Dlaczego tak trudno pogodzić się z przemijaniem?
Dlaczego tak trudno pogodzić się z przemijaniem? Dlaczego dla wielu ludzi ostatnie, może najważniejsze życiowe zadanie, by „ze sceny zejść niepokonanym”, staje się nierealnym do spełnienia?
Przychodzi kiedyś taki moment, że trzeba odejść. Zrobić miejsce młodszym, lepiej rozumiejącym świat, bardziej kreatywnym. Rozstać się z myślą, że jest się niezastąpionym, jedynym w swoim rodzaju i zaakceptować fakt, iż świat mimo dotkliwej „straty” (wbrew wszelkim, subiektywnie pojmowanym „znakom na niebie i ziemi”) dalej będzie istniał. Usunąć się na bok bez żalu - pomimo świadomości własnych zasług, historycznej roli, jaką się odegrało w społeczności i mnogości dzieł, które pozostały dla potomnych. Uznać, że one były nie dla siebie budowane, ale - jak pisano przed wiekami - „ad maiorem Dei gloriam”.
...kiedy ze sceny zejść/ Niepokonanym/ Wśród tandety lśniąc jak diament/ Być zagadką, której nikt/ Nie zdąży zgadnąć, nim minie czas” - śpiewał zespół Perfect. A co, jeśli tej wiedzy zabraknie? Gdy wiara we własne dziejowe posłannictwo i kurczowe trzymanie się przeszłości rozminie się z rozumem? Albo lęk przed wejściem w dotychczasową życiową przestrzeń nowych osób sparaliżuje zdolność logicznego osądu? Łatwo wtedy o przekroczenie granicy, za którą zaczyna się śmieszność.
Jakże łatwo autorytet, budowany przez całe życie, roztrwonić, gdy się ów moment przegapi. Chwilę, gdy nagle zacznie topnieć jak lód w promieniach ostrego, wiosennego słońca. To prostsze, niż się może na pierwszy rzut oka wydawać.
Osobiście żal mi Lecha Wałęsy, który od dłuższego czasu zachowuje się tak, jakby wspomnianej wyżej wiedzy nie posiadał. Biedny człowiek, który już tak daleko zabrnął w kłamstwa i krętactwa, że sam się w nich pogubił, kompromitując siebie i Polskę w sposób dotąd niespotykany. Z jednej strony smagany salwami śmiechu publicystów, polityków i prostych ludzi zawstydzonych kolejnymi komentarzami („w ich wierze [Amerykanów - przyp.] pogrzeby wyglądają inaczej, tam jest bardziej na wesoło”), strojem (słynny „występ” na pogrzebie G.W. Busha w koszulce z widocznym napisem OTUA), narastającą ciągle agresją co rusz wprawianych w osłupienie poprzez wyczyny naszego jedynego żyjącego noblisty; z drugiej - podkręcany przez tych, którzy widzą w nim przysłowiową pałkę do okładania znienawidzonych pisiorów i przekonują, że „legendzie można więcej”. Oni ponoszą największą odpowiedzialność za istniejący stan rzeczy.
Tak naprawdę problem dotyczy wszystkich: artystów, sportowców, polityków, księży, rodziców... Nosi rys jakiegoś szczególnego uniwersum - staje się synonimem buntu przeciwko prawidłom czasu, historii, praw określających role kulturowe i społeczne. Ponieważ przemijanie zostało wpisane w ludzki los, konieczne jest, by zacząć się z nim mierzyć dużo wcześniej. Nie czekać do ostatniej chwili - tym bardziej nie pozwolić się zaskoczyć, gdy nadejdzie. Więcej: zaczynając dzieło, mieć świadomość, że kiedyś przyjdzie moment jego kresu. Dzieci opuszczą dom, zabraknie sił, kreatywności, pojawią się młodsi itp. To chroni przed rozczarowaniami, bólem.
Żal mi rodziców, którzy nie mogą wewnętrznie pogodzić się z faktem, iż oto nagle ukochany syn nie należy już do nich, a garnki w kuchni po swojemu ustawia synowa.
Żal księży, którzy mają za sobą wspaniałe lata pracy na niwie Pańskiej. O ich oddaniu, wielkości świadczą dzieła (materialne i duchowe), jakie po sobie pozostawili, a jednocześnie nie są w stanie uwolnić się od upartego trwania w przekonaniu o własnej wyjątkowości i niezastępowalności, karkołomnym bronieniu tezy, że każdy, kto próbowałby cokolwiek robić po nich, uczyni to gorzej. Efekt? Zamiast światłej pamięci pozostaną „dziury” po konfliktach, niepotrzebnie wypowiedzianych słowach.
Żal mi ludzi, którzy w swoim sposobie życia przypominają zamożną, starą, uperfumowaną ciotkę, która straciła kontakt z rzeczywistością i która obraża się na cały świat, że jest ignorowana i nikt już nie podziwia jej oczywistych - w subiektywnym przekonaniu - wdzięków...
Doskonale świadom przemijania był św. Jan Paweł II. Zaraz po tym, gdy został wybrany na papieża, będąc wtedy jeszcze w sile wieku (miał 58 lat) zaczął pisać testament. Ostatnia notatka sygnowana jest datą 17 marca 2000 r. Wcześniej, bo 6 marca 1979 r., napisał: „«Czuwajcie, bo nie wiecie, kiedy Pan wasz przybędzie» (por. Mt 24,42) - te słowa przypominają mi ostateczne wezwanie, które nastąpi wówczas, kiedy Pan zechce. Pragnę za Nim podążyć i pragnę, aby wszystko, co składa się na moje ziemskie życie, przygotowało mnie do tej chwili. Nie wiem, kiedy ona nastąpi, ale tak jak wszystko, również i tę chwilę oddaję w ręce Matki mojego Mistrza: totus Tuus. W tych samych rękach matczynych zostawiam wszystko i Wszystkich, z którymi związało mnie moje życie i moje powołanie. W tych Rękach zostawiam nade wszystko Kościół, a także mój Naród i całą ludzkość. Wszystkim dziękuję. Wszystkich proszę o przebaczenie. Proszę także o modlitwę, aby Miłosierdzie Boże okazało się większe od mojej słabości i niegodności”. A trzy lata później dopisał: „Pragnę raz jeszcze całkowicie zdać się na Wolę Pana. On Sam zdecyduje, kiedy i jak mam zakończyć moje ziemskie życie i pasterzowanie. W życiu i śmierci totus Tuus przez Niepokalaną. Przyjmując już teraz tę śmierć, ufam, że Chrystus da mi łaskę owego ostatniego Przejścia, czyli Paschy. Ufam też, że uczyni ją pożyteczną dla tej największej sprawy, której staram się służyć: dla zbawienia ludzi, dla ocalenia rodziny ludzkiej, a w niej wszystkich narodów i ludów (wśród nich serce w szczególny sposób zwraca się do mojej ziemskiej Ojczyzny), dla osób, które szczególnie mi powierzył - dla sprawy Kościoła, dla chwały Boga Samego”.
Taką zagadką pozostał papież - emeryt Benedykt XVI. Jeden z najbardziej światłych umysłów minionego półwiecza, wizjoner, jak się dziś o nim mówi (czytając jego teksty, przemyślenia) - prorok, niezwykle trafnie diagnozujący rzeczywistość, przyszłość Kościoła i świata - potrafił usunąć się na bok. Przez jednych krytykowany, przez innych podziwiany stał się przezroczysty dla świata, jakby nieobecny, a przecież oddający się całym sobą apostolatowi modlitwy, niejako realizując w ten sposób słowa swojego wielkiego poprzednika i przyjaciela św. Jana Pawła II, który uczył, że: „starzenie się nie jest złem, któremu trzeba się podporządkować; jest powołaniem, na które trzeba umieć odpowiedzieć”.
Sztuką jest odnaleźć w przemijaniu godności. Dostrzec jego wartość. Wyczuć moment, kiedy „ze sceny zejść/ Niepokonanym/ Wśród tandety lśniąc jak diament”.
Tak naprawdę całe życie jest przygotowaniem się do tego momentu.
KS. PAWEŁ SIEDLANOWSKI
Echo Katolickie 50/2018
opr. ab/ab