Na miejscu zajadłych wrogów Ratzingera pomyślałbym o tym, co powiedzą Chrystusowi, gdy staną przed Nim na sądzie – pisze ks. prof. Dariusz Kowalczyk SJ.
Próby zniesławienia Benedykta XVI świadczą nie o tym, że papież emeryt pobłądził, coś zataił, zgrzeszył. Zaświadczają o tym, że coraz bardziej błądzą pewne środowiska w Kościele, szczególnie w Kościele niemieckim. Sędziwy Ratzinger zbliża się do przekroczenia granicy śmierci i do spotkania z Tym, któremu przez całe życie wiernie służył. I będzie to piękne spotkanie. Natomiast na miejscu zajadłych wrogów Ratzingera pomyślałbym o tym, co oni powiedzą Chrystusowi, gdy staną przed Nim na sądzie. Że dbali o oczyszczenie Kościoła? Że wszystko robili dla dobra najsłabszych? A może będą musieli przyznać, że szukali sposobności, by zaszkodzić następcy Jana Pawła II, a jeszcze bardziej, by uderzyć w to wszystko, co reprezentuje, a co nie zgadza się z wizją Kościoła „postępowego”, przerobionego na lewicowo-liberalną modłę...
Główny zarzut postawiony Ratzingerowi dotyczy tego, że złożył fałszywe zeznania (tzw. memorandum), gdyż miał stwierdzić, że nie uczestniczył w spotkaniu rady diecezjalnej 15 stycznia 1980 r., czyli 40 lat temu, a w rzeczywistości w nim uczestniczył. Tymczasem na spotkaniu miano poruszyć sprawę księdza, który dopuścił się nadużyć. Prawnicy, którzy przygotowywali memorandum, przyznali, że to oni wprowadzili do niego błędną informację. Tłumaczyli, że takie niedopatrzenie wzięło się m.in. stąd, że tylko jeden z nich miał dostęp do liczących 8 tys. stron akt, i to jedynie w formie elektronicznej. Podkreślają ponadto, że nie konsultowali się w tej sprawie z Benedyktem XVI. Jakiekolwiek ukrywanie faktu, że Ratzinger XVI uczestniczył we wspomnianym spotkaniu, nie miałoby sensu, ponieważ mowa jest o tym w aktach. Zresztą, nie była to żadna tajemnica, bo o tym udziale wspomniano tu i ówdzie już wcześniej. Ponadto na spotkaniu rady diecezjalnej w ogóle nie rozmawiano o nadużyciach księdza, ale zgodzono się na jego pobyt na terenie
diecezji na czas terapii, której motywy nie były poruszone. Inne zarzuty, typu „Ratzinger coś wiedział i nie zareagował właściwie”, w samym raporcie nie mają – jak to wykazali prawnicy – żadnego konkretnego umocowania, oprócz daleko idących, tendencyjnych domysłów.
Raport i wyciągane z niego wnioski są tak naciągane, że ktoś stwierdził z przekąsem, iż powinien się on nazywać nie raportem z Monachium, ale raportem z Münchhausen (nawiązanie do fantastycznych opowieści pt. „Przygody barona Münchhausena”). Kard. Gerhard Müller przypomniał, że opracowanie opłacono sowicie z podatków kościelnych, i stwierdził, że „wszelkie zniesławienie tego uczonego i wielce zasłużonego dla Kościoła duchownego [Ratzingera] jako kłamcy spada na jego autorów”. Jego zdaniem postawa, jaką w tej sprawie przyjęła większość niemieckiego episkopatu, jest przejawem „tej typowo niemieckiej gry pomiędzy nienawiścią samego siebie a manią arogancji”. „Tylko establishment wypaczonego Kościoła partykularnego może w tak niegodny sposób traktować następcę Piotra z własnego kraju” – dodał kardynał.
Mocne oświadczenie wydał kard. Dominik Duka. To, jak potraktowano Benedykta XVI, nazywa „drugą monachijską zdradą”, nawiązując do konferencji pokojowej z 1938 r., na której państwa zachodnie zdradziły Czechosłowację. Czeski hierarcha przyznaje, że postawa monachijskiej archidiecezji wobec Ratzingera to jeden z największych zawodów, jakich doznał w Kościele. Emerytowany papież został bowiem bezpodstawnie oczerniony. Abp Georg Gänswein mówi o tchórzliwym ataku ze strony tych, którzy nigdy nie lubili Ratzingera, jego teologii i jego pontyfikatu. Zauważa, że ogłoszony przez samego papieża emeryta list jest nie tylko odpowiedzią na ataki, ale także swego rodzaju duchowym testamentem.
Benedykt XVI uznaje, że do wspomnianego wyżej 82-stronicowego memorandum wkradł się niezamierzony błąd jego współpracowników w sprawie jego obecności na spotkaniu 15 stycznia 1980 r. Przeprasza za ten błąd, ale jednocześnie stwierdza: „Byłem głęboko wstrząśnięty, że to przeoczenie zostało wykorzystane do podważenia mojej prawdomówności, czy wręcz uznania mnie za kłamcę”. Przypomniał swoje konkretne wysiłki, by walczyć z wielkim złem nadużyć seksualnych. Na koniec listu pisze, że już niebawem stanie przed Bogiem, który jest nie tylko sprawiedliwym sędzią, lecz także przyjacielem i bratem... Tak! Benedykt XVI idzie do nieba. A gdzie idą jego cyniczni oskarżyciele?
źródło: Idziemy 8/2022