprawdę silnych bodźców, aby czymś się przejąć. Ona, przeciwnie, z natury bardzo emocjonalna, może być „zimna, albo gorąca”. Bywa tak, że spowiednik każe Barbarze ugotować dobry obiad mężowi. Ale czasem, gdy robi to spontanicznie zdarza się, że mąż wraca zmęczony, spojrzy na talerz i krzywi się, że nie ma ochoty, bo boli go żołądek, a to nie jest dość dietetyczne... A ona wtedy zapomina, że miał to być gest miłości i wpada w furię. Bywa też tak, że chce z nim rozmawiać o wszystkim, co dla niej ważne, a on chciałby taką rozmowę zminimalizować do kilku niezbędnych zdań.Jan znakomicie potrafi „punktować” siebie samego: „To z mojej strony jest przejawem drobnomieszczaństwa — mówi — kiedyś chciałem, by Basia zrobiła doktorat, teraz, by nie zrzucała mi na głowę troski o cały świat. Tak jakby miała być ukształtowana według mojego pomysłu. Ale jeżeli znajduję trochę czasu na to — zauważa — by usiąść i pozwolić Basi, by była sobą, widzę, jak zmieniają się jej rysy twarzy. Potem dziękuje mi za ten wspólny czas, a mnie jest wtedy wstyd i widzę, jakim jestem egoistą. Chciałbym nie mieć w sobie tej niecierpliwości, która powoduje, że wolę poczytać gazetę niż posłuchać żony. Owszem, gdy leży w szpitalu, łatwo mi się martwić, codziennie do niej biec, kupować lekarstwa, załatwiać lekarzy, ale dać jej kawałek z siebie ot tak, codziennie, przychodzi mi z wielkim trudem. A to właśnie znaczy umierać dla kogoś. Tylko kto tego chce?”. „Jest on jedyną osobą na świecie — mówi Barbara o mężu — tak mi bliską, że mogę z nim o wszystkim rozmawiać. Gdy mam jakiś problem, nie biegnę do spowiednika, nie mam takiej potrzeby, rozmawiam o tym z mężem. Oczywiście, je-śli on zgodzi się rozmawiać, bo nie zawsze ma dla mnie czas. I coś w tym jest — dodaje samokrytycznie — bo ja bym mogła rozmawiać godzinami i tak upłynęłoby życie... Jedynie z Panem Bogiem rozmawiam o rzeczach, o których z moim mężem nie da się porozmawiać”.
Od lat są katechistami, a to znaczy, że przez swoją macierzystą wspólnotę neokatechumenalną, czyli przez Kościół, są posłani, by ewangelizować. Wiele wspólnot powstało z ich przepowiadania Słowa Bożego. Często też organizowali wyjazdy grup młodych ludzi na spotkania z Janem Pawłem II. Roztaczali nad nimi wówczas prawdziwie rodzicielską opiekę, ale zachowując wobec nich pewien dystans, głosili im Słowo, towarzyszyli. Z niektórymi spotykają się także w ciągu roku. Oni wszyscy: osoby we wspólnotach, ludzie w różnym wieku i z najrozmaitszych środowisk to ich prawdziwie duchowe dzieci. Widzą ich częste zmaganie się ze sobą, problemy... „Kiedy grozi mi zło, pamięć o tym, że są ludzie, których katechizowałam, ratuje mnie, pozwala od zła uciekać” — mówi Barbara. Obydwoje dobrze zapamiętali wypowiedź jednego z uczestników wyjazdu z młodzieżą do Rzymu. Powiedział, że długo nie mógł zaakceptować tego, że oni się czasem kłócą, osądzał ich i zastanawiał się, jak to jest możliwe. Aż w końcu zrozumiał, że przez to także Pan Bóg działa, zbawia ich takimi, jacy są i on sam, dostrzegł w tym nadzieję dla siebie.„Nasze własne doświadczenia, przepuszczone przez filtr światła Bożego, pozwalają nam łatwiej widzieć problemy innych ludzi — katechumenów — mówi Jan. — Nie dajemy im rad, lecz zawsze staramy się wskazywać na Boga jako Ojca, Przyjaciela i Źródło Mocy, którą mogą otrzymać w Jezusie Chrystusie. Możemy też dawać świadectwo o tym, że nie jesteśmy lepsi od nich, lecz tacy sami albo gorsi i że tylko On przychodzi ze swoją miłością do grzeszników”.
Nigdy nie zanegowali ważności swej pierwszej, „cywilnej” przysięgi małżeńskiej. Byli ludźmi nie-wierzącymi, więc tamte słowa znaczyły dla nich tyle samo, co dla wierzących te z liturgii ślubnej. Ale dziś wiedzą, że gdy nie wierzy się w Boga, to doprawdy ślub nie ma znaczenia. Małżeństwo prowadzi do spotkania z Bogiem i to jest jego sens — mówią. Nie chodzi o to, by pokazywać światu cudowne życie rodziny chrześcijańskiej. Może ono kogoś drażnić. Chodzi o to, by być świadkiem Boga, który kocha każdego grzesznika w sposób bezwarunkowy i za darmo. Inaczej to nie ma sensu. „Łatwo jest zapomnieć o tym całym dobru, które się wydarzyło, łatwo jest je podważyć. Także sens bycia w Kościele, we wspólnocie, w której jesteśmy od szesnastu lat — mówi Jan. — Coraz bardziej widzę własną kruchość, to, że naprawdę jestem naczyniem glinianym, które w każdej chwili może się stłuc. To, że trwam, w całości zawdzięczam jedynie Garncarzowi. Nieustannie muszę szukać wsparcia Boga, żebym miał wiarę. Ona jest darem, który nie przychodzi z nieba tak po prostu i raz na zawsze, lecz jest przez Niego «wyrabiana» w nieustannym procesie mojego odchodzenia i powrotu. W ciągu dnia, tygodnia, roku, przez całe życie. To dlatego, gdy rano się budzę: «znikąd nadziei...». Stąd codzienna modlitwa, brewiarz, Eucharystia,
katechezy, udział w ewangelizacji”. Są przekonani, że gdyby nie wrócili do siebie, nie mogliby tak żyć w Kościele, być tak aktywni jak są teraz. „Nie moglibyśmy być świadkami — mówi Barbara — tylu cudownych rzeczy, które sprawia Pan Bóg. W żaden sposób nie zasłużyliśmy sobie na dobro, jakiego doświadczamy”. Pewno także nigdy nie poznaliby samych siebie takimi, jakimi się znają. „Myślę, że miłość wsię znają. „Myślę, że miłość w małżeństwie podobna jest do każdej innej miłości: trzeba mieć oczy otwarte na to dziecko, które się rodzi w drugim człowieku — uważa Barbara. — Zobaczyć w moim mężu Jezusa, to znaczy zobaczyć człowieka, którym był od początku, którego przeczuwałam, ale nie poznałam, gdy rozwodziliśmy się. Widzę, że on się zmienia i robi rzeczy, których dawniej nie byłby w stanie zrobić. Mieć oczy otwarte, nawet gdy pozornie nic w tym drugim człowieku dobrego się nie dzieje. To jest sedno miłości. Myślę też, że jest pewien dar miłości, który Bóg posyła do serca człowieka, który pozwala (mimo całego zła, jakie wyrządzamy: rywalizacji, uporu, gniewu, pychy) — doświadczać zmiłowania ze strony tej drugiej osoby, która cierpliwie jest i trwa”.„Widzę — mówi Jan — że Basia i ja jesteśmy tymi samymi osobami co dawniej, a zarazem innymi, gdyż inne są nasze relacje i ich dynamika”.
Iwona Budziak
opr. aw/aw