Dlaczego to ja muszę zamykać w worku to trzydziestoletnie życie?! - pytała na początku swej pracy jedna z pielęgniarek. Praca na oddziale opieki paliatywnej naprawdę nie jest łatwa
Dlaczego to ja muszę zamykać w worku trzydziestoletnie życie (?!), płacząc z bezsilności - pytała na początku swojej pracy tutaj jedna z pielęgniarek. Potem zrozumiała, że taki jest jej zawód, ale też że to jej obowiązek, jej miejsce, że tu zostawia kawałek swojego serca.
Właśnie ten oddział. Oddział medycyny paliatywnej. Nauka cierpliwości, pokory, miłości do drugiego człowieka. I bycia z kimś, komu w perspektywie pozostały dni, może miesiące, kto okrutnie cierpi, ma zmienione chorobą ciało, kogo oczy gasną. Jak się wtedy zachować, co powiedzieć, jak podejść? Pracujący tu mówią, że mądrze, z troską, wyrozumiałością i z miłością. Bo to przecież także na nią czeka ten leżący na szpitalnym łóżku. Ale też podkreślają, że to nie jest łatwe. Bo na hasło 'paliatywny' - rodziny, nierzadko też lekarze, personel medyczny - uciekają. Dlaczego? Bo niewielu, jeśli nie żaden, z pacjentów tego oddziału nie powie już 'rak to nie wyrok'. Oni już nie wygrają. Mogą jedynie przy pomocy leków uśmierzających ból ciut wydłużyć swoje życie. I to tak nas przeraża.
Kilkudziesięciołóżkowy oddział w Szpitalu św. Jana Bożego w Łodzi. Zawsze pełen. Zazwyczaj leżących. Niewiele osób potrafi przejść kilka kroków, zrobić coś koło siebie. Są tu w ostatniej fazie życia. Pokonała ich choroba - rak płuc, mózgu, nowotwór narządów rodnych, trzustki. Umierają zazwyczaj tu, na oddziale, nieliczni wracają do domu i tam odchodzą. Ci, którzy tu pracują muszą mieć nie tylko wiele empatii, ale też być bardzo odporni. Jednak czy śmierć można oswoić? Przyzwyczaić się do niej? Pielęgniarki mówią, że nie. Niezależnie, ile lat się tu pracuje. Nie da się nie uronić łez. W kąciku, na krótko, bo potem trzeba wrócić do pracy. Ale każde odejście pozostawia ślad. To trudny oddział i ciężka praca na nim. Wbrew myśleniu wielu osób, przychodzącym tu pacjentom nie wykonuje się żadnych badań, nie leczy tak, by choroba zniknęła. Bo jest ona w takim stadium, które nie daje odwrotu. - musiałby stać się cud, by ktoś z tego wyszedł - mówi nam pielęgniarka. Czy taki się zdarzył? - przez dwanaście lat mojej pracy, nie - odpowiada.
Na oddziale paliatywnym leczy się jedynie skutki choroby - ból, powstałe na ciele odleżyny czy sączące się rany. Pacjenci są też pod opieką psychologa. Bo pacjent z chorobą nowotworową, niezależnie od jej stadium, czy to w momencie rozpoznania, w trakcie długotrwałego i uciążliwego leczenia onkologicznego, czy też w ostatniej fazie, kiedy już nic nie da się zrobić i pozostaje tylko czekanie na koniec, cierpi w kilku wymiarach. To m.in. cierpienie fizyczne i duchowe, z którymi tu na oddziale starają się walczyć. Czy efekty leczenia bólu fizycznego są widoczne? Jak tłumaczy nam pracująca na oddziale lekarka, Ewa Strzelczyk-Utz - medycyna radzi sobie już z tym, dysponując całą gamą słabszych i silniej działających leków przeciwbólowych. Na drugi rodzaj bólu - cierpienie psychiczne - lekarstwem jest obecność, bliskość drugiej osoby, wsparcie psychologa oraz często leki uspokajające czy przeciwdepresyjne. - Tutaj towarzyszenie choremu, członkowi rodziny czy pacjentowi, jest niezmiernie ważne - podkreśla. Bo ból psychiczny niejednokrotnie jest większy od fizycznego cierpienia.
Dlatego oddział opieki paliatywnej jest taki specyficzny. Bo przez to towarzyszenie rodzi się więź miedzy lekarzem, pielęgniarką, wolontariuszem a chorym. To nie jest zwykła praca, nie wystarczy obejście sal z chorymi. Tu trzeba pochylić się nad drugim człowiekiem, potrzymać kogoś za rękę i być. — Choroba zmienia, uczy uczuć, relacji między ludźmi — mówi Ewa Strzelczyk-Utz. I przytacza historie tych, których już nie ma, ale pozostawili w sercach personelu szpitala ślad. Ale nie tylko rozmowa z panią doktor przynosi wspomnienie tych ludzi. W pokoju pielęgniarskim, lekarskim, w rozmowach z wolontariuszami - pamięta się żarty, uśmiechy kobiet, szarmanckie zachowanie wielu mężczyzn, drobne gesty, którymi mówili dziękuję, a nawet sale, na których leżeli. Pan z rurką do tracheotomii w przełyku, pani chora na raka mózgu, kobieta bez jednej kończyny z sączącymi się ranami, przez które widać kości, młoda mama dwójki dzieci, której nowotwór zaatakował narządy rodne, nauczycielka, która mimo cierpienia nie chciała nikomu sprawiać kłopotu. To tylko niektórzy. Oszpeceni cierpieniem, znoszący ogromny ból, niektórzy z oczyma utkwionymi w sufit, jęczący, niemogący już nic wokół siebie zrobić, żadnej czynności, toalety, skazani na pomoc drugiego człowieka, często skrepowani. Kobiety, których ciała pełne ran i plam, nieludzko wychudzone, pokrzywione, kiedyś były piękne. Niektóre na paznokciach miały jeszcze ślady lakieru, w szufladach szminki. Kiedyś dbały o siebie, chciały się podobać. Panowie, po których pidżamach i przyborach do golenia widać to samo. Choroba wszystko przerwała. I nie patrzyła na wiek.
Wystarczy choć na chwilę wejść na ten oddział. Przejść po salach. Wysłuchać historii tych ludzi, ich chorowania, spróbować porozmawiać z nimi, z ich rodzinami, nawet pomilczeć. By zrozumieć, co w życiu jest wartością. Czy w oczach chorych można zobaczyć śmierć? Bo taki krąży stereotyp. Nie. Od kilku miesięcy przychodzę tutaj jako wolontariusz. I ja w oczach tych ludzi, choć niejednokrotnie nie mogłam opanować łez, widziałam tylko wielką nadzieję na życie. I z perspektywy właśnie wolontariusza, osoby raz w tygodniu obmywającej chorych, ich rany, zmieniającej im podkłady, wiem, że taki oddział dla ludzi terminalnie chorych w ostatnim stadium raka, jest miejscem, które choć na chwilę zatrzymuje ich życie. I może pokazuje jak miłością udaje się pokonać cierpienie. Wiem też, jak heroiczną pracę wykonują tu pielęgniarki, ile serca wkładają lekarze, by te ostatnie minuty nie bolały, by odchodzenie nie było straszne i by oczy na moment rozjaśnił uśmiech.
opr. mg/mg