Ratując jedno afrykańskie życie, nierzadko ocala się całą rodzinę
Ratując jedno afrykańskie życie, nierzadko ocala się całą rodzinę. Siedlecki chirurg Kryspin Mitura, wraz z dwoma innymi lekarzami, z którymi wyruszył w charytatywną wyprawę na Czarny Ląd, przez zaledwie dwa tygodnie przeprowadził ponad sto ratujących życie zabiegów.
Akcja wpisuje się w cykliczną pomoc humanitarną i medyczną niesioną mieszkańcom Afryki, zapoczątkowaną dziesięć lat temu przez prof. Kingsnortha z Wielkiej Brytanii. Trzyosobowy zespół polskich lekarzy cały rok szykował się na tę wyprawę. Trzeba było bowiem zgromadzić niezbędny sprzęt medyczny - narzędzia chirurgiczne, siatki, nici, środki do dezynfekcji, mycia i odkażania, ale także pozyskać od sponsorów potrzebne fundusze. Ostatecznie - wyposażeni w 180 kg sprzętu do operacji, zapakowanego w sześć walizek, i podręczny bagaż z rzeczami osobistymi, na przełomie września i października ubiegłego roku wyruszyli z misją do Afryki, na północ Ghany, do miejscowości Tamale.
Lekarze wiedzieli o prowizorycznych warunkach, w jakich będą wykonywać operacje przepukliny (głównie pachwinowej). Tylko tego typu zabiegi są bowiem tam możliwe do przeprowadzenia. Ta operacja ma jednak ogromne znaczenie. - Schorzenia, które w naszym kraju i w krajach wysoko rozwiniętych nie występują, (jak np. perforacja jelita z powodu nieleczonej infekcji duru brzusznego), w Afryce zbierają śmiertelne żniwo, również wśród dzieci. Przepuklina pachwinowa jest jednym z najczęstszych schorzeń chirurgicznych w Afryce. Mówiąc wprost - na Czarnym Kontynencie występuje ona dziesięciokrotnie częściej niż w Polsce. W realiach krajowych operacje, które wykonywane są w trybie pilnym, gdy trzeba ratować życie, stanowią 1%, zaś w Afryce - aż 60%. Śmiertelność wśród afrykańskich pacjentów dotkniętych tą chorobą wynosi prawie 90%. U nas to jedna osoba na tysiąc - podkreśla K. Mitura, dodając: - Nieleczona przepuklina osiąga monstrualne rozmiary i daje dolegliwości bólowe tak mocne, że uniemożliwia pracę fizyczną. Problem dotyczy szczególnie młodych mężczyzn, którzy bez leczenia nie są w stanie utrzymać swoich wielopokoleniowych rodzin.
- Sala operacyjna, która funkcjonuje tam już kilka lat, wyposażona była w podstawowe sterylizatory i dwie leżanki bez jakiejkolwiek regulacji oraz innych udogodnień. Ściany wyłożone glazurą, betonowa posadzka, cztery żarówki świecące w rogach pomieszczenia, migocząca lampa operacyjna. Do tego przerwy w dostawie prądu. To ogólny obraz miejsca, w jakim pracowaliśmy - zaznacza chirurg. I uzupełnia: - Sprzęt, który zabraliśmy ze sobą, miał zapewnić pełne bezpieczeństwo działań chirurgicznych. Przy ograniczonej ilości osób, musieliśmy zadbać o najdrobniejszy szczegół.
Shekhinah Clinic, dumnie nazywany „kliniką” ośrodek medyczny w Ghanie, utworzony został prawie 20 lat temu. Jego twórcą jest znany ze swojej działalności charytatywnej doktor Abdulai, zwany Matką Teresą z Afryki. Warunki w budynkach są prowizoryczne, ale wystarczają na tyle, by doktor mógł na co dzień nieść podstawową pomoc chorym i najuboższym. - Czego brakuje? Przede wszystkim personelu do pracy. Działając w trzyosobowym zespole, pokusiliśmy się zatem o stworzenie dwóch ekip operacyjnych, by móc przeprowadzić możliwie jak najwięcej zabiegów - tłumaczy siedlecki lekarz, dodając: - Skorzystaliśmy z pomocy miejscowego przeszkolonego i doświadczonego, ale niemedycznego personelu. To samoucy, którzy charytatywnie asystują i pomagają w instrumentalizacji chirurgicznej. Spełniają taką rolę, jaką u nas sanitariusze. Dzięki ich pomocy, operowaliśmy jednocześnie na dwóch stołach.
- Wszystkich operowaliśmy w znieczuleniu miejscowym - wspomina K. Mitura. - Ilość środka, jakiego używaliśmy do każdej operacji, był zawsze taki sam - niezależnie od fizjonomii pacjenta i zaawansowania przepukliny. I były to minimalne wartości. W Polsce więcej znieczulenia używa się do usunięcia drobnej zmiany skórnej, niż my stosowaliśmy do operacji dużych przepuklin. A zabiegi u afrykańskich pacjentów nieraz prowadziliśmy na otwartym brzuchu - relacjonuje lