Gościnność inaczej

Cotygodniowy felieton z "Przewodnika Katolickiego" (40/2002)

Na naszych oczach zachodzą przemiany obyczajowe i to, co do niedawna akceptowała większość ludzi, wydaje się w fazie zanikania. I chyba nikt obecnie jeszcze nie wie, czy są to tylko przemiany chwilowe, długotrwałe, czy może już bezpowrotne? Ilustracją tego zjawiska może być systematycznie zmniejszająca się ilość osób fetujących imieniny w gronie krewnych oraz przyjaciół.

Zewsząd słychać głosy, że ten i ów nie wyprawia już imienin, choć są one nadal okazją do świętowania, albo obchodzi je wyłącznie w swoim środowisku pracy, ewentualnie w gronie osób, z którymi łączą go jakiekolwiek interesy. Czyżby to miało znaczyć, że szkoda nam czasu dla tych, którzy w niczym nie przyczynią się do kolejnego awansu, ani nie zdołają nic załatwić? Bo chyba nie wszystko można wytłumaczyć jedynie postępującym rozpadem więzi rodzinnych.

Jeszcze do niedawna wszędzie podkreślano staropolską gościnność, a i my sami byliśmy dumni, że nikt tak serdecznie nie potrafi ugościć innych, jak my. Nie trzeba chyba przywoływać malowniczych opisów z czasów saskich, które zawdzięczamy czcigodnemu księdzu Jędrzejowi Kitowiczowi, bo przecież większość z nas doskonale pamięta weseliska, czy choćby imieniny sprzed lat u cioci albo u przyjaciół. Opowiadał mi kiedyś przygodnie poznany jegomość, jakim szokiem był dla niego pobyt u krewnych w Niemczech, którzy nieszczególnie przejęli się jego obecnością: „To my, panie, przyjęliśmy ich w Polsce tak serdecznie, że stoły się uginały, a oni nie zadbali nawet o zawartość lodówki”. Cóż, skoro ów człek żył wedle odwiecznej, polskiej zasady „zastaw się, a postaw się”, to trudno się dziwić jego oczekiwaniom, że inni będą równie gościnni.

Nie zamierzam bronić gościnności ponad stan, ale ostatnio dzieje się coś niepokojącego: stajemy się coraz bardziej nastawieni na siebie i własne kariery zawodowe kosztem życia towarzyskiego. Mnożą się wprawdzie rauty, bankiety i przyjęcia, na których wypada bywać dla promocji własnej osoby i kariery osobistej. Ale tam chodzi nie tyle o przyjemne spędzenie czasu, ile o pokazanie się w gronie wpływowych osobników, aby podkreślić swoją przynależność do określonego środowiska. Na co dzień zaczynamy natomiast przechodzić z kultywowania wystawnych imienin na spotkania przy paluszkach oraz herbatce, a coraz częściej odwołujemy krewnych i przyjaciół, tłumacząc się brakiem czasu.

Nie należy, oczywiście, wysławiać obżarstwa i rozrzutności, ale ten nowy model zupełnie mi się nie podoba, bo zwiastuje nie tyle chwalebny umiar, ile przesadną oszczędność, a może nawet już skąpstwo. A to jest, jak wiadomo, paskudna przywara, cechująca z reguły ludzi o zasobnych portfelach, którzy na wszystkim oszczędzają, żałując sobie i innym. Stają się niewolnikami rzeczy — zdobytych, nierzadko, za cenę wielkich wyrzeczeń — i niezwykle trudno przychodzi im zdobyć się na dystans wobec nich. Cierpią więc na niedostatek ewangelicznego ubóstwa, które polega na takim panowaniu nad rzeczami, aby się do nich nadto nie przywiązywać, bo wtedy to one biorą nas w posiadanie. A wtedy zaczynamy irytować się, że mogą przyjść do nas goście, bo: ktoś usiądzie w naszym fotelu, sięgnie po naszą książkę, spróbuje dotknąć naszego samochodu albo pobrudzi butami nasz dywan. I koło się zamyka, ponieważ sami również niechętnie odwiedzamy tych, którzy każą nam przy wejściu zdejmować buty...


opr. mg/mg



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama