Usługi uzdrawiaczy, znachorów, bioenergoterapeutów są bardzo popularne - jest ich prawdopodobnie więcej niż praktykujących lekarzy. Jednak statystyki wyleczeń z poważnych chorób - takich jak nowotwory - nie pozostawiają wątpliwości co do ich skuteczności
Echo Katolickie 5/2014
Z dr. hab. Włodzimierzem Piątkowskim, kierownikiem Zakładu Socjologii Medycyny i Rodziny na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, rozmawia Jolanta Krasnowska-Dyńka.
Od lat zajmuje się Pan lecznictwem niemedycznym jako zjawiskiem socjologicznym i psychologicznym. Dlaczego nie używa Pan nazwy „medycyna alternatywna”, która jest bardzo popularna?
Bo nazwa ta po prostu nie ma sensu. Medycyna jest nauką posługującą się jasnymi założeniami, a stosowane poza nią metody nie spełniają kryteriów kwalifikujących się do wiedzy naukowej. Termin „alternatywa” to dwie wykluczające się drogi, czyli albo lekarz, albo uzdrowiciel. Z punktu widzenia nauk o zachowaniu do praktyk uzdrowicielskich należy stosować termin, którego konsekwentnie używam od 1981 r. - lecznictwo niemedyczne. Dlaczego? Medycyna to dziedzina analogiczna do fizyki, chemii, biologii i innych nauk przyrodniczych. Czy słyszała pani o biologii alternatywnej lub fizyce alternatywnej? Nie, ponieważ takich nauk po prostu nie ma. Dlatego nie istnieje „medycyna alternatywna”. Aby jakieś techniki mogły być nazwane medycyną, muszą spełniać określone kryteria. Po pierwsze być nauką. Winny spełniać kryteria prawne, a etyczne muszą zgadzać się z obowiązującymi w kodeksami deontologicznymi. Uważam, że tych kilkaset różnorodnych stosowanych przez uzdrowicieli metod leczenia nie spełnia kryteriów bycia nauką.
Mimo to usługi wszelkiej maści uzdrawiaczy i znachorów są bardzo popularne. W swojej pracy naukowej wydanej ostatnio w Niemczech i USA poświęconej niemedycznemu leczeniu, która znalazła uznanie kapituły Lubelskiej Nagrody Naukowej im. Profesora Edmunda Prosta, pisze Pan, że w Polsce funkcjonuje ponad 100 tys. uzdrowicieli.
Lecznictwo niemedyczne składa się z trzech filarów. Pierwszy to samolecznictwo, np. łykamy antybiotyki, które są wytworem farmakologii, ale stosujemy je według własnych zasad, źle dawkujemy, przerywamy kurację w momencie pierwszych symptomów poprawy itd. Zatem sami „mianujemy się” lekarzami, próbując we własnym zakresie leczyć choroby niestanowiące naszym zdaniem zagrożenia dla życia i zdrowia. Tymczasem badania pokazują, że Polacy mają niski poziom wiedzy medycznej, czyli niewielką tzw. kulturę zdrowotną. Pod tym względem wypadamy źle w porównaniu do innych krajów Europy Zachodniej, gdzie od ponad 40 lat edukacja zdrowotna jest podawana uczniom i studentom w atrakcyjny sposób.
Drugim filarem mającym wpływ na leczenie niemedyczne jest fakt, że większość Polaków ma korzenie wiejskie. Na wsi od pokoleń dbano o zdrowie za pomocą roślin i ziół. Pomagali w tym znachorzy, którzy do dzisiaj, m.in. na Podlasiu czy Lubelszczyźnie, mają się całkiem dobrze. Wykładając na Uniwersytecie Medycznym w Lublinie, pokazuję studentom wyniki badań, jakie prowadziliśmy na wspomnianych terenach. Zawierają one także zdjęcia znachorów i ich pacjentów, którymi w większości są mieszkańcy dużych miast. Nie szukają u uzdrawiaczy nowych metod operacyjnych, leczniczych. Oczekują zaspokojenia potrzeb ekspresywnych, czyli socjopsychologicznych, bardzo ważnych dla każdego człowieka, szczególnie starszego, cierpiącego na choroby chroniczne o podłożu psychosomatycznym. Te potrzeby, niestety, nie w pełni zaspokaja, zwłaszcza w polskich warunkach, medycyna. Próbują to robić po amatorsku różnej maści uzdrowiciele. To genialny pomysł marketingowy na szybkie, duże pieniądze - bez kwalifikacji i bez żadnej odpowiedzialności prawnej i etycznej. Podczas badań mieliśmy okazję przyjrzeć się z bliska, m.in. w formie obserwacji uczestniczącej, i stwierdzam z całą odpowiedzialnością, że jest to bardzo amatorska socjo- i psychoterapia, m.in. wykorzystywanie efektu placebo. Wreszcie trzecim filarem, na którym opiera się lecznictwo niemedyczne, są praktyki współczesnych uzdrowicieli. Sprzyja temu internet, a także swego rodzaju usankcjonowanie zawodu uzdrawiacza przez państwo, zrzeszają ich izby rzemieślnicze, szkolą rozliczne, oficjalnie zarejestrowane stowarzyszenia i instytuty „wiedzy tajemnej”, reklamują środki masowego przekazu. Obecnie mamy w Polsce ok. 70 tys. gabinetów uzdrowicielskich. Przyjmując, że w każdej placówce pracują dwie osoby, to okazuje się, iż mamy od 100 do 140 tys. legalnie zarejestrowanych uzdrowicieli, a więc więcej niż praktykujących lekarzy.
Jakie stąd wnioski płyną dla lekarzy?
Muszą istnieć poważne przyczyny psychologiczne, socjologiczne i biomedyczne powodujące, że ludzie wydają pieniądze w np. gabinetach bioenergoterapeutów. Proszę zwrócić uwagę, iż lecznictwo niemedycznie nie oferuje podstawowych metod leczenia, na których opiera się medycyna, czyli nowoczesnej diagnostyki, terapii operacyjnych, nie ma farmakologii, bo uzdrawiacze nie mogą wypisywać recept. Jest za to tzw. amatorska socjo- i psychoterapia, czyli dobry kontakt, długa rozmowa, różnego rodzaju formy wsparcia i pocieszenia, empatia.
Czyli to wszystko, czego współczesnym lekarzom często brakuje.
Dokładnie. Paradoks polega na tym, że to dziwna sytuacja, iż XXI w. ludzie niemający wykształcenia są w stanie zaspokoić potrzeby chorych. Przecież istnieje socjologia, psychologia, mamy doskonałych specjalistów. Moim zdaniem lekarze powinni łączyć naukową wiedzę biomedyczną i socjopsychologiczną. Ułatwiłoby to kontakt z pacjentami, poprawiło efektywność leczenia. Wiem jednak, że medycy często nie mają czasu na rozmowę z chorym. Rozwiązaniem mogłoby być utworzenie np. w przychodni gabinetu socjo- i psychoterapii, gdzie pacjent otrzymywałby pomoc licencjonowanego specjalisty. Dobrze nadawałyby się do tego odpowiednio przygotowane pielęgniarki, które z natury swojego zawodu są blisko pacjenta. To jedyna droga. Uczciwa, poddana kontroli etycznej i ekonomicznej, oparta na profesjonalnych kwalifikacjach i kodeksie deontologicznym.
Dlaczego decydujemy się na usługi uzdrawiaczy? Co takiego skłania człowieka do tego, że przestaje wierzyć lekarzom i korzysta z wątpliwej wiedzy?
Mamy coraz więcej chorób przewlekłych, w których medycyna wprawdzie ratuje życie, ale nie jest w stanie przywrócić pełnego zdrowia. Wydłuża się okres bycia chorym, a osoby cierpiące, mające raczej sporadyczny kontakt z medycyną, bo niewiele może ona im już zaoferować, muszą wypełnić swoje życie jakimś wsparciem, pomocą, pewnego rodzaju nadzieją. Wtedy często pojawia się uzdrowiciel. Mamy też choroby wywołane stresem społecznym, np. miliony ludzi bezrobotnych mają m.in. zakłócenia rytmu serca, podwyższony poziom cukru, zły cholesterol, trudności z zasypianiem itd. Taki człowiek idzie do lekarza, który robi mu standardowe testy diagnostyczne, a następnie rozkłada ręce i mówi: „Mam dobrą wiadomość, nie jest pan/i chora”. Z punktu widzenia biomedycyny nie ma zmian tkankowych, zagrożeń. Tymczasem medycyna w Polsce powinna, tak jak w krajach zachodnich, brać pod uwagę także złe samopoczucie i społeczne skutki choroby, które demolują zdrowie psychiczne i somatyczne. Znachorzy i uzdrowiciele działają właśnie na tym polu. Pamiętają o socjo- i psychologicznych chorobach, przy „leczeniu” których wiara, nadzieja, zaufanie dają pozytywny efekt.
Jednak nie możemy w XXI w. tak ważnego obszaru, jakim jest zdrowie i choroba naszych obywateli, powierzać amatorom, laikom. Oczywiście zawsze będzie istniał margines ludzi, którzy zechcą skorzystać z usług kogoś, kto postawi im diagnozę za pomocą przebarwień tęczówki oka czy wahadełka. Racjonalnie myślącej większości trzeba zaoferować profesjonalną, zlokalizowaną w placówkach służby zdrowia opiekę zdrowotną, łączącą elementy biomedyczne, psychologiczne i socjologiczne. Nie może być tak, że medycyna ma jedynie ofertę biomedyczną, a potrzeby socjopsychologiczne można zaspokoić tylko u tysięcy uzdrowicieli posługujących się niesprawdzonymi metodami, także oszustwami.
Czy wśród Pana badań jest przypadek, który szczególnie zapadł Panu w pamięć?
Oczywiście. Kilka lat temu rodzice 8-letniego chłopca z ciężkim stadium porażenia mózgowego trafili do przyjmującego pod Białymstokiem znachora. Stwierdził, że po czteromiesięcznym przygotowaniu uzdrowi dziecko. Warunkiem było „wyhodowanie” na włosach chłopca kołtuna (plica polonica). Po upływie tego czasu, kiedy księżyc był w pełni, co również stanowiło wymóg uzdrowiciela, zjawili się w małej miejscowości na skrzyżowaniu dróg wiejskich, gdzie znajdowała się kapliczka. Znachor odmówił zaklęcia, wykonał gesty, szeptał przez ok. 40 minut, a następnie wyjął z kieszeni brzytwę, obcinając kłąb brudnych, sfilcowanych włosów. Po czym go spalił, a popiół rozdmuchał na cztery strony świata. Oczywiście choroba nie ustąpiła. To zdarzyło się kilka lat temu, rodzice pochodzili ze Świdnika, mieli średnie wykształcenie, więc trudno powiedzieć, że byli to zacofani ludzie. Po prostu tak działa mechanizm szukania wszelkiej możliwej pomocy. Kiedy człowiek słyszy od lekarza, że np. ma nowotwór złośliwy z przerzutami i trzy miesiące życia, wszystkie racjonalne wybory tracą sens.
Mało jednak mówi się o szkodach wynikających z korzystania usług uzdrawiaczy.
To prawda. Znam sytuacje, gdzie chorzy pod wpływem sugestii homeopaty przerwali leczenie medyczne, wybierając wyłącznie jego metody. Najczęstszym przypadkiem jest jednak odkładanie wizyty u onkologa na rzecz usług uzdrawiacza. Obchodząc najsłynniejsze ośrodki lecznictwa niemedycznego, chory traci ok. ośmiu miesięcy, a przecież nowotwór nie czeka. Kiedy w końcu trafia do szpitala, bo za pomocą bioenergoterapii nikt raka nie wyleczył, zwykle jego rokowania są złe, gdyż np. ma już przerzuty. To paradoks. Ludzie jednak nie chcą umierać. Dlatego wybierają znachora, który np. na profesjonalnej stronie internetowej ogłasza, że specjalizuje się w uzdrawianiu z raka trzustki, wątroby, celowo wskazując lokalizacje trudne do wyleczenia. W dodatku ogłasza, że robi to szybko i radykalnie, w przeciwieństwie do medycyny oferującej „gehennę”, chemię, operacje i - zgodnie z prawdą - ok. 35% szans wyleczenia. Zresztą z punktu widzenia psychologicznego oferta lecznictwa niemedycznego, która stwarza złudzenia, jest bardziej atrakcyjna. Kolejny problem medycyny stanowi fakt, że w ramach oddziałów onkologicznych nie ma wyspecjalizowanych ośrodków, które dawałyby profesjonalne wsparcie i pomoc socjopsychologiczną w realnych granicach, a pacjent i jego rodzina zostają z nieszczęściem sami.
Dlaczego pacjent, który udaje się do lekarza to jego obarcza odpowiedzialnością za efekt leczenia, a idąc do znachora całe ryzyko bierze na siebie. Czy słyszał Pan o procesach przeciwko uzdrowicielom wytoczonych przez ich „pacjentów”?
W medycynie obowiązują pewne standardy. Szanse wyleczenia można określić w procentach. Natomiast w lecznictwie niemedycznym nie ma żadnych reguł. Znam przykład 71-letniej kobiety z rozpoznaniem onkologicznym, która korzystała z nietanich usług pewnego znachora. Niestety zamiast obiecanej poprawy, nastąpiło pogorszenie. Wówczas ktoś z rodziny zapytał profesora, bo tak tytułował się w internecie, dlaczego tak się dzieje, ten uniósł ze zdumienia brew, mówiąc: „Proszę państwa ja zrobiłem wszystko, widocznie babcia za mało we mnie wierzyła”. W jaki sposób można przed sądem cokolwiek udowodnić? Z jednej strony są realne i niemałe pieniądze pacjenta, a z drugiej - obietnice bez pokrycia w sensie biomedycznym. Ponieważ wszystko rozstrzyga się w sferze subiektywnej, nie da się udowodnić, iż była to zła praktyka. Tymczasem w przypadku lekarskiego błędu w medycynie można go zdefiniować, a lekarz czy szpital w przypadku udowodnionej winy musi zapłacić odszkodowanie.
Dziękuję za rozmowę.
Echo Katolickie 5/2014
opr. mg/mg