Czas zmienić nasze spojrzenie na misje. Zbyt często kojarzymy je z głoszeniem Ewangelii na odległych kontynentach, z egzotyczną przygodą. Tymczasem nakaz misyjny Chrystusa dotyczy każdego z nas.
W czterechsetną rocznicę powołania do życia watykańskiej Kongregacji Rozkrzewiania Wiary trzeba o tym wciąż przypominać. Bo kto wie, czy mentalnie przenosząc to zobowiązanie na grupę wyspecjalizowanych misjonarzy, nie tracimy czegoś, co należy do samej istoty Kościoła. Czy przez to nie stajemy się niepotrzebni światu, jak ewangeliczna sól, która utraciła swój smak i nadaje się tylko do wyrzucenia?
Kościół, który zajmuje się jedynie sam sobą, nie jest już nikomu potrzebny – mówił kiedyś na naszych łamach abp Marek Jędraszewski. Trudno się z tym spostrzeżeniem nie zgodzić. Jeszcze trudniej nie zgodzić się z faktami. Bo rzeczywiście chyba w diecezjach i parafiach za bardzo zajmujemy się sobą, naszymi problemami i planami, a za mało Ewangelią. Znam biskupów tak śmiertelnie zmęczonych ciągłą obroną przed zarzutami o pedofilię i inne bezeceństwa w ich diecezjach, albo wystraszonych samą możliwością postawienia im takowych zarzutów, że nie mają już sił ani czasu na nic innego. Kościół, który miał być „światłem świata” – jak zauważył Benedykt XVI – dał się obsadzić w roli „ciemnogrodu”. Prócz tego wielu rządcom diecezji sen z powiek spędzają coraz to większe problemy kadrowe, administracyjne i ekonomiczne. Co sprytniejsi próbują je rozwiązywać ludzkimi metodami, żeby zapewnić finansowanie instytucji diecezjalnych na wypadek gdyby ludzie przestali chodzić do kościoła i składać ofiary na tacę. Tylko wtedy po co komu te instytucje?
Podobnie bywa w wielu parafiach, zwłaszcza wielkomiejskich. Czasem bardziej przypominają one firmy usługowe niż centra apostolstwa. Można w nich zamówić Mszę świętą, pogrzeb, ślub czy chrzest, uzyskać odpowiedni dokument z kancelarii parafialnej w wyznaczonych godzinach. Obsługiwani są jednak ci, którzy „mają taką potrzebę” i sami się zgłoszą. Znacząco przyczyniła się do tego pandemia, bo w majestacie rozporządzeń państwowo-kościelnych w większości parafii zrezygnowano wówczas z tradycyjnej wizyty duszpasterskiej, zastępując ją zaproszeniem na nabożeństwo w kościele dla mieszkańców całej ulicy czy bloku. Rozwiązanie to tak bardzo spodobało się niektórym duszpasterzom, że stracili ochotę na powrót do zwyczaju odwiedzania parafian w ich domach. A tymczasem ludzi w kościołach ubywa z tygodnia na tydzień. Podobnie zresztą jak ubywa dzieci i młodzieży na lekcjach religii. Tylko co z tego wynika, oprócz gadania i zmartwień, czy będzie z czego pokryć tegoroczne opłaty za ogrzewanie i prąd? Znowu kręcimy się wokół siebie.
Z rozrzewnieniem wspominam księży z mojego dzieciństwa i pierwszych lat kapłaństwa, którzy szukali zagubionych owiec z ich owczarni, jak tylko potrafili. Doskonale wiedzieli, kto z parafian nie przystąpił jeszcze do wielkanocnej spowiedzi. Potrafili takiego odwiedzić, porozmawiać, zapytać, dlaczego się ociąga. Tak samo postępowali z dziećmi, które z rozmaitych względów opuszczały katechezę. Mimo że jej prowadzenie i korzystanie z niej łączyło się z szykanami ze strony komunistycznych władz, księża odwiedzali „wagarowiczów” w domach, rozmawiali z nimi i z ich rodzicami. W przypadku dzieci i młodzieży spoza parafii prosili o pomoc duszpasterzy z tamtejszych placówek. Szczególną okazją do duszpasterskiej troski był czas dorocznej „kolędy”. Po każdej z takich wizyt kilka par żyjących w niesakramentalnych związkach decydowało się na ślub kościelny. Nie wszystkie z ówczesnych metod duszpasterskich są dzisiaj do powtórzenia. Ale aktywna troska o pogubionych bardzo by się przydała.
Wyznajemy przecież wiarę w „jeden święty, powszechny i apostolski Kościół”. Jest w tym wyznaniu nie tylko odwołanie do wiary i świadectwa dwunastu apostołów Chrystusa jako do fundamentu, ale również podkreślenie znaczenia apostolatu w życiu Kościoła. Kościół albo wciąż będzie apostolski i apostołujący w osobach swoich biskupów, kapłanów i świeckich, albo wkrótce wcale go u nas nie będzie. Nie to jest jednak najważniejsze, żeby przyciągać do Kościoła nowych wyznawców, by zapewnić mu trwanie i przychody. Najważniejsze jest, żeby wypełnić Chrystusowe polecenie: „Idźcie i nauczajcie” – również wobec tych, którzy na Ewangelię już nie czekają. Wobec nich zawsze mamy być misjonarzami, z całą roztropnością i pokorą.