Cotygodniowy felieton z Gościa Niedzielnego (19/2000)
Ostro i frontalnie napadłem na biurokrację tydzień temu. Wysłałem tekst do redakcji i pomyślałem sobie, czy nie za ostro? Przecież urzędnicy to setki tysięcy, miliony nawet, ludzi. W każdej rodzinie, w każdym niemal przyjacielskim czy sąsiedzkim kręgu znajdzie się jakiś urzędnik. Postanowiłem wrócić do tematu.
Tydzień minął, ale nie bez przygód. Straciłem dowód osobisty i prawo jazdy. Zostałem skazany na biurokratyczny czyściec, zostałem wydany w ręce tych, których pochopnie sądziłem. Jestem pozytywnie zdziwiony. Panie w komunikacji i panie w ewidencji ludności potraktowały mnie rzeczowo i fachowo, z uśmiechem i życzliwością. Nie ja jeden byłem dobrze traktowany. Jedna pani chciała załatwić międzynarodowe prawo jazdy dla wujka przebywającego w Londynie. Inny interesant zgubił pokwitowanie z numerem swojej sprawy — wszystko szło dobrze, bez zniecierpliwienia. Oczywiście, warunki były optymalne, poranek pierwszego dnia po świętach. A więc jest dobrze? Nie. Ale jak widać — może bywać dobrze.
Spójrzmy w stronę Urzędów Skarbowych. Tam rozgrywa się ostatni akt wielkiego ogólnokrajowego PIT-owania. W mediach pojawiają się wypowiedzi pracowników tych urzędów oceniające, że od 30 do 40 procent złożonych zeznań podatkowych wypełniono wadliwie. A przecież podatnicy nie wypełniają ich sami — oni wynajmują firmy obrachunkowe, oblegają zaprzyjaźnionych księgowych, kupują specjalnie wydawane poradniki, męczą pytaniami pracowników urzędów. Media problemowi trudnych PIT-ów poświęcają mnóstwo uwagi. I właściwie z żałośnie marnym wynikiem. Z roku na rok wbrew zapewnieniom polityków system jest coraz bardziej skomplikowany.
Jeden z moich znajomych opowiadał mi o eksperymencie. To samo pytanie dotyczące dochodów, przychodów, potrąceń i ulg zadano kilku urzędnikom w tym samym urzędzie. Odpowiedzi różniły się w sposób zasadniczy. Wiem o identycznym eksperymencie dokonywanym przez artystów plastyków zagubionych w swoich przepisach ubezpieczeniowych — wyszli z niego całkowicie pokonani — nie tylko otrzymywali w różnych pokojach ZUS różne odpowiedzi, ale dowiadywali się, że nie są artystami, jeśli nie posiadają odpowiedniego zaświadczenia wydawanego w byłym Ministerstwie Kultury i Sztuki przez urzędnika, którego stanowisko pracy zostało zlikwidowane wiele lat przed zmianą nazwy samego ministerstwa. Wystawy indywidualne, nagrody na festiwalach, dyplomy artystycznych uczelni są dla ZUS-u mniej ważne niż tamto zaświadczenie.
W rodzinie mam też biurokratyczną kwadraturę koła — starszą, przewlekle chorą damę, która nie może mieszkać bez opieki. Ma dobre dzieci, ale każde z tych dzieci mieszka w księstwie innej kasy chorych. Chora przebywa to u jednej córki, to u syna, to u drugiej córki. Służba zdrowia robi co może, aby nie leczyć kogoś z „obcej kasy”, a zapracowanym opiekunom staruszki radzi, aby co parę miesięcy przepisywali matkę z kasy do kasy. Biurokracja rośnie wbrew dobrej woli wielu ludzi, w tym urzędników i polityków. Ciągle twórcy prawa, autorzy przepisów i rozporządzeń mają za małą wiedzę o zmienności i komplikacjach życia „na dole”. Brakuje im społecznej wyobraźni.
Rady proste — sygnalizować, krzyczeć, pisać, zaskarżać. Naprawiać prawo. A także mnożyć sytuacje, w których partnerem władzy, urzędu nie jest jeden zagubiony obywatel, ale klub, związek, stowarzyszenie. Taki podmiot zbiorowy dotrze wyżej, zorganizuje sobie pomoc prawną, zjedna dziennikarzy. Do Unii Europejskiej mamy wejść z systemem prawnym poprawionym według europejskich wzorów. Mam nadzieję, że dołączymy do niego nasz własny, polski system korygowania prawa od dołu, przystrzygania wybujałej biurokracji do wzorów zdrowego rozsądku i przyzwoitości.
opr. mg/mg