Cotygodniowy felieton z "Przewodnika Katolickiego" (33/2008)
...śpiewali przed laty Jacek Kaczmarski i Przemysław Gintrowski w „Epitafium dla Włodzimierza Wysockiego". Na moskiewskim cmentarzu przy Monastyrze Dońskim spoczął ten, który przeszedł kolejne kręgi piekła sowieckiego gułagu. Aleksander Sołżenicyn nazywany bywał często „sumieniem Rosji". Pamiętam, jak z wypiekami na twarzy słuchałem na falach Radia „Wolna Europa" - jako nastoletnie pacholę - kolejnych odcinków „Archipelagu Gułag", czytanych w ramach cyklu „Na czerwonym indeksie". A potem wertowałem mało czytelne stronice wydrukowane w drugim obiegu. Wrażenie było piorunujące. Zupełnie jak podczas pospiesznej - bo zaledwie 24-godzinnej - lektury „Innego świata" Herlinga-Grudzińskiego.
Sołżenicyn, wygnany z Rosji, początkowo idealizował Zachód. Wkrótce jednak doszedł do wniosku, że i tamten świat niewiele jest wart. A już zupełnie nie mógł pojąć, że on mówi o potwornych zbrodniach sowieckich, a ludzie Zachodu emocjonują się kolorem pościeli Jacqueline Kennedy. Szybko doszedł do wniosku, że odrodzenie moralne przyjdzie dla świata nie z Zachodu, lecz z Rosji, kiedy ta zdoła się wyzwolić od komunizmu. Osiadł na odludziu, kultywując poglądy o czystości rosyjskiej duszy i wielkości Rosji oraz prawosławia. Niczym Puszkin, a potem Bierdiajew głosił, że to Rosja uchroniła Europę przed zalewem islamu. A kiedy wreszcie komunistyczna skorupa spadła, stało się coś, czego nie przewidział: powrócił triumfalnie do Rosji, która powitała go entuzjastycznie, ale wkrótce odrzuciła go jako swego proroka. Zwłaszcza wtedy, gdy zaczął krytykować rządy oligarchiczne został odsunięty w cień. Bo też na ile ta komunistyczna skorupa naprawdę spadła? Cała ta transformacja ustrojowa okazała się przecież nie tyle rozprawą z komunizmem, ile raczej przejęciem przez specsłużby władzy nad gospodarką. W konsekwencji w Sołżenicynie zaczęła się budzić coraz bardziej dusza nacjonalisty, wielko-Rusa. Teraz ów świadek piekła gułagu odszedł...
Tymczasem w krainie innych gułagów trwają radosne igrzyska. Władcy Pekinu - najbardziej zanieczyszczonej stolicy świata - upatrują w nich szansę na zintegrowanie Chin i ożywcze tchnienie w zmurszały system sprawowania władzy, która nie dopuszcza żadnej krytyki. A Zachód zachowuje się tak, jak kiedyś wobec sowieckiego imperium zła. Wbrew wcześniejszym zapowiedziom polityków europejskich nikt nie zbojkotował igrzysk, choć w Krainie Smoka trwają represje wobec niepokornych. Przyczyna jest prozaiczna: interesy prowadzone z Chinami, najbardziej dynamicznie rozwijającą się gospodarką świata. Bo obecnie powiada się, że w polityce liczy się nie słuszność moralna, lecz pragmatyzm i skuteczność. Cóż, obawiam się, że „gest Kozakiewicza" z igrzysk w Moskwie byłby dziś dla wielu niezrozumiały.
opr. mg/mg