Mój "Wielki Kolega"

Artykuł z tygodnika Echo katolickie 15 (719)


Iwona Zduniak- Urban

Mój „Wielki Kolega”

O swojej 72-letniej przyjaźni z Karolem Wojtyłą, późniejszym Papieżem Janem Pawłem II, opowiada Halina Kwiatkowska, aktorka krakowskiego Starego Teatru.

Kiedy zaczęła się Pani znajomość z Karolem Wojtyłą?

Los był dla mnie tak łaskawy, że znałam tego niezwykłego człowieka 72 lata. Wszystko zaczęło się w dwóch wadowickich gimnazjach: męskim, w którym Karol uczył się przez 8 lat, i żeńskim, do którego ja uczęszczałam. Nasze równoległe klasy przyjaźniły się ściśle, bo uprawialiśmy teatr szkolny. Mogę nawet powiedzieć, że my we dwójkę byliśmy chyba największymi pasjonatami tego teatru. Mieliśmy próby pod opieką profesorów - polonistów i graliśmy parę przedstawień. Jeździliśmy też do Krakowa na występy szkolnego teatru, który prowadził, na bardzo wysokim poziomie, Juliusz Osterwa.

O Karolu Wojtyle napisałam książkę „Wielki Kolega”.

Jaki był ten „Wielki Kolega”?

Karol był pogodny, zawsze uśmiechnięty, wysportowany i bardzo koleżeński, mimo że nie pozwalał odpisywać zadań (!). Ale ponieważ zawsze wspaniale się uczył, to potrafił cierpliwie tłumaczyć dany temat innym. Odznaczał się jednak jakąś odrębnością; nie tracił żadnej chwili na rzeczy niepotrzebne, dużo przebywał w domu, uczył się, czytał filozoficzne książki (takie grube dzieła, które dla nas w ogóle były niezrozumiałe), pisał wiersze, próbował również tworzyć sztuki teatralne, a nade wszystko był niezwykle pobożny. Koledzy szanowali tę jego „odrębność”. Kiedyś, podczas awantury wśród chłopców, jeden z nich użył nieparlamentarnych słów. Wtedy inni koledzy po prostu sprali go za to, że w obecności Karola ośmielił się użyć takich wyrazów!

Karol Wojtyła, którego znała Pani również z teatru, zapowiadał się chyba na wybitnego artystę i aktora...

Miał piękny głos, znakomitą dykcję, doskonałą pamięć, dzięki czemu łatwo również uczył się obcych języków. Jego miłość do teatru, talent, inteligencja, głębia, z jaką podchodził do każdej roli, skłaniają do przekonania, że byłby to aktor wspaniały, inny, odrębny... Dzięki Bogu jednak nie poszedł w „aktory”, lecz został księdzem. Wydaje mi się, że praktyka, jaką odbył, zarówno w szkole, jak i później w Teatrze Rapsodycznym, chyba mu się przydała w pełnieniu tej niezwykłej „roli”.

A jednak wybrał inną drogę...

Karol na jednej z prób działającego w czasie okupacji Teatru Rapsodycznego powiedział, że nie zostanie aktorem, ale zacznie studiować teologię. I nie był to dla nas taki straszny szok, bo cały czas byliśmy świadkami jego nieprawdopodobnej pobożności. W tym dniu jednak znany pisarz krakowski Tadeusz Kudliński, który był duchowym opiekunem naszej piątki, wziął Karola do swojego mieszkania i przez noc starał się go odwieść od tego pomysłu. Powoływał się na przypowieści z Biblii, które mówią, że nie wolno niszczyć talentów, nie wolno ich zakopywać do ziemi. Przez tę nocną rozmowę Kudliński zdołał przekonać Karola tylko o tyle, że ten zrezygnował z pójścia do zakonu karmelitów o bardzo surowej regule i, jak wiemy, został świeckim kapłanem.

W 1946 r. urodziła się moja córeczka. Ks. Karol w kilka dni po swojej pierwszej słynnej Mszy św. na Wawelu przyszedł do naszego mieszkania i ochrzcił Monikę, którą strasznie wtedy wrzeszczała. To był pierwszy chrzest w życiu młodego kapłana, więc się denerwował, ale wszystko wykonał, jak należy. Tak zaczęła się ta jego - choć może niewłaściwie używam tego słowa - „kariera duchownego”...

Jak przyjaciele i inni ludzie z rodzinnej miejscowości Papieża zareagowali na wiadomość, jaka nadeszła 16 października 1978 r.?

Byłam w kuchni, kiedy nagle zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszałam głos mojego dawnego kolegi, aktora Tadeusza Łomnickiego, który powiedział: „Halinko gratuluję Ci, bo Twój kolega i przyjaciel, Karol Wojtyła, został papieżem!”. Kiedy już oficjalnie przez telewizję podano komunikat o tym fakcie, pobiegłam szybko na Rynek Krakowski. Przewalały się tam tłumy, wszyscy się ściskali, całowali, płakali ze szczęścia...

Co takiego szczególnego, Pani zdaniem, było w tym człowieku, że zjednał sobie cały świat?

