To nie są łatwe czasy dla świadków Chrystusa. Wymagają autentycznego heroizmu. Ale nie powinno to nas zaskakiwać...
To nie są łatwe czasy dla świadków Chrystusa. Wymagają autentycznego heroizmu. Ale nie powinno to nas zaskakiwać...
Zanim jeszcze w 1990 r. lekcje religii wróciły do szkół, już cztery lata wcześniej wprowadzono do szkół średnich zajęcia z religioznawstwa. Chodziło o ukazywanie katolicyzmu jako jednej z opcji do wyboru spośród tysięcy wierzeń na świecie. Skoro zaś każda religia rości sobie prawo do prawdy i wszystkie sprzeczne ze sobą „prawdy” są równorzędne, to żadna z nich prawdą nie jest. Zatem: po co religia?
Gdy przed trzydziestu laty lekcje religii wracały do szkół, większość duchowieństwa i wiernych odbierała to jako sukces, świadectwo normalności i szansę dotarcia również do tych uczniów, którzy nie byli objęci katechizacją w parafiach. Szansa rzeczywiście była. Szczególnie w przypadku najmłodszych dzieci państwo wyręczało coraz bardziej zapracowanych rodziców w doprowadzeniu ich pociech na religię. Ale Kościół, zauroczony nowymi możliwościami, niebacznie zrezygnował w ogóle z katechezy przyparafialnej. Lekcje religii w szkole stały się jednymi z wielu przedmiotów. Coraz mniej ważnymi, daleko w rankingu znaczenia za angielskim, fizyką i rytmiką. Odkąd zaczęto za nie płacić, misja nauczania zaczęła być pracą. Księża coraz częściej uciekali ze szkoły, sióstr ubywało. O ewangelizacji grona pedagogicznego można było zapomnieć. Zresztą katecheci coraz mniej komfortowo czuli się w pokoju nauczycielskim. Przyczyniały się do tego również głośne skandale obyczajowe z udziałem biskupów i księży. Słaby to ewangelizator, który się wstydzi za Kościół.
Znam wielu biskupów, którzy wzywają do organizowania systematycznej katechezy przy parafiach, bez zaniedbywania lekcji religii w szkole. Nie znam jednak diecezji, gdzie to by się udało. Nie tyle z powodu lenistwa, czy braku materialnego zaplecza. Bardziej chyba z chęci unikania kłopotów, bo dzisiaj ksiądz spotykający się z dziećmi, to zaraz wiadomo… Przy parafii nie da się katechizować bez wsparcia rodziców. Ci zaś też są już ofiarami dyktatury relatywizmu. Zrelatywizowano im wiarę, wierność małżeńską i hierarchę wartości. Nie mają autorytetów, bo prawie każdy, komu w młodości wierzyli, okazał się już zszargany, nie oszczędzając nawet św. Jana Pawła II. Jeśli na kogoś nie ma „haków”, to się wymyśli, zmontuje i nikt nie będzie sprawdzał wiarygodności sensacji puszczonej w obieg medialny. To kruszenie punków oparcia dokonuje się planowo.
„Newsweek” zohydza prof. Andrzeja Kochańskiego – Krajowego Konsultanta w dziedzinie genetyki klinicznej, manipulując jego wypowiedziami tak, że nie powstydziłby się tego sam Jerzy Urban. Bo Kochański to zarazem ekspert Episkopatu w komisji bioetycznej. Ten sam tygodnik atakuje konserwatywnych prawników z Ordo Iuris, insynuując im powiązania z Moskwą, to prawie tak mocne oskarżenie jak o antysemityzm. Krystyna Janda chce zrobić idiotkę z prof. Marii Ryś, wkładając jej w usta nigdy niewypowiedziane i nienapisane słowa. Bo prof. Ryś to jeden z największych autorytetów w obronie praw rodziny i dziecka. Wcześniej były podłe ataki na prof. Aleksandra Nalaskowskiego i na wielu innych niewygodnych. Bo w systemie dyktatury relatywizmu nie może być żadnych autorytetów, prócz tych wykreowanych przez system, jak podstarzały showman wciąż nazywany „Kubą”.
Ludzi samodzielnie myślących zohydza się i ośmiesza, aby czuć się zwolnionym z konieczności podejmowania z nimi merytorycznej dyskusji. Przez ciągłe ataki i zatruwanie życia zmusza się ich do swoistej autocenzury. Na przyszłość mają dziesięć razy się zastanowić zanim coś powiedzą, jeśli nie chcą mieć kłopotów. Temu zastraszeniu ulegają także niektórzy księża i biskupi. Autocenzura działa jak kaganiec. Ludzie powołani do głoszenia Prawdy Bożej staja się niby psy nieme – jak powiedziałby prorok. Bo kto odważy się na taką medialną „ścieżkę zdrowia”, jaką urządzono niegdyś arcybiskupom Henrykowi Hoserowi SAC czy Markowi Jędraszewskiemu?
To nie są łatwe czasy dla świadków Chrystusa. Wymagają autentycznego heroizmu. Ale nie powinno to nas zaskakiwać, skoro w ostatnią niedzielę czytaliśmy słowa Chrystusa: „Jeśli kto chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje” (Mt 16, 24). Mimo wszystko przydałoby się jednak w Kościele, jak w pierwszych wiekach, więcej solidarności z tymi, którzy mają odwagę świadczyć. Żeby nie byli sami. Nie można przyglądać się biernie, jak nowy totalitaryzm niszczy ludzi, którzy są dla nas intelektualnym i moralnym oparciem.
opr. ac/ac
(obraz) |