Paralela ze współczesnymi działaniami przeciwko chrześcijanom a czasami gdy cesarz Julian Apostata zabronił swoim edyktem, by chrześcijanie nauczali w szkołach jest zaskakująca
Nietrudno zauważyć, że historia lubi się powtarzać, choć zazwyczaj to, co wczoraj było tragedią, dzisiaj raczej staje się komedią lub tragifarsą. Lecz chociaż staje się wówczas „wierszem idioty odbitym na powielaczu”, to jednak skutki owej groteski są jak najbardziej realne, co więcej - równie lub nawet bardziej bolesne.
Taki historyczny katzenjammer - boli zarówno wspomnienie, jak i teraźniejszość. Dlaczegóż jednak o tym wspominam? Otóż 1650 lat temu cesarz Julian Apostata zabronił swoim edyktem, by chrześcijanie nauczali w szkołach. Podstawą takiego cesarskiego zarządzenia był fakt, iż nauczyciele chrześcijańscy w procesie nauczania podstaw czytania i pisania posługiwali się księgami Pisma Świętego, przez co - jego zdaniem - indoktrynowali młodych ludzi, a nawet wręcz dzieci. Późniejsza literatura europejska, naznaczona już piętnem oświeceniowo-romantycznym, uczyniła z samego bratanka Konstantyna Wielkiego niezrozumiałego przez ówczesnych wizjonera i postać tragiczną, ponoć przerastającą swoją epokę. Być może, w końcu swój czas historyczny zazwyczaj przerastają geniusze i idioci. Działania cesarskie były jednak, moim zdaniem, czysto pragmatyczne i brak w nich polotu, właściwego odkrywcom, pionierom i mistykom. Rozgrywając pomiędzy nowym i starym, cesarz doskonale orientował się, iż obszar religijny nie jest dla niego kwestią sporu ideologicznego, lecz doraźnie wykorzystywanym starciem się jednej koncepcji ładu społecznego z drugą. Przypisywanie jemu cech wskrzesiciela mitycznych bogów to już wymysł raczej późniejszy. Bowiem gra o rząd dusz zazwyczaj w sferze politycznej jest zwykłym cynizmem, co innego natomiast w sferze ideologicznej.
Przyglądając się samemu cesarzowi Julianowi Apostacie, można dojść do wniosku, że cokolwiek przypomina on dzisiejszych piewców zerwania z „chrześcijańskim ciemnogrodem” w imię „jasności postępu”. Sam pisał o sobie jako o intelektualiście. Ukończywszy Platońską Akademię w Atenach, z lubością wyznawał: „Jedni kochają konie, inni ptaki, jeszcze inni zwierzęta różne. Ja natomiast od dziecka namiętnie pragnąłem posiadać książki.” W innym fragmencie swoich pism z „istnym rumieńcem pensjonariuszki” dodawał: „Wstydzę się, że nie mogę zapewnić wszystkim pełnego poczucia bezpieczeństwa od wszelkiej krzywdy.” Współcześni jemu historycy i myśliciele twierdzili, iż dokładał wszelkich starań, by polepszyć dolę obywateli: „Miał zamiar budować zajazdy i przytułki, domy nabożne i domy dla dziewic, i domy rozmyślań, a także organizować pomoc dla biednych; zarówno wszelką inną, jak i tę w formie listów, którymi zalecamy ludzi godnych wsparcia i które towarzyszą im z prowincji do prowincji”. Śledząc jednak jego poczynania, można łatwo dostrzec, iż owa filantropia i działalność społeczna byłą tylko przykrywką dla właściwych działań, których zasadniczym celem było objęcie kontrolą sfery duchowej obywateli. Nie tylko zabronił nauczania chrześcijanom, ale również w administracji doprowadzał do konieczności wyboru pomiędzy wyznawaną wiarą a pracą na rzecz społeczności. Chcąc zyskać poparcie wyznawców dawnych religii pogańskich, a zarazem doprowadzić do ruiny dopiero co wyzwolone chrześcijaństwo, nakazywał zwracanie dóbr, które Kościołowi przekazał cesarz Konstantyn Wielki i jego następcy, obciążał podatkami wyznawców Chrystusa, był pobłażliwy dla wszelkich aktów agresji wobec chrześcijan, w imię tolerancji pozwalał na publiczne głoszenie tez przeciwnych chrześcijaństwu, gdy samą naukę Chrystusa zamykał w świątyniach, by tam objaśniali „swego Mateusza i Łukasza”. Gdy zwrócili się do niego chrześcijanie z jednej prowincji, by wziął ich w obronę przed prześladowaniami ze strony prefekta, w końcu należną obywatelom cesarstwa, z cynizmem odpowiedział im w liście: „Wszak to wasze zadanie krzywdy cierpliwie znosić, tak wam nakazuje wasz bóg”. I z rozbrajającą szczerością dodawał: „Przecież to niewielka szkoda, gdy jeden grek zabije dziesięciu galilejczyków”.
Paralela ze współczesnymi działaniami przeciwko chrześcijanom jest aż nadto zaskakująca. Odpowie ktoś, że w końcu dzisiaj nie burzy się kościołów, jak miało to miejsce ponad 16 wieków temu. Być może, ale chociażby ostatnie wydarzenia w Rzymie, gdzie demonstranci dokonali aktu profanacji kościoła, rozbijając nadto figurę Madonny, czy też wejście pijanych kibiców, dzień po meczu otwarcia Euro 2012, do kościoła oo. kapucynów w Lublinie i naigrawanie się z modlących oraz profanowanie miejsca świętego, nie mówiąc już o poczynaniach partii pewnego posła z Biłgoraja, stanowią dość bliskie podobieństwo do tego, co czynił cesarz Julian. Gdy nadto weźmie się pod uwagę całą debatę wokół nauczania religii w szkołach, kasowanie telewizji Trwam, zakazy używania emblematów religijnych na stadionach sportowych, stawiające je na równi z wulgaryzmami czy tezami systemów totalitarnych, czy też rugowanie tejże symboliki w miejscach pracy, nawet jeśli dotyczy ona prywatnych elementów ubioru, to obraz staje się jeszcze bardziej jasny. Ciekawym jest w również chociażby pewne wydarzenie z Wielkiej Brytanii, gdzie znany blogger o nicku „Arcybiskup Cranmer” był szykanowany przez agencję zajmującą się regulacją rynku reklam, ponieważ zamieścił na swojej stronie reklamę tradycyjnego małżeństwa (związku mężczyzny i kobiety). W uzasadnieniu szykan agencja powiadomiła go, iż spot narusza zasady etyki, wprowadza w błąd, jest krzywdzący i nosi znamiona przestępstwa. Podobnie za krytykę współczesnych działań na rzecz zasad moralnych bp Antoni Reig Pla, ordynariusz hiszpańskiej miejscowości Alcala, otrzymał zakaz wystąpień publicznych poza religijnymi, a rada miejska zwróciła się do episkopatu o usunięcie biskupa z urzędu. Przykłady można mnożyć.
Oczywiście nie jest moim zamiarem tylko biadanie nad „nieszczęśliwością bycia chrześcijaninem dzisiaj”. Byłoby to po prostu błędne. Trzeba jednak jasno odczytywać to, co jest lekcją historii. Wobec działań Juliana Apostaty chrześcijanie nie wytaczali dział i armat, lecz skupili się wokół tego, co było i jest ich dziedzictwem. Przyznaję, iż jest dla mnie pewnym problemem głoszenie dzisiaj otwarcia Kościoła na świat. Zapał misyjno-ewangelizatorski jest jak najbardziej w tym otwarciu zrozumiały. Lecz jeśli to otwarcie ma oznaczać porzucenie prawd na rzecz opinii śliskich i miałkich, czy nawet przyjęcie sposobów istnienia w dzisiejszym świecie, to byłoby to zaprzepaszczenie jedynej naszej siły - Prawdy. Tylko wówczas będziemy mogli ponownie usłyszeć głos schodzącego z tego świata Apostaty: „Galilaee, vicisti! - Galilejczyku, zwyciężyłeś!”.
opr. ab/ab