O kondycji polskiego kleru
Nie bez kozery mawiano w dawnej Rzeczypospolitej: Kto ma księdza w rodzie, tego bieda nie ubodzie. W PRL-u już to takie oczywiste nie było, zwłaszcza gdy komuś marzyła się kariera w strukturach władzy czy partii. A co będą mówić w ponowoczesnej Polsce?
Być może w postmodernistycznej Polsce mówić będą tak: Ksiądz?... Nie wiem, jeszcze nie spotkałem! A może ksiądz w rodzie będzie symptomem patologii systemu rodzinnego, jak już dziś otwarcie uczą czołowi przedstawiciele jednej z krakowskich szkół psychoterapeutycznych?
W ustach księdza takie proroctwa mogą kogoś zgorszyć. W najczarniejszych scenariuszach nikt z Czytelników nie popatrzy na przyszłość duchowieństwa w ten sposób. Za głoszenie takich haseł można nie bez pewnych racji stanąć pod pręgierzem oskarżeń o nihilizm i o zanik wiary w Opatrzność Bożą. No i ten tytuł! Przecież ksiądz to nie zawód, tylko powołanie...
Wszystko to racja — autorowi nie chodzi o gorszenie, tylko o refleksję nad kondycją polskiego kleru. Wbrew pozorom nie można tu już stosować skrótów myślowych w stylu encyklopedii ks. Benedykta Chmielowskiego: Koń jaki jest, każdy widzi. Pojęcie ksiądz bowiem, zaczyna wypełniać się przeróżnymi treściami, i to nie tylko rodem z kościelnej kruchty. Coraz więcej na temat księży mają do powiedzenia media, a więc także: ludzie, którzy się nimi karmią. Ksiądz to od lat temat niezwykle nośny, emocjonalnie nieobojętny i intrygujący. I póki kojarzy się z wysokimi standardami moralnymi, póty będzie się dobrze sprzedawał w zestawieniu z każdą niegodziwością: pychą, chciwością, zdradą, wyuzdanym seksem itp. Aż temat się wyczerpie, bo straci na sensacyjności. A wtedy będzie już za późno...
Autorytet buduje się latami, ale stracić go lub zniszczyć można w jednej chwili. Wystarczy, że media podadzą bardzo krytyczną informację na nasz temat, a lawina ruszy; ot, jakieś oskarżenie o molestowanie seksualne lub malwersacje finansowe. Nawet jeśli okaże się nieprawdziwe, to z czołówek gazet czy wiadomości TV już nikt go nie cofnie, a sprostowania bądź uniewinniającego wyroku sądu już wszyscy nie usłyszą. Tak było w przypadku kard. Josepha Bernardina, arcybiskupa Chicago, którego posądzono o molestowanie seksualne alumna seminarium (poruszające świadectwo całej tej historii można przeczytać w jego książce pt. Dar pokoju).
Ale to optymistyczny punkt widzenia. Pesymistyczny jest taki, że niedługo każdy ksiądz będzie musiał udowadniać, że nie jest wielbłądem, tzn.: że nie ma kochanki, nie płaci alimentów, nie molestuje seksualnie dzieci, nie jest kolekcjonerem dziecięcej pornografii, nie prowadzi podwójnego życia, nie ma wysokiego konta w banku itp. Oczywiście tego rodzaju wymagania — na razie tylko hipotetyczne — nigdy by się nie pojawiły, gdyby nie było faktów, które je zwiastują i tak chętnie są przez media podchwytywane. Z ludu wzięci i dla ludu ustanowieni księża nie wyzbywają się ludzkiej natury, ale jak inni śmiertelnicy popełniają grzechy czy przestępstwa. I marną pociechą zdaje się być statystyka, która przypomina, że te same zjawiska występują i w innych grupach społecznych z podobnym natężeniem (np. pedofilia). Ksiądz to ksiądz — powinien być święty! Czy to jednak nie nazbyt wzniosły ideał? Może lepiej potraktować go bardziej po ludzku — jako zawód, tyle tylko, że o nieco szerszym społecznym odniesieniu, no i koniecznie z możliwością ożenku.