Karol Wojtyła miał jako człowiek charyzmę, którą trudno wytłumaczyć. Był skromny, prosty, ale zawsze umiał słuchać i celnie odpowiadać; nigdy nie lekceważył człowieka, który do niego mówił. Szczególnie widoczne było to na Placu św. Piotra, gdzie miał co środa audiencję. Kiedy był zdrowy, zatrzymywał się i rozmawiał, choćby kilkadziesiąt sekund, z którymś z pielgrzymów. Ów pielgrzym, będąc z Ojcem Świętym twarzą w twarz, zawsze czuł się z nim sam na sam, mimo że za sobą miał tysiące innych pielgrzymów! To była taka właściwość naszego Papieża, dzięki której wszyscy tak strasznie go kochaliśmy.

Jakie chwile z 72-letniej znajomości z Janem Pawłem II wspomina Pani szczególnie miło?

Kiedyś na międzyszkolnym konkursie poezji oboje z Karolem prezentowaliśmy wiersze. Pamiętam tego przystojnego, szczupłego chłopca w granatowym mundurku, który mówił arcytrudny filozoficzny poemat Norwida „Promethidion”. Pomimo swojego młodego wieku mówił prosto, zrozumiale, mądrze i, co najważniejsze, bez cienia tak modnej wtedy egzaltacji. Ja recytowałam bardzo efektowny, onomatopeiczny, wiersz Leopolda Staffa „Deszcz jesienny”. I choć wydaje mi się, że to nie było do końca sprawiedliwe, to ja dostałam pierwszą nagrodę, a on - drugą... Potem, kiedy przyjeżdżałam do Watykanu i Jan Paweł II witał się ze mną, to zawsze tak się dobrodusznie uśmiechał, groził mi palcem i mówił: „Tyś mnie wtedy pokonała!”.

Czy fakt powołania Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową przerwał Państwa znajomość?

Papież nigdy nie zerwał kontaktu z naszą maturalną klasą. Na jego zaproszenie jeździliśmy do Watykanu na 50-lecie, 55-lecie i 60-lecie matury. Zawsze byliśmy miło przyjmowani, Ojciec Święty dawał nam mnóstwo swojego cennego czasu. W trakcie codziennych, wspólnych posiłków był ciepły i niezwykle gościnny. Podczas ośmiodniowego pobytu często dzwonił też do miejsca, w którym mieszkaliśmy i pytał, czy nie jesteśmy głodni, co chcielibyśmy jeszcze zwiedzić, co teraz robimy... Specjalnie dla nas mówił cudowne, tematyczne homilie.

Podczas ostatniej pielgrzymki do Polski, pomimo swojej choroby i zmęczenia, również znalazł czas dla swoich przyjaciół...

Ojciec Święty nie tylko widywał się z nami na jubileuszach, ale również w czasie każdej pielgrzymki w Polsce. Tak też było w 2002 r., kiedy to zaprosił nas na kolację w ostatni wieczór przed swoim odlotem. Papież spóźniał się... Wydawało się, że nie przyjdzie, bo był bardzo zmęczony, ale w końcu pojawił się. I o ile wcześniej na takie spotkania przychodziło kilkadziesiąt osób, tak teraz - po latach - było nas już tylko trzynaścioro...

Siedziałam obok niego i słyszałam jak źle mówi, widziałam, z jakim trudem porusza się. Bolało mnie, kiedy podczas kolacji nabierał makaron na widelec, prowadził go do ust, ale widelec ten był już zupełnie pusty... Ale mimo to był wtedy uśmiechnięty, szczęśliwy, rozluźniony, jak zwykle zagadywał i dopytywał się o nasze życie. Powiedział również, patrząc na tę naszą trzynastkę: „Wiecie co, z nas wszystkich to ja jeden nie jestem na emeryturze!”.

To było, niestety, ostatnie Państwa spotkanie...

Podczas owej kolacji zapytaliśmy, czy za rok spotkamy się w Watykanie, bo przypadało wtedy 65-lecie naszej matury. Ale on odpowiedział: „Jak Bóg da...”. Ale Bóg nie dał, bo choroba Ojca Świętego czyniła coraz to większe postępy.

Jak Karol Wojtyła utrwalił się w Pani pamięci?

Podziwiałam go przez 72 lata. Karol Wojtyła był chłopcem przystojnym, miał piękną twarz i zawsze zmierzwioną czuprynę - włosy, które nigdy nie chciały go słuchać, talent... W czasie aktorskich prób był - można powiedzieć - uparty. Miał swoją niezwykle ciekawą wizję. Podczas jednego z moich pobytów w Rzymie kardynał Dziwisz zaprowadził mnie na sam dach papieskiego budynku, skąd widać było pięknie oświetlone miasto. Na tym dachu urządzono, z wielką miłością i troską wobec Jana Pawła II, który po zamachu dla swojego bezpieczeństwa nie mógł spacerować po przepięknych watykańskich ogrodach, wirydarz przystosowany do modlitwy i odpoczynku. A mimo to żal mi było Ojca Świętego. Znałam go tyle lat i wiedziałam, jak kochał naturę i przyrodę, a teraz był takim „watykańskim więźniem”. I czułam ten jego potworny dramat, kiedy po ostatniej w swoim życiu operacji tchawicy - nie mógł on - aktor mówić... I mimo tego przygotowania, mimo tak ogromnego skupienia i woli, nie mógł wykrztusić już ani jednego słowa do zebranych pod jego oknem tłumów... Patrzył tylko, po czym się wycofał i... nastała cisza...

Dziękuję za rozmowę.

opr. aw/aw



Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama