Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (40/2000)
To były dni świątecznych wzruszeń i ciężkiej pracy. Byłem w Lublinie na Kongresie Kultury Chrześcijańskiej. Na kongresowej mównicy pojawiali się filmowcy i filozofowie, pisarze i duszpasterze, bibliści i historycy -wszyscy z nazwiskami kojarzącymi się z wielkim dorobkiem w swojej dziedzinie i z autorytetem wybiegającym daleko poza krąg swojej profesji czy powołania. To była świąteczna uczta duchowa-słuchanie ludzi jasno wykładających swoje racje, z finezją i smakiem posługujących się piękną polszczyzną.
Tych wystąpień nie można było słuchać jak kojącej muzyczki - trzeba było podejmować trud rozumienia. Pięknego wywodu pani profesor Anny Świderkówny o sensie słów "obraz" i "podobieństwo" z Księgi Rodzaju nie można było słuchać, nie zadając sobie pytań dotyczących wykładu Ryszarda Kapuścińskiego o ludobójczym szaleństwie XX wieku, a te prowadziły dalej do tego, co mówił o historii Europy profesor Jerzy Kłoczowski, a o przyszłości Rosji i krajów jej dawnego imperium abp Tadeusz Kondrusiewicz. Popołudniowe dyskusje przynosiły następne napięcia - zawsze za mało czasu na wysłuchanie wszystkich dyskutantów. A do tego - kto był na spotkaniu o "duchowości katolickiego rocka", ten już musiał rezygnować z wysłuchania opinii o etosie uniwersyteckim i stosunku uniwersalizmu kulturowego do tradycji narodowej.
Trzy dni, w czasie których nie zabrakło skupienia eucharystycznej modlitwy ani gwaru nieformalnych a gorących debat przy posiłkach, w kuluarach, w pięknym wirydarzu KUL. A tam ksiądz profesor Karol Wojtyła w uścisku z Prymasem Tysiąclecia, utrwaleni w pomnikowej rzeźbie, która przywołuje ten sam moment historii, jakim Teresa Kotlarczyk zamknęła swój film "Prymas". Milczenie symbolu wplatało się w tajemniczy sposób w nurt Kongresu, wnosiło historyczny akcent do tego dialogu, o którym profesor Kłoczowski mówił jako o tworzącym średniowieczną Europę - o dialogu "studium" i "sacerdotium". Dialog kapłaństwa i uniwersytetu teraz uobecnił się w Lublinie jako współpraca arcybiskupa Życińskiego ze społecznością Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Bez tej współpracy nie byłoby Kongresu - to odczuwali wszyscy.
Parę dni po zakończeniu Kongresu próbuję go we wspomnieniach podsumować. Obok bogactwa intelektualnych darów wszyscy uczestnicy doznali radości bycia razem, życzliwego i uważnego przyjęcia. Kulminacją tego "nurtu serdecznego" było wieczorne misterium-happening, które odprawiono na Starym Mieście w Lublinie, w przepięknej scenerii ulicy Grodzkiej zaczynającej się od skweru, na którym stał przed wiekami pierwszy kościół farny Lublina pod wezwaniem świętego Michała. Dalej uliczka opada w dół, ku Bramie Grodzkiej, zwanej także Żydowską, na most nad dawną fosą, w stronę zamku. Kiedy wracałem Krakowskim Przedmieściem, myślałem, że było sporo młodzieży, ale chciałoby się, aby wszyscy młodzi z Lublina i Polski zmieścili się na Grodzkiej, zagrzali ręce od płomieni świec, a serca atmosferą zdarzenia.
Toczy się w dodatku do "Rzeczpospolitej", w "Plusie-Minusie", ciekawa dyskusja o polskiej inteligencji. Co tydzień w "Tygodniku Powszechnym" można przeczytać kolejny odcinek debaty o roli i doli księży w Polsce. Kongres w Lublinie rozegrał się jakby na skrzyżowaniu tych myślowych szlaków. Nikt tu nikogo nie zdominował, nikt nikogo nie mógł lekceważyć. Chyba, że w krąg zainteresowań włączymy rządców telewizji; oni na swój sposób są także częścią inteligencji. Kongres zlekceważyli - i chyba nie bez powodu. Poziom myślenia, języka argumentów i języka symboli, jaki można było podziwiać w Lublinie, pozwala przez porównanie ocenić, jaką tandetę otrzymuje telewidz w godzinach masowego oglądania.
opr. mg/mg