Nie ma śmierci „obojętnej”, neutralnej, jest tylko śmierć dobra lub zła...
Wydawnictwo Homo Dei,
Kraków 2011
ISBN 978-83-62579-24-2
Format książki: 148x210
Stron: 344
Rodzaj okładki: twarda
Czy potrzebujemy jeszcze jednej książki o śmierci w czasach, w których jest ona dla większości ludzi tematem tabu? Nie myśli się o niej i nie mówi, przeciwnie – nasi współcześni żyją tak, jakby mieli nigdy nie umrzeć, choć przecież teoretycznie wiedzą, że kiedyś musi to nastąpić. Śmierć jest uważana za coś stojącego już poza ziemską egzystencją, dlatego „nie liczy się” w tym życiu, nie uwzględnia się jej.
Nie ma śmierci „obojętnej”, neutralnej, jest tylko śmierć dobra lub zła...
Św. Alfons przypomina nam, że śmierć jest nie tylko wydarzeniem nieuniknionym, ale także ostatnim aktem ziemskiej egzystencji i bramą do życia wiecznego. Powinna być aktem w pełni świadomym, ponieważ stanowi ostateczny wybór między Bogiem a szatanem, między niebem a piekłem. Ten wybór zadecyduje o naszej wieczności. Dlatego właśnie tak ważne jest osobiste przygotowanie się do niej. Św. Alfons z pasją przekonuje, że człowiek nawet w ostatniej chwili może się jeszcze nawrócić, choć nie jest to łatwe. Niezaprzeczalną wartością książki są piękne, pełne żarliwości modlitwy Świętego, które można wykorzystać w osobistej modlitwie.
Fragment książki:
Rozporządź domem twoim, bo umrzesz i nie będziesz żył (Iz 38, 1)
Wyobraź sobie, że znajdujesz się przy łożu chorego, któremu pozostaje już tylko kilka godzin życia. Biedny człowiek – zobacz, jak dręczą go bóle, omdlenia, ucisk w piersiach, duszność, zimny pot, otępienie umysłu takie, że niewiele słyszy, rozumie i może mówić. Spośród tych wszystkich dolegliwości największą jest ta, że choć stoi już u bram śmierci, zamiast myśleć o duszy i przygotowywać rachunek sumienia na wieczność, myśli tylko o lekarzach i lekarstwach, o tym, jak można by się uwolnić od choroby i cierpień, które go wyniszczają. „O niczym innym nie myślą, tylko o sobie” – mówi o takich umierających św. Wawrzyniec Justyniani. Gdybyż przynajmniej jego krewni i przyjaciele uświadomili mu niebezpieczny stan, w jakim się znajduje! Ale nie, nie ma między nimi nikogo, kto by się odważył powiedzieć mu o zbliżającej się śmierci i zaproponować przyjęcie sakramentów świętych; każdy się przed tym wzbrania, by go nie zaniepokoić. (O mój Boże, z góry Ci dziękuję, że przy mojej śmierci będą mi towarzyszyć moi drodzy współbracia z mego zgromadzenia zakonnego, dla których nie będzie wtedy nic ważniejszego niż moje wieczne zbawienie i którzy wszyscy pomogą mi dobrze umrzeć).
Tymczasem jednak biedny chory, choć nikt mu nie oznajmia o bliskiej już śmierci, widząc rodzinę w poruszeniu, powtarzające się narady lekarzy, coraz silniejsze lekarstwa, które coraz częściej każą mu zażywać, wpada w niepokój i pośród ciągłych napadów strachu, wyrzutów sumienia i poczucia bezradności zaczyna do siebie mówić: „Źle ze mną; kto wie, czy już nie czas na mnie?”.
A co będzie czuł, kiedy go zawiadomią o bliskiej już śmierci? Rozporządź domem twoim, bo umrzesz i nie będziesz żył. Jakiż szok wywołają w nim słowa: „Szanowny panie, pańska choroba jest śmiertelna. Powinien pan przyjąć sakramenty, pojednać się z Bogiem i pożegnać ze światem”. Pożegnać się ze światem? Jakże to? Pożegnać się ze wszystkim? – z tym domem, wsią, krewnymi, przyjaciółmi, rozmowami, grami, zabawami? Tak, ze wszystkim. Przyszedł już notariusz i spisuje akt tego pożegnania: „Pozostawiam…, pozostawiam…”. A co zabierze ze sobą? Nic poza jakimś nędznym łachmanem, który wkrótce wraz z nim samym zgnije w grobie.
O, jakiż smutek i niepokój wywołają wtedy w umierającym łzy domowników i zachowanie przyjaciół, którzy w jego obecności milczą, bo nie mają odwagi mówić. Lecz największy ból sprawią mu wyrzuty sumienia, które w przedśmiertnym zamęcie odezwą się ze szczególną siłą: wyrzuty z powodu prowadzenia aż dotąd nieuporządkowanego życia mimo tylu Bożych apeli i udzielanego światła, mimo tylu ostrzeżeń spowiedników, mimo tylu podjętych postanowień zmiany, niestety, albo w ogóle nie wprowadzonych w życie, albo stopniowo zapomnianych. Powie wtedy: „O ja nieszczęsny, otrzymałem od Boga tyle światła i tyle czasu na uporządkowanie sumienia, a nie zrobiłem tego. A oto teraz wybiła godzina śmierci! Czy takie trudne było uniknięcie tej okazji do grzechu, zerwanie z tą przyjaźnią, spowiadanie się co tydzień? A choćby mnie to nawet wiele kosztowało, powinienem zrobić wszystko dla ratowania swojej duszy, która jest dla mnie ważniejsza niż wszystko inne. O, gdybym tak wykonał to dobre postanowienie, które podjąłem, gdybym poszedł konsekwentnie dalej drogą, na którą już wstąpiłem, jakże szczęśliwy byłbym teraz! Ale tego nie zrobiłem, a teraz nie ma już na to czasu”. Uczucia tego rodzaju umierających, którzy spędzili życie w zaniedbaniu sumienia, są podobne do uczuć potępionych, także opłakujących w piekle swoje grzechy, jako przyczynę kary, którą ponoszą, ale nic im to już nie daje…
Panie, to, co wyżej przedstawiłem, są to moje własne uczucia żalu, jakie przeżywałbym, gdyby mi w tej chwili oznajmiono wiadomość o bliskiej śmierci. Dziękuję Ci, że pozwalasz mi to zrozumieć i dajesz czas na opamiętanie się. Nie, mój Boże, nie chcę już więcej uciekać od Ciebie. Dość już tego, że do tej pory musiałeś za mną iść. Słusznie powinienem się obawiać, że jeśli jeszcze teraz Ci się nie oddam i będę Ci się sprzeciwiać, to mnie (tym razem już na dobre) opuścisz. Ty mi dałeś serce do kochania Ciebie, a ja tak źle go używałem: ukochałem stworzenia, a nie Ciebie, mojego Stworzyciela i Odkupiciela, któryś oddał za mnie życie! Zamiast Cię ukochać, tyle razy Cię obrażałem, lekceważyłem Cię, odwracałem się od Ciebie. Wiedziałem dobrze, jak wielką przykrość sprawiam Ci moimi grzechami, a jednak grzeszyłem. Mój Jezu, żałuję tego, boleję nad tym z całego serca. Chcę zmienić swoje życie. Rezygnuję z wszelkich światowych upodobań, by Ciebie kochać i Tobie się podobać, Boże mojej duszy. Ty mi okazałeś tak wiele znaków Twojej miłości; chciałbym i ja, zanim umrę, dać Tobie jakiś znak mojej miłości. Od dziś zgadzam się na wszelkie choroby, krzyże, poniżenia i przykrości ze strony ludzi; użycz mi siły do spokojnego ich znoszenia, bo pragnę to czynić z miłości do Ciebie. Kocham Cię, Nieskończona Dobroci, kocham Cię ponad wszelkie dobro. Pomnóż tę moją miłość i obdarz mnie świętą wytrwałością. Maryjo, moja nadziejo, proś za mną Jezusa.
opr. aś/aś