Z Kościołem jest jak z domem rodzinnym - trzeba w nim dorosnąć, ale też trzeba z niego wychodzić do innych. Rozmowa z o. Wojciechem Ziółkiem SJ
Z Kościołem jest jak z domem — mamy w nim dorosnąć, żeby potem z niego wyjść. Nie można siedzieć w Kościele cały czas, jak przy mamusi, trzeba w końcu zacząć dorosłe życie. Z Kościoła trzeba wyjść.
Anna Sosnowska: Czuje się ojciec w kościele jak w domu?
WOJCIECH ZIÓŁEK SJ: Zawsze tak się czułem.
Od dziecka?
Od szóstego roku życia służyłem do mszy — zostałem ministrantem tak wcześnie, bo był nim także mój starszy brat. Najlepiej pamiętam roraty. Mama budziła nas, gdy za oknem było jeszcze całkiem ciemno, i kiedy — tak, na nieprzytomnego — już jakoś mnie ubrała, to wkładałem bratu rękę do kieszeni kurtki i wciąż na śpiąco szedłem do kościoła, a właściwie do kaplicy sióstr, bo mój kościół parafialny wybudowano wiele lat później. Lubiłem przychodzić do zakrystii wcześniej — tam było ciepło i wszystko było czyściutkie. Do dziś nie rozumiem, jak można używać brudnej bielizny kielichowej, uważam też, że tabernakulami w niektórych kościołach powinna się zainteresować Amnesty International.
Z jakiego powodu?
Z powodu przetrzymywania Pana Jezusa w nieludzkich warunkach. Ale wracając do wspomnień z lat dziecięcych, bardzo dobrze kojarzy mi się zapach kadzidła — to dla mnie zapach serdeczności i działania, bo im byłem starszy, tym więcej rzeczy w kościele robiłem. Niemal cały Wielki Tydzień spędzałem w kościele. Z tego powodu, a nie dlatego że tak mówią dokumenty soborowe, ten czas do dziś jest dla mnie szczytem szczytów. Świąteczne i niedzielne msze odbywały się w naszej parafii pod tak zwanym zadaszeniem, czyli na placu: podłoga była zrobiona z płytek chodnikowych, dach z eternitu, a ściany z plandek. Ponieważ zimą było tam strasznie zimno, siostra zakrystianka zawsze nam przypominała, żebyśmy się ciepło ubrali i zakładali komże na kurtki. Ale jak my byśmy wtedy wyglądali? Jak bałwany! Wkładaliśmy więc komże na same garnitury i dygotaliśmy z zimna przez całą mszę. A dziewczyny, bielanki, patrzyły z podziwem! Pod tym zadaszeniem i w tej kapliczce sióstr koncentrowało się całe moje ówczesne życie katolickie. Czułem się tam bardzo dobrze i domowo.
Czy dzięki temu, że to nie była klasyczna świątynia parafialna, szybciej odkrył ojciec, że Kościół to nie cegłówki, a wspólnota?
Byt kształtuje świadomość (śmiech) i te trudności lokalowe na pewno były motywem do budowania Kościoła w sensie wspólnoty. W takich warunkach trzeba się bardziej starać, żeby Kościół funkcjonował. Do naszej parafii należało wtedy dwadzieścia pięć tysięcy wiernych, a było tylko trzech księży, którzy musieli zajmować się także katechezą.
To jak udawało się im to wszystko ogarnąć?
Mieliśmy bardzo dobrego i mądrego proboszcza, który wiele parafialnych spraw oddał w ręce świeckich. Ministranci prowadzili się sami, pod wodzą prezesa i dwóch wiceprezesów. Proboszcz nie tylko nam na to pozwalał, ale też w pełni podpisywał się pod naszymi decyzjami. Jeśli kogoś zawiesiliśmy za opuszczanie zbiórek i dyżurów, to nie było odwrotu, nawet jeśli mama delikwenta próbowała uderzać do proboszcza z odsieczą. On po prostu nam ufał. To na pewno uruchamiało naszą aktywność na wielu innych płaszczyznach. Proszę mi wierzyć, że żadna studniówka nie mogła się równać z zabawami organizowanymi przez nas w sali katechetycznej, która znajdowała się w wyremontowanych pomieszczeniach starego chlewu i obory. Mówię to z pełną odpowiedzialnością jako tzw. człowiek rozrywkowy, czyli organizator i uczestnik wielu imprez, zabaw i kabaretów. Zresztą cała ta pastoralno-kulturalna działalność przynosiła bardzo konkretne owoce: wiele małżeństw, które zawiązały się między bielankami i ministrantami oraz około piętnastu powołań do życia kapłańskiego i zakonnego różnej maści.
Pięknie brzmi ta ojca opowieść, tylko zazdrościć. Ale czy nie przeżył ojciec też jakiegoś młodzieńczego kryzysu związanego z Kościołem?
Rozumiem, że w dobrym tonie i bardzo trendy byłoby, gdybym teraz powiedział: tak, przeżyłem straszną traumę, bo kiedyś pewien ksiądz mnie skrzywdził, inny mnie zgorszył, a na jeszcze innym srodze się zawiodłem. Niestety, teraz ja zawiodę oczekiwania wielu: nic takiego mnie nie spotkało!
Wszystko się ojcu podobało w Kościele?
Oczywiście że nie, ale zastrzeżenia dotyczyły tylko wycinka Kościoła, pewnej jego części, nigdy całości.
Przykłady?
Kiedyś na oazie powiedziano nam, że dobrze jest mieć stałego spowiednika, więc poszedłem do kościoła należącego do zakonników, żeby poprosić o to jednego z nich. Tam obowiązywał system spowiedzi na dzwonek, dzięki czemu ksiądz nie musiał siedzieć cały czas w konfesjonale. Zadzwoniłem i ksiądz już przyszedł wkurzony — najwyraźniej przerwałem mu kawę czy odpoczynek — a potem na mnie, wtedy siedemnastolatka, strasznie nakrzyczał. To poskutkowało nie tyle kryzysem, co urazem do tego konkretnego miejsca, bo nie wszedłem tam przez następne 22 lata, a kiedy postanowiłem pójść do zakonu i zastanawiałem się, jaki wybrać, wiedziałem jedno: to na pewno nie będzie wspólnota, do której należał tamten ksiądz. Ale żebym miał za to obwiniać cały Kościół?
Niejeden po takiej akcji odszedłby z Kościoła — może i na wiele lat.
Ksiądz Jerzy Szymik opowiadał kiedyś o zdarzeniu, które miało miejsce w czasie Euro 2012. Podeszli do niego dziennikarze i zapytali, co my, Polacy, możemy pokazać obcokrajowcom. On odpowiedział, że pokazać możemy bardzo dużo, ale najpiękniejszy jest Kościół rzymskokatolicki. I ja się całkowicie pod tym podpisuję. Przy wszystkich grzechach mojego Kościoła (o których wiem i nad którymi bardzo ubolewam), przy jego kłótniach i jego borykaniu się z własnymi słabościami — jest on dla mnie czymś najpiękniejszym, co mnie i nam się przytrafiło.
Ale gdzie w nim to piękno?
W tym, że w Kościele rzymskokatolickim jest Pan Jezus. To nie jest wypowiedź antyekumeniczna, tylko mówienie o własnym doświadczeniu. Pan Jezus to niezawodny punkt odniesienia. Człowiek może w nie wiadomo jakie maliny zajść, zrobić nie wiadomo jak straszne rzeczy, ale wie, dokąd wrócić. Głupota, grzeszność i słabość ludzka zostały w świecie równomiernie rozdzielone między wszystkie wspólnoty i Kościół nie został z tego wyłączony. Ale jest w nim Pan Jezus i to czyni go najpiękniejszym na świecie.
Słuchając ojca, mam takie poczucie, że — ojciec wybaczy — rozmawiam z kosmitą, bo dziś większość ludzi w mniejszym czy większym stopniu boksuje się jednak z Kościołem. Kościół jest dla nich przede wszystkim wyzwaniem, zadaniem, a nie rzeczywistością, którą można się zachwycać.
To prawda. Coraz więcej osób budzi się z letargu i widzi, że Kościół to także ich odpowiedzialność.
Co powodowało dotychczasowy sen tych ludzi?
To, że mieli księży, którzy, świadomie czy nieświadomie, z dobrej czy złej woli, odwalali za nich całą robotę, a ich zupełnie ubezwłasnowolniali. Ale z Kościołem jest tak jak z rodziną — do niej czujemy największy resentyment, ona nas najbardziej złości i ze swoimi bliskimi najbardziej się kłócimy, bo przecież nikt nie zada nam głębszych ran niż bliscy. W jakiej rodzinie nie ma bolesnych zadr sprzed lat, wstydliwych obciążeń czy wspomnień, do których nijak nie chcielibyśmy powracać?
Mówi się, że w każdej rodzinie jest jakaś patologia.
Nie tylko się mówi, tak jest. Ale z drugiej strony, kiedy ktoś atakuje moją rodzinę, taką niedoskonałą i w jakimś aspekcie patologiczną, to przecież jej bronię. Bo chociaż niedoskonała, chociaż mnie poraniła i obciążyła bagażem bolesnych doświadczeń, to jednak była i jest miejscem, w którym uczę się otrzymywać i dawać miłość. Dzięki niej jestem, mam serce, tęsknię za miłością. To doświadczenie bardzo wielu z nas, nawet z tych najbardziej — jak się teraz mądrze mówi — dysfunkcyjnych rodzin. Dobrze wiem, co ludzie wypisują w internetowych komentarzach na temat Kościoła. Wiem też, że to w większości katolicy. Ale anonimowe komentarze w internecie to jak bazgranie na drzwiach ubikacji. Jestem jednak przekonany, że gdyby każdego z polskich katolików zapytać na osobności, czy kocha Kościół, to zdecydowana większość odpowiedziałaby albo „tak”, albo że bardzo by chciała. Zresztą, pani Aniu, powiedzmy sobie szczerze: to, co teraz mamy w Kościele, to jest pikuś w porównaniu z tym, co się działo w nim w XVI wieku. A jednak święty Ignacy, założyciel mojego zakonu, potrafił w tamtym właśnie Kościele zobaczyć piękno. Co nie znaczy, że przymykał oczy na jego słabości. Dobrze je znał i nawet przestrzegał jezuitów przed zbyt częstymi kontaktami z kardynałami.
Żeby się nie gorszyli?
Jeden z naszych ojców zwykł mawiać, że „tylko idiota się gorszy”. Ignacemu chodziło o to, żebyśmy się nie uczyli niemoralnego postępowania od kardynałów, którzy w tamtym czasie — powiedzmy to delikatnie — nie prowadzili się zbyt dobrze. Ignacy wiedział o tym wszystkim, a jednak uczył nas, jezuitów: Kościół trzeba kochać, bo Kościół jest...
No właśnie, czym?
„Kościół hierarchiczny — Matka nasza”. Ignacy kochał Kościół jak matkę, tego nas uczył i miał rację. Z każdym rokiem widzę to coraz wyraźniej. Moja mama ma teraz 80 lat, jest coraz bardziej niedołężną staruszką, ma twarz pooraną zmarszczkami, powtarza wiele razy to samo, boi się wielu rzeczy, ale to moja kochana Matka, której zawsze jestem winien wdzięczność i miłość. Przecież bez niej by mnie nie było. Co więcej, wszystko, co we mnie dobre, od serca poczynając, mam dzięki niej. Podobnie sprawa wygląda z Kościołem — dlatego powinniśmy go kochać, nie negując jego grzechów — jak Matkę, z wdzięcznością i czułością.
I to jest rozwiązanie problemu?
Matka to nie problem, to miłosne zobowiązanie. To osoba, która dała mi życie i której winien jestem wdzięczność. Nasz problem — i to naprawdę poważny — polega na tym, że od jakiegoś czasu mamy za świętych papieży.
Jak to?!
No tak, bo się na nich uwieszamy, na nich jedziemy i nimi się wyręczamy, myśląc, że Ojciec Święty wszystko nam załatwi. A tymczasem, kiedy pytano Matkę Teresę o to, co musi się w Kościele zmienić, ona odpowiadała: ja i ty. Dzisiaj Pan Bóg daje nam właśnie takie czasy, z takim Kościołem, z jego grzechami i słabościami nie po to, żebyśmy zwalali wszystko na papieża, tylko żebyśmy sami się przejęli Kościołem i jego losem. Tak jak w XVI wieku przejęli się Ignacy, Teresa Wielka, Jan od Krzyża czy Franciszek Ksawery. Ci święci to giganci duchowi, którzy zmienili Europę. Ale w jaki sposób? W taki, że nie robili żadnej rewolucji, nie oskarżali innych, nie domagali się dymisjonowania i ścinania głów, tylko osobiście i po same uszy wdepnęli w ówczesne chrześcijaństwo i ówczesny Kościół.
Wie ojciec, z czym kojarzy się wdepnięcie?
Wiem i dlatego tak mówię. Ci ludzie postanowili zmienić ten bardzo wtedy grzeszny Kościół od środka nie za pomocą własnych sił i idei, tylko poprzez takie przylgnięcie do Pana Jezusa i takie z Nim zjednoczenie, że nie było na nich mocnych.
Mimo Soboru Watykańskiego II, katechez i kazań sporo ludzi świeckich nadal utożsamia Kościół głównie z księżmi.
Tu znowu pobrzmiewa echo myślenia, że Ojciec Święty wszystko nam załatwi, że biskupi pomyślą, że księża powinni. Dużo prościej zepchnąć odpowiedzialność na kogoś innego, niż samemu zakasać rękawy i się zaangażować.
No tak, ale jednak rola księży — z racji sprawowania sakramentów — jest szczególna. I chociaż czasem naprawdę byśmy tego nie chcieli — my, świeccy, siłą rzeczy utożsamiamy w pewien sposób wasz głos z głosem Boga.
Oczywiście odpowiedzialność księdza jest wielka i — właśnie z tej racji — ksiądz może zrobić dużo dobrego i dużo złego. Nasz nieodżałowany współbrat, śp. o. Piotr Lenartowicz często powtarzał: „Jeśli w Kościele dzieje się coś złego, to wina zawsze leży po stronie księży i nawet nie ma co o tym dyskutować, tylko trzeba to przyjąć i już”. W pełni się z tym zgadzam. Ale widzę też, że dziś świeccy coraz bardziej biorą odpowiedzialność za Kościół, mają coraz większą potrzebę samookreślenia.
Jestem katolikiem i nie wstydzę się tego?
Co więcej, ponoszę do końca konsekwencje tego samookreślenia, czyli w gruncie rzeczy związane z tym przykrości, jakiś rodzaj napiętnowania. Jeśli w Kościele będzie mniej osób przynależących do niego tylko metrykalnie, a więcej świadomie zdeklarowanych katolików, i jeśli w ten sposób nastąpi proces oczyszczenia, to trzeba się tylko cieszyć. Broń Boże nie chcę przez to powiedzieć: Niech odpadną plewy! To byłoby z mojej strony bardzo pyszne i wręcz diabelskie. Próbuję tylko podkreślić, że jasna deklaracja, wyraźne umieszczenie siebie samego po tej czy innej stronie zawsze zasługuje na szacunek.
A ojciec ma jakiś swój sposób na przekonywanie i przyciąganie do Kościoła ludzi stojących z boku czy poza nim?
No, ja się staram to robić przede wszystkim urokiem osobistym... (śmiech) To oczywiście żart, ale nie do końca. Myślę, że najbardziej potrzeba właśnie zwykłego, ludzkiego podejścia.
Żeby przekonać o boskości Kościoła?
Tak. Pan Jezus pokazał nam, jakim jest Bogiem, stając się człowiekiem. Do ludzi naprawdę przemawia bycie ludzkim człowiekiem, a nie potępianie, nie pouczanie, nie moralizowanie. Ale, żeby było jasne: to nie ma nic wspólnego z powiedzeniem komuś: rób, co chcesz. Bo mówienie czegoś takiego to wyraźny sygnał...
Że mam cię w nosie?
A mówiąc dosadniej, za co panią bardzo przepraszam, że g... mnie obchodzisz. To szczyt obojętności. Tak nie można mówić nigdy i nikomu. Jeśli komuś pomagam, jestem z nim blisko, nie opuszczam go w biedzie i nie okazuję obojętności, to nie ma mowy, żeby go to nie poruszyło. Pewnie w taki sposób nie da się przekonać do Kościoła wszystkich, ale skąd wiemy, czy komuś przemiana i nawrócenie są potrzebne już teraz? Może on musi zabrnąć o wiele dalej w swoje tarapaty?
Żeby potem samemu przybiec do Kościoła?
Albo żeby Pan Bóg mógł znaleźć drogę do niego swoimi sposobami. Kościół jest po to, byśmy w nim nabierali sił, zaczerpnęli serdeczności i ciepła i żeby nam potem tego wszystkiego wystarczyło w tzw. normalnym życiu, gdy spotykamy się z ludźmi, którzy mówią nam wprost lub nie wprost: przestań wierzyć w te głupoty, w jakiegoś Boga, w te aniołki. Z Kościołem jest jak z domem — mamy w nim dorosnąć, żeby potem z niego wyjść. Nie mogę siedzieć w Kościele cały czas, jak przy mamusi, trzeba w końcu zacząć dorosłe życie. Trzeba z Kościoła wyjść. Robi się ciekawie, prawda?
Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy.
Z Kościoła, jak z domu, trzeba wyjść. Jeśli nie zrobimy tego sami, to Pan Jezus się o to zatroszczy. To On, poprzez wybuch prześladowań, wyrzucił apostołów z przytulnego Wieczernika. Gdyby nie prześladowania, to zapewne apostołowie siedzieliby tam do tej pory, jak pod maminą spódnicą. A tak musieli szybko wydorośleć i ruszyć się poza Jerozolimę. Bo dojrzałe chrześcijaństwo jest misyjne. Kościół nie jest miejscem do siedzenia, jest miejscem, w którym mamy doświadczyć miłości, nabrać sił i... wyjść z niego, ruszyć w drogę misyjną. Inaczej bycie w Kościele nie ma sensu.
No dobrze, ale zostawiając — w użytym przez ojca sensie — Kościół, jednak nadal jestem jego częścią.
Dlatego podałem przykład domu — kiedy go opuszczam, to przecież nadal jestem sobą i będę sobą do końca życia. Niosę ten dom w sobie, gdziekolwiek pójdę. Dramat zacząłby się wtedy, gdybym chciał się od tego odciąć i powiedział: już nie chcę być tym, kim jestem. To by świadczyło o jakimś wewnętrznym konflikcie. A tu chodzi o to, żeby wszystko, czego doświadczyłem w moim domu, ponieść dalej. Dlatego w grupach katolickich musi być ciepło, by tego klimatu serdeczności, ciepła i miłości starczyło na pójście w obcy świat i na głoszenie w nim Chrystusa.
Ojciec sporo mówi o cieple, ale przecież Kościół to też przestrzeń wymagań. Czasem ludzie chcą tylko ciepła, a gdy zaczynają się wymagania, to odwracają się na pięcie i wychodzą z Kościoła, ale w tym innym, negatywnym sensie.
Każdy z nas robił tak w dzieciństwie w odniesieniu do rodziców — dopóki głaskali i chwalili, było dobrze. Jak na coś nie pozwolili — krzyczeliśmy, tupaliśmy, tarzaliśmy się po podłodze.
Tak zachowują się dzieci, a my jesteśmy dorośli.
Pani redaktor, gratuluję wysokiej samooceny! (śmiech) Przecież my, dorośli, to też dzieci, którym przybyło nieco lat, ale wciąż reagujemy tak samo jak wtedy, tylko że już nie wobec rodziców, ale — jak mądrze mówią psychologowie — wobec figur rodzicielskich. A Kościół to przecież taka figura rodzicielska par excellence. Zegar tyka, lata mijają, siwych włosów przybywa, a my ciągle płaczemy i tupiemy, że nam na wszystko nie pozwalają. Jednak w którymś momencie trzeba się opamiętać, skończyć z obwinianiem innych za swoje życie i zacząć samemu żyć dojrzale, czyli tracąc życie dla innych.
Dziecinne zachowanie kojarzy mi się z jeszcze jednym tematem: z wewnętrznymi podziałami w polskim — i nie tylko — Kościele. Jak ojciec na nie reaguje?
Bólem. Myślę, że te nasze wojny odbywają się na zasadzie: jest mi źle, więc ktoś musi być winny. Najbardziej dostaje się tym, którzy są najbliżej mnie. To też dobrze znamy z naszych domów, prawda?
Widzi ojciec szansę na to, żeby ludzie w Kościele zaczęli się pięknie różnić, czy to raczej marzenie ściętej głowy?
Pod tym hasłem wszyscy chętnie się podpisujemy tak długo, dopóki nas samych bezpośrednio to nie dotknie. Wtedy zaczyna się: owszem, chcę się pięknie różnić, ale przecież... Dlatego spójrzmy jeszcze raz na wielkich świętych XVI wieku. Oni nie zmienili ówczesnego Kościoła, ówczesnej Europy i świata, pięknie się różniąc, tylko odwołując się do Pana Jezusa w najbardziej radykalny sposób, czyli idąc za Nim na serio i na zabój.
Gdyby ktoś chciał odkryć prawdziwy Kościół, który jest czymś o wiele większym, niż grupa obcych ludzi chodzących w niedzielę do parafialnej świątyni, od czego powinien zacząć poszukiwania?
Kiedy ktoś zapragnie znaleźć prawdziwy Kościół, to raczej Kościół znajdzie jego, a nie odwrotnie. Bo Kościół to przecież Pan Jezus, Mistyczne Ciało Chrystusa. To On woła nas po imieniu, pozwala doświadczyć swojej miłości i włącza nas w Swoje Ciało. Każdego inaczej. Świętej pamięci biskup Józef Życiński opowiadał o pewnej siostrze zakonnej, która przeżyła nawrócenie i odczuła głos powołania zakonnego podczas wykładu z fizyki, gdy profesor tłumaczył zasadę nieoznaczoności Heisenberga. Powiem szczerze, że mnie chyba by to nie ruszyło, ale ją tak (śmiech). Święty Paweł doświadczył Pana Jezusa pod Damaszkiem, a Samarytanka przy studni. Dla kogoś innego przełomowe okaże się jakieś inne wydarzenie czy spotkanie.
W odkryciu prawdziwego Kościoła, jego sensu, na pewno nie pomagają nam dziś media, które z lubością wywlekają wszystkie jego grzechy.
Od początków chrześcijaństwa, kiedy była potrzeba wewnętrznego oczyszczenia, Pan Bóg nieraz dopuszczał na Kościół jakiś bicz Boży. Był Neron, było paru innych cesarzy i mnóstwo najprzeróżniejszych tyranów, a potem był komunizm, Hitler itp. A dzisiaj są media.
Widzi je ojciec w tym mało zacnym gronie?
Ale czemu mało zacnym? Być biczem, czyli narzędziem w ręku Pana Boga, to przecież nobilitacja, prawda? Ale mówiąc już zupełnie poważnie, to jestem przekonany, że Pan Bóg dopuszcza taką sytuację po coś.
Po co?
Jak zawsze po to, by nas nawrócić, czyli znów skierować na właściwe tory, ku Niemu. Mamy nóż mediów na gardle, więc po pierwsze, stajemy na paluszkach i wyciągamy się jak struna. Dzięki temu znosimy się na wyżyny naszych możliwości. Po drugie, mając nóż na gardle, musimy się określić. Jeśli zaczniemy się szarpać, protestować i kłócić, to już po nas. Ale mamy przecież inne wyjście, które chrześcijanie zawsze stosowali w czasach prześladowań. To wyjście nazywa się wiernością Chrystusowi. To dzięki niej chrześcijaństwo wychodziło obronną ręką z wszelkich opresji. Tak będzie i tym razem. Jeżeli będziemy wierni Panu Jezusowi, to oczywiście mogą nam to gardło poderżnąć, ale przecież i tak kiedyś wszyscy pomrzemy. Nikt jednak nie zaprzeczy, że istnieje zdecydowana różnica między chwalebną śmiercią wiernego do końca męczennika a haniebną śmiercią konformistycznego tchórza.
To, że media — na swój sposób — rozprawiają się z grzechami Kościoła, to jedno, ale my musimy też uporać się z nimi wewnątrz wspólnoty. Jak to robić? Mam wrażenie, że duchowni lepiej radzą sobie z takimi sytuacjami od świeckich.
Nie sądzę. Wszyscy jesteśmy tak samo nieporadni, wystarczy popatrzeć na apostołów i w lustro. W radzeniu sobie z grzechami Kościoła potrzeba nam wszystkim wielkiej pokory. To jest podstawa. Pokora pozwoli nam przyznać się do wszystkiego bez zamiatania pod dywan wyrządzonych krzywd, ale też pokora podpowie, że rany, które zadaliśmy i które przy tym ponieśliśmy, są po coś.
Znowu zapytam: po co?
Przede wszystkim po to, by mógł je opatrzyć i przemyć sam Pan Jezus, czyli Miłosierny Samarytanin. To wzór dla nas wszystkich. Nieraz narzekamy, że musimy się zajmować kolejnymi skandalami, a nie opracowywaniem nowych strategii działania i rozwoju Kościoła. Takie myślenie jest bardzo fałszywe. Kolejne ujawniane i nagłaśniane skandale oraz konieczność zajmowania się nimi są dla nas czymś bardzo pożytecznym. Dzięki temu przypominamy sobie, że misją Kościoła nie jest strategia rozwoju, ale — na wzór Syna Człowieczego — opatrywanie ran serc złamanych. Zapomnieliśmy o tym.
Ma ojciec swoją własną pieśń pochwalną na cześć Kościoła?
Gotowej nie mam, ale jeśli miałbym ją zaśpiewać, to refren mógłby być tylko jeden: Bo jest w nim Pan Jezus! Tak, kocham Kościół rzymskokatolicki za to, że od zawsze jest dla mnie jak Matka, że daje mi bardzo dużo serdeczności, ciepła i przebaczenia. Bo jest w nim Pan Jezus! I dlatego że nigdy nie przestał nazywać dobra dobrem, a zła złem, że mnie uczy, wymaga ode mnie i ciągle mnie zawstydza, bo pokazuje, że to, co robię, ma się nijak do tego, co powinienem robić. Bo jest w nim Pan Jezus! Wiem, że nie ma takiego grzechu na świecie, którego by nie popełniono w Kościele, ale wiem też, że wiele z nich — dzięki Panu Jezusowi — stało się początkiem wielkiego dobra. Kocham Kościół, bo właśnie w nim doświadczyłem najczulszej miłości Pana Jezusa, który kiedyś przebaczył mi moje grzechy, który obmył moje rany i moje nogi. Kocham mój Kościół, bo jest w nim Pan Jezus! Amen.
Rozmawiała Anna Sosnowska
Wojciech Ziółek — ur. 1963, jezuita, studiował filozofię i teologię, był duszpasterzem akademickim w Opolu i Krakowie, od 2008 jest prowincjałem Prowincji Polski Południowej, mieszka w Krakowie.
opr. mg/mg