O kryzysie Kościoła katolickiego
O kryzysie Kościoła katolickiego mówi ks. Robert Skrzypczak, adiunkt w Papieskim Wydziale Teologicznym w Warszawie oraz wykładowca teologii dogmatycznej w Wyższym Metropolitalnym Seminarium Duchownym św. Jana Chrzciciela w Warszawie.
Niedawno ukazała się książka „Chrześcijanin na rozdrożu”, w której opisuje Ksiądz zjawisko kryzysu w Kościele katolickim. Kryzys to ostatnio modne słowo. Czy naprawdę dotyka też Kościoła?
Pół biedy, gdyby chodziło o modę. Tymczasem mówiąc o kryzysie, mówimy o pewnym stanie faktycznym, w jakim znalazł się Kościół dzisiaj. Oczywiście jest to element większej całości, bo kryzys Kościoła bardzo mocno wpisuje się w trwający od dłuższego czasu kryzys człowieka i wiary. Z tego w jakimś stopniu wynikają aktualne problemy ekonomiczne, wiążące się z niepohamowaną chciwością ludzką i tym, że nasze pokolenie nie zostało wprowadzone w sztukę walki duchowej.
Przejawem kryzysu jest pewien cień, który kładzie się na relacji osoby ochrzczonej do własnego Kościoła. Widoczne jest to w najjaskrawszej postaci w domaganiu się bycia wypisanym z Kościoła, czyli świadomym zerwaniem więzów z Chrystusem i Jego wspólnotą. Częściej mamy do czynienia z osobami, które na tej płaszczyźnie przeżywają rozdwojenie wewnętrzne, coś w rodzaju schizofrenii religijnej. Niektórzy, mimo że należą do Kościoła i uświęcają ważne wydarzenia swojego życia obrzędami liturgicznymi, to ich wiara wyznawana w obrzędzie nie odpowiada temu, do czego są przekonani i czego przestrzegają w życiu.
Dużo ludzi mówi dziś: wierzę, ale...
Na tym właśnie polega kryzys, bo etymologicznie słowo to oznacza rozdźwięk, rozdział. Coś się od czegoś odkleja. Nauczanie Chrystusa też budziło rozłamy. Niektórzy mówili, że nie da się tego słuchać, oskarżali Go, że jest synem belzebuba, a to, co mówi, jest diabelskie. Inni natomiast dostrzegali Boga, twierdząc, iż nikt dotąd nie mówił z taką mocą. Także zmartwychwstanie Chrystusa od początku wywoływało kryzys. Jedni wierzyli, że zwyciężył śmierć i dawali posłuch świadectwom tych, którzy Go spotkali, a inni twierdzili, że wszystko jest mistyfikacją.
Katolik może wybierać z zasad Kościoła te, które mu właśnie pasują?
To kolejne znamię kryzysu. Wewnątrz naszego Kościoła są „uczniowie” i „klienci”. Uczeń podąża za swym Nauczycielem, chcąc wydobyć od Niego jak najwięcej, aż do upodobnienia się do Niego. Klienci natomiast traktują Kościół jako instytucję „dóbr” duchowych bądź kulturalnych, w ramach której doraźnie, w zależności od indywidualnej potrzeby, zamierzają coś nabyć lub załatwić. Jednak w Kościele nie możemy zachowywać się jak w supermarkecie. Często jesteśmy jak kapryśni konsumenci - próbujemy dostosować wszystko do swoich potrzeb chwili czy apetytów. W takiej sytuacji człowiek stawia się w centrum rzeczywistości i wszystko ma służyć jego „ja” - Bóg, sformułowania wiary, normy moralne i wszystko inne: ludzie, polityka, pieniądze. Ma to niewiele wspólnego z tym, do czego zaprasza człowieka Jezus Chrystus, mówiąc mu: „Pójdź za Mną!”. Bycie klientem zapewnia pewien rodzaj komfortu psychicznego związanego z przekonaniem, że sam dokonuję wyborów i nikomu nie muszę być posłusznym. Ale takie postawienie sprawy ma i drugi skutek: jako zarozumiali klienci sami wpisujemy się w jadłospis korporacji, które chcą nami manipulować. W gruncie rzeczy człowiek za kimś idzie, ale niekoniecznie jest to Zbawiciel.
Nie bał się Ksiądz krytyki, podejmując ten - niełatwy przecież - temat?
Ależ nie. Na naganę zasługiwałaby postawa kamuflowania czy ukrywania spraw niewygodnych. Bo kryzys dotyczy nas ludzi - zarówno świeckich, jak i duchownych. Przez ostatnich kilka lat miałem okazję przypatrywać się z bliska temu, jak funkcjonuje Kościół w warunkach Europy Zachodniej. Widziałem ogromne spustoszenie, które przejawia się nie tylko tym, że ludzie tracą zainteresowanie przynależnością do swojej parafii, liturgią, ale wręcz przestają się identyfikować z Kościołem. Przy czym wiara katolicka przestaje być postrzegana jako wróg czy rywal, ale jako coś niesłużącego życiu, zbędny luksus. To często powoduje w księżach uczucie paniki, a ona sprzyja złym wyborom. Przestaje się myśleć o mandacie misyjnym Jezusa Chrystusa, potrzebie ewangelizacji, która wymaga odwagi. Zaczyna się popadać w kompleksy niższości: że musimy się dostosować, służyć apetytom innych ludzi, by ich nie stracić. Inną alternatywą może być zamknięcie się i ratowanie stanu posiadania, czyli zgoda na to, że będziemy mniejszością kulturalną, takim skansenem religijnym dla zainteresowanych. Wiele parafii na Zachodzie zaczęło pełnić rolę miejsc służących do spotkań ze znajomymi, by pobyć towarzysko. Tylko że tam już nie czuje się obecności żywego Boga. Milcząco się Go zakłada, ale nie głosi. Chrystus niejednokrotnie służy jako pretekst do zajmowania się czymś innym. I to - mam wrażenie - dotyka dziś polski Kościół, który wcześniej był w jakiś sposób chroniony: sytuacją polityczną, prześladowaniami. Dzisiaj, w warunkach wolności, styka się z wtórną falą uderzeniową kryzysu, który przeżyli nasi bracia katolicy w krajach zachodnich. Dlatego będziemy odczuwać dokładnie te same skutki kryzysu wizji człowieka, Kościoła, przynależności do niego, trudności z poradzeniem sobie z własną wolnością, konsumizmem, hedonizmem. Pewien Włoch powiedział mi niedawno, iż chce zabrać do Polski swoją rodzinę, by pokazać im katolicki kraj, póki - jak się wyraził, - „to” jeszcze do was nie dotarło.
Przyszłość nie rysuje się wesoło... Impas w Kościele może mieć poważny wpływ na moralność naszego społeczeństwa. Powinniśmy zacząć się bać?
Przede wszystkim nie wolno się bać kryzysu, tylko wziąć go na serio. Mnie osobiście bardzo przekonują słowa Jana Pawła II na temat „wiosny Kościoła”. Jeśli już należałoby się czegoś obawiać, to postawy triumfalizmu, czyli zadowalania się liczbą. Bo w Polsce mamy do czynienia z usypiającym myśleniem, że mamy dużo wiernych, którzy chcą przychodzić na msze, chrzcić dzieci, więc nie ma problemu. Zagrożenie obrazuje biblijny prorok Balaam, którego wynajął Balak, pogański król Moabu, by zniszczyć Izraelitów wędrujących przez pustynię w kierunku Ziemi Obiecanej. Balaam miał za pieniądze przeklinać, czyli rzucać magią w Izraelitów i zniszczyć ich. Lecz Bóg mu na to nie pozwolił. Wówczas Balaam zaczął wysyłać prostytutki, by demoralizowały Izraelitów i odciągały ich od przymierza z Bogiem. Ciekawe, że na proroka Balaama zwraca uwagę Apokalipsa św. Jana. A to znaczy, że pierwsi chrześcijanie mieli świadomość istnienia wroga, który - mimo że zostawia wszystko zewnętrznie nienaruszone: liturgie się odbywają, msze są zamawiane, seminaria i sanktuaria działają, tradycje są podtrzymywane - to jest coś, co drąży ludzi od środka, zabiera im sens i smak przebywania z Chrystusem, słuchania Boga i życia w łączności z nadprzyrodzonymi źródłami łaski.
Może to przedwczesna diagnoza i do kryzysu nam jeszcze daleko?
Na tym właśnie polega zwodnicza rola kryzysu. To nie jest kryzys wojującego ateizmu. Nikt nie walczy dziś z nami - Kościołem, podarowany nam został słodki spokój, który jednak potrafi usypiać. Kryzys dotyka wnętrza, wiary, poczucia dumy z bycia chrześcijaninem, radości obcowania w życiu z Chrystusem zmartwychwstałym. Ma postać wirusa osłabiającego organizm, niszczącego jego barierę immunologiczną, duchową odporność wobec zniechęceń. Wielu może mówić, że przesadzamy, że nie ma się czym przejmować, panikować. W tym przypominają starego kapłana Helego, który za każdym razem, gdy Pan przemawiał do młodego Samuela, radził tamtemu, by położył się spać. Zachowywał się jak anestezjolog, podczas gdy kapłan powinien mieć oczy otwarte i pierwszy budzić ludzi. Jan Paweł II często mówił do młodych: „bądźcie strażnikami poranka!”, czyli ludźmi, którzy mają oczy otwarte, czuwają i alarmują innych, jeśli nadchodzi niebezpieczeństwo. Nie wolno się bać kryzysu, ale wiedzieć, gdzie iść po lekarstwo, antidotum.
Jest na niego skuteczne lekarstwo?
Przede wszystkim dobre rozeznanie kryzysu - tak jak dobre rozeznanie choroby. Bo trafnie postawiona diagnoza pozwala dobrze dobrać lekarstwa. Cały kryzys Kościoła zaczął się od kryzysu wiary, który chrześcijanie zaczęli przeżywać od końca XVIII w. On był związany z uderzeniem w postać Chrystusa. Pod wpływem pewnych manipulacji, także na poziomie biblistyki, teologii, powstało rozbicie na dwa człony: Jezusa historycznego i Chrystusa wiary. Dlatego dzisiaj Chrystus postrzegany jest albo jako postać nie z tej ziemi, wspaniały „kosmita”, albo też jako element pop kultury, przykład udanego życia, recepta, mit, ale nie osoba rzeczywista, Ktoś, kto zmartwychwstał, żyje dziś i działa w swoim Kościele. Myślę, że potrzebujemy na nowo przede wszystkim odkryć żyjącego Chrystusa, wydobyć Go z pewnych wyobrażeń, które służą usypiająco, np. wizerunku Jezusa bezpiecznego, ciepłego, skrojonego do drobnomieszczańskich potrzeb. Ale jak się ma taki słodki Jezus do kobiety, która zachorowała na raka piersi, chłopaka uzależnionego od heroiny czy przemocy? Dzisiaj potrzeba na nowo odkryć Chrystusa, który jest obecny od zawsze w Biblii i w Kościele - Chrystusa, który zbawia, wybacza grzechy, rzuca się w piekło, by nas z niego wydobyć. Tego Chrystusa trzeba głosić jako ukrzyżowanego i zmartwychwstałego dla nas z przekonaniem, że słowo przepowiadania nie utraciło swej mocy. Potrzebujemy na nowo odkryć i docenić kerygmat jako sposób budzenia wiary w ludziach; odkryć i docenić misterium Paschy, a zwłaszcza wskazać ludziom sposób, jak do tego wszystkiego dojść. Jak ze słów przejść do doświadczenia. W każdym kryzysie istnieje element zagrożenia, ale i szansy. Kryzys pokonany niejednokrotnie okazuje się wielkim krokiem naprzód. Zwłaszcza, że nasz Kościół nie pierwszy raz w swych dziejach się z nim zmaga.
Dziękuję za rozmowę.
JAG
Echo Katolickie 4/2012
Ks. Robert Skrzypczak jest kapłanem archidiecezji warszawskiej, doktorem teologii dogmatycznej, studiował psychologię kliniczną. Po odbyciu stażu naukowego we włoskim Uniwersytecie Ca'Foscari, wykłada na fakultecie teologicznym Marcianum w Wenecji.
opr. ab/ab