Wywołany przez Trybunał w Strasburgu temat krzyży wciąż budzi emocje. I dobrze! Bo to ważna sprawa, która daleko wykracza poza sam problem wiszenia krzyża na publicznej ścianie.
"Idziemy" nr 48/2009
Wywołany przez Trybunał w Strasburgu temat krzyży wciąż budzi emocje. I dobrze! Bo to ważna sprawa, która daleko wykracza poza sam problem wiszenia krzyża na publicznej ścianie. Śmiem twierdzić, że w gruncie rzeczy chodzi o przyszłość Europy. Czy za 30 lat będziemy mieli Europę, jaką znaliśmy do niedawna, zbudowaną na filozofii Greków, prawie Rzymian i chrześcijańskim systemie wartości i odniesień, czy też na duchowych gruzach naszego kontynentu powstanie swego rodzaju laicki kołchoz, w którym pogląd, że aborcja jest zabiciem dziecka, będzie karany grzywną?
Orzeczenie Trybunału w Strasburgu, że krzyż na ścianie ogranicza wolność, wspierają, choć w różny sposób, trzy kategorie ludzi. Pierwsza kategoria, to ci, którzy całkiem na serio walczą z Kościołem, gdyż tak jak Marks i Lenin uważają religię, a szczególnie chrześcijaństwo, za przeszkodę w zbudowaniu „nowego świata”. Oni nie bawią się w dialog. Chcą śmierci Kościoła. Niektórzy z tej kategorii ocierają się o bluźnierczy nie tyle ateizm, co anty-teizm (nie tylko nie wierzą w Boga, ale są przeciwko Bogu). Przykładem byłby tu pewien internauta, który – pisząc o krzyżu w polskim sejmie – wycedził: „Zdjąć to ścierwo za ściany!”.
Druga kategoria to ci, którzy dali się przekonać, że krzyż w miejscu publicznym jest oznaką państwa wyznaniowego, gdy tymczasem państwo powinno być laickie, bo wtedy będzie równość. Ludzie tej kategorii nie rozumieją, że państwo nie powinno być ani wyznaniowe, ani laickie; państwo powinno być normalne, to znaczy takie, które szanuje własną historię, tradycję i tożsamość. Mniejszości religijne i etniczne powinny mieć zapewnioną wolność życia zgodnie ze swą wiarą i zwyczajami, ale z tego nijak nie wynika, że mają prawo terroryzować większość. Nienormalną byłaby sytuacja, gdyby na przykład w Polsce niechrześcijańska mniejszość zażądała od większości zrezygnowania w publicznej przestrzeni z nazwy „Boże Narodzenie”, bo oni nie wierzą w żadne narodziny Boga, a zatem wyrażenie to ich obraża. A taka jest właśnie „logika” państwa wyznającego laicyzm.
Trzecia kategoria, to ci, którzy „pobożnie” tłumaczą, że logika krzyża Chrystusowego jest taka, iż nie należy z krzyżem się narzucać. Raczej trzeba go zdjąć ze ściany, jeśli ktoś (wystarczy jedna osoba) się tego domaga, i nadstawić drugi policzek. Ewa Siedlecka z „Wyborczej” stwierdza: „Używanie krzyża jako maczugi bardziej krzyż obraża niż zgoda na jego przeniesienie tam, gdzie nie będzie wadził nikomu”. No cóż! Trzeba bardzo cierpieć na chrystofobię, aby w krzyżu na ścianie widzieć maczugę. Natomiast postulat chowania krzyża głęboko, aby nie wadził nikomu, jest wyjątkowo przewrotny. Oto po ulicach europejskich miast kroczą często wyuzdane parady gejowskie, a ci, którym to się nie podoba, są pouczani, że powinni być tolerancyjni i otwarci. Ale o szacunku dla innych u tych, którym krzyż wadzi, „Wyborcza” nic nie mówi. Pogląd Siedleckiej w sprawie krzyża to faryzeizm, a Jezus nie chował się przed faryzeuszami, ale dobitnie mówił, jakie ma o nich zdanie.
Jan Turnau przypomina w tej samej gazecie sprawę krzyża na tzw. Żwirowisku obok Muzeum Obozu KL Auschwitz. Z uznaniem przytacza słowa Joanny Jurewicz, która miała wówczas powiedzieć, że „gdyby Chrystus widział, co tam się dzieje, zszedłby z krzyża, wziął go na ramiona i zaniósł gdzieś, gdzie jego widok nie rani nikogo”.
No, nie wiem... Jezus umarł na krzyżu, bo nie słuchał apostołów, którzy strofowali go, by nie szedł do Jerozolimy i nie drażnił uczonych w Piśmie. Nauczał dobitnie, wyrzucił kupców ze świątyni i w ogóle – można by rzec – nie skorzystał z okazji, aby siedzieć cicho, przez co ranił uczucia faryzeuszy. A potem apostołowie poszli ze znakiem krzyża i bardzo nim drażnili ówczesnych władców, za co ponieśli śmierć męczeńską. Nikt im nie podpowiedział, że powinni po cichu zanieść krzyż w ustronne miejsce, gdzie nikomu nie będzie wadzić.
opr. aś/aś