Kilka lat temu, zmagając się z poruszanymi tu kwestiami, przygotowywałem do druku dwutomową książkę ks. Alessandro Manentiego pt. Żyć ideałami (Wydawnictwo WAM, 2005 i 2006). Robiłem to w przekonaniu, że włoski autor daje trafne odpowiedzi na stawiane powyżej pytania. W tym samym czasie wpadła mi do ręki książka ks. Eugena Drewermanna pt. Kler. Psychogram ideału, podejmująca ten sam problem. Zanurzony w lekturze obydwu pozycji, w jednej chwili poczułem się jak gruźlik Hans Castorp z Czarodziejskiej góry Tomasza Manna. O moją duszę zaczęli walczyć z sobą dwaj wielcy pedagodzy: Włoch Manenti (podobnie jak w powieści Settembrini) i Niemiec Drewermann (jak w powieści Nafta, który — o ironio losu! — był u Manna... jezuitą). To porównanie nie jest bynajmniej przypadkowe czy powierzchowne. Przeciwnie, było dokładnie tak, jak w zażartych polemikach między Settembrinim i Naftą: Manentiego czytało się z przyjemnością i rosnącym zaciekawieniem, jak typowego przedstawiciela klimatów śródziemnomorskich, gawędziarza, miłośnika życia, rozwoju i dobrego jedzenie; do Drewermanna zaś nie sposób było podejść bez drżenia i ścisku w żołądku, bo jego błyskotliwe i doskonale poprowadzone analizy przyprawiają o kryzys wiary i zawrót głowy największych twardzieli (nie bez powodu najpierw go suspendowano, a on sam krótko po moich lekturach wystąpił z Kościoła katolickiego).
Z tego dramatycznego zawieszenia między sprzecznymi opiniami dwóch mistrzów wyrwało mnie jednak proste rozeznanie duchowe w duchu ewangelicznego: Po owocach ich poznacie. I szala przechyliła się w stronę Włocha. Po lekturze Drewermanna bowiem rodziło się we mnie zniechęcenie i wprost wrogość do instytucji kościelnych, a do kleru w szczególności. Natomiast z Manentim było przeciwnie: po lekturze chciało się rozejrzeć za czymś, w co by się można było zaangażować i spożytkować na nowo odzyskane pragnienia i siły. I w takim duchu chciałbym się odnieść do poruszanego tu problemu księży.
Nie chodzi o to, by zamykać oczy, ale przeciwnie, by je coraz szerzej otwierać, bo odsłania się przed naszymi oczami tajemnica kapłaństwa, i to nawet wtedy, gdy oglądamy ją od mrocznej strony: niewierności powołaniu. Nawet odejścia od kapłaństwa czy jeszcze bardziej tragiczne i pożałowania godne niegodziwości popełniane w księżowskich sutannach potwierdzają, że życie radykalizmem ewangelicznym jest życiem po ludzku niemożliwym. Dlatego musi ono być zakorzenione w Bogu i radykalizmie życia. Profetyczna posługa Kościoła nie może polegać na tym, by zaniżać standardy i wymagania, ale by o nich ciągle przypominać. W przeciwnym wypadku status księdza naprawdę sprowadzony zostanie do poziomu zawodu, ale wtedy równie szybko zaginie, bo straci coś ze swej istoty.
A istotą kapłaństwa jest Osoba Jezusa Chrystusa i są Jego... „antywartości”: czystość, ubóstwo i posłuszeństwo. Kto chce nimi żyć, bardzo szybko wejdzie w konflikt z każdą współczesnością. A wtedy nietrudno o kiepską prasę. Sam Jezus nie cieszył się w ówczesnych „mediach” zbyt pozytywną opinią. Czyż nie mówiono o Nim, że żarłok i pijak, przyjaciel celników i grzeszników? Czy nie był głupstwem dla Greków i zgorszeniem dla Żydów? Każdy, kto chce Go naśladować konsekwentnie usłyszy podobne epitety. Dlatego mieć księdza w rodzie, to mieć kogoś, kto rzeczywiście wychodzi daleko poza normę. I w tym nawet bym się zgodził z przywołanymi na początku terapeutami, choć ich prawdziwe intencje dalekie są od moich. Dlatego im na przekór, a sobie na wskroś, zawołam: Kapłaństwo?... Gorąco polecam!
Ks. Stanisław Morgalla — jezuita, psycholog, dyrektor Szkoły Formatorów przy Wyższej Szkole Filozoficzno-Pedagogicznej Ignatianum w Krakowie.
opr. aw/aw