Mistyczne piękno... Tak bardzo brakuje go dziś w kościołach i na liturgii

Kiedyś w świat tego, co święte wprowadzała katolika przede wszystkim liturgia. Dziś obserwujemy paradoks, który polega na tym, że zamiast sakralizacji świata na naszych oczach dokonuje się profanacja Kościoła.

„Bez Boga ani do proga” – to przysłowie pojawiało się na ustach mojej babci zawsze wtedy, gdy chciała podkreślić, że człowiek nie będzie umiał odnaleźć się w żadnej społeczności, jeśli nie zachowa chrześcijańskiej kultury bycia. W tej recepcie mieściła się nie tylko kościelna etykieta dotycząca sposobu ubierania się i zachowania w przestrzeni sakralnej, za którą stało przekonanie, że jako katolicy funkcjonujemy we wspólnocie i jesteśmy za nią odpowiedzialni. To był nade wszystko wyraz wiary, wyznania, że stajemy w obecności Boga, a przed Nim po prostu wypada zachowywać się z odpowiednim respektem.

Od piękna…

Tego poszanowania miejsca i osób uczyła katolika przede wszystkim liturgia, która sama w sobie jest najdoskonalszym połączeniem sztywnego schematu zachowań kapłana i ludu, wpisanego w ściśle określone ramy przestrzeni sakralnej, z zachętą do indywidualnego przeżywania spotkania z Bogiem. Wchodząc do kościoła na mszę czy inne nabożeństwo, człowiek przekraczał próg świata, w którym następowało spotkanie z pięknem sztuki. Ta oprawa nie była pozbawiona sensu: obrazy uczyły prawd religijnych i prezentowały świat Biblii, dźwięk organów, dzwonków, zapach kadzidła, to wszystko miało pomóc uczestnikowi liturgii w podniesieniu duszy ku Bogu, krótkiemu zasmakowaniu rozkoszy Nieba, które go dopiero czekały. Przy okazji Kościół jest mistrzem w przedstawianiu nadprzyrodzoności i jednocześnie zaspokajaniu człowieczej potrzeby rozumienia i wyrażania siebie.

Obok kanonicznych wymogów dotyczących sprawowania i uczestnictwa w sakramentach, zostawiał miejsce na utrwalone ludowym obyczajem praktyki: palmy, koszyczki ze święconką czy zrywanie brzózek, żeby zostać jeszcze chwilę przy okresie wielkanocnym. W kościele obowiązywał od zawsze godny strój, choćby najskromniejszy. Nikt nie przekroczył kruchty w ubrudzonym ubraniu ani ubłoconych butach. Czasami, owszem, zasada ta ulegała całkowitemu wypaczeniu i dochodziło do bardzo irytującej rewii mody, zwłaszcza wśród pań, które przy okazji korzystały z przywileju nakrywania głowy w kościele – co wszak wypływało z biblijnej reguły, że kobieta powinna przed Bogiem „zakrywać swój wstyd” – i prześcigały się w prezentowaniu pokaźnych kapeluszy. Na mszę nie wypadało się spóźnić, podczas nabożeństw nie wolno było rozmawiać, dzieci były uczone, że nie należy przeszkadzać. Jak był czas na liturgiczną ciszę, to panowało milczenie, a gdy organista zagrał pieśń, wierni śpiewali. Telefony komórkowe towarzyszą nam od niedawna, ale przecież to oczywiste, że nikt dawniej nie odbierałby wiadomości podczas modlitwy wspólnotowej. Nikomu też nie przyszłoby do głowy, że można w takich okolicznościach żuć gumę czy się posilać. Nie wypadało, i tyle. I choć z czasem zgubiono istotę wielu obyczajów, wiele z nich oderwano całkiem od wiary, to przecież z założenia powinny były one prowadzić do zauważenia i uczczenia Gospodarza miejsca, przejścia z profanum do sacrum, by móc zobaczyć siebie w innym świetle, zrozumieć świat.

…do bylejakości

Ktoś powie: co kraj, to obyczaj. Zapewne. Kultura staropolska tak mocno splotła się z katolickim savoir-vivre’em, że aż trudno dociec źródeł tamtych zachowań. Utrwalały one z pewnością dawny podział stanowy i dystans wobec kapłana, postrzeganego jako ten, który miał lepszy przystęp do Boga. W kościele, jak w życiu – byli biedni i bogaci, lepsi i gorsi. Przełamanie tych różnic zależało od jakości wiary i głębi chrześcijańskiego stosunku do innych. Dziś obserwujemy paradoks, który polega na tym, że zamiast sakralizacji świata na naszych oczach dokonuje się profanacja Kościoła. Katolikom jest coraz częściej wszystko jedno, czy klękają na dwa kolana, czy tylko na jedno i które. Siedząc, dbają o wygodę, więc zakładają nogę na nogę. Od czasu do czasu komuś zadzwoni telefon i nikogo już nie dziwi, że wychodzi z kościoła, by zamienić parę słów z niespokojnym rozmówcą. Dzieci pierwszokomunijne spóźniają się z rodzicami na mszę, by móc wyjść wcześniej i porozmawiać na jakieś mało znaczące tematy. Przy okazji boimy się zwrócić uwagę brykającym po kościele kilkulatkom, które normalnie uciszają się tylko przed ekranem smartfona, ponieważ możemy się narazić na ostrą reakcję ze strony ich opiekunów. Prawie wszystkie rodziny mają dziś jakiś środek lokomocji, a nie jesteśmy w stanie zdążyć na mszę.

Dokąd idziemy?

Daleka jestem od narzekania na towarzyszące nam od kilku dekad zjawiska społeczne, bo czasy są dokładnie takie jak my – trochę dobre, trochę złe. Tak jak w kościele, wszędzie indziej jest nam już wszystko jedno, jak się zachowujemy. Jeśli nie szanujemy czasu Boga, to nic nas nie powstrzymuje przed lekceważeniem czasu innych. Spóźniamy się, nie odpowiadamy na maile, nie bierzemy odpowiedzialności za słowa. Brakuje nam woli, by się pożegnać, wychodzimy „po angielsku”, nie umiemy uczciwie zakończyć relacji. Gadulstwo szybko zamienia się w kłamanie i nawet tego nie zauważamy. Ubrani jesteśmy w to samo na co dzień i od święta, byle jak. Te same krótkie spodenki towarzyszą chłopakom w szkole i na rowerze, a dziewczyńska elegancja rzadko oznacza założenie spódnicy. Pozacierały się nam tradycyjne role, udajemy, że niczym się między sobą nie różnimy, i jesteśmy święcie przekonani o równości szans na rozwój. Jesteśmy do bólu egalitarni, wierzymy w moc demokracji i nie chcemy słyszeć o granicach wolności. Ta doskonałość, którą sobie stworzyliśmy, stała się przestrzenią naszego sacrum, w której zajmujemy centralne miejsce. A stąd już tylko krok – bardzo mały i bardzo łatwy do wykonania – do pychy i zapomnienia o właściwym miejscu w hierarchii świata stworzonego.

Źródło: Civitas Christiana 3/2024

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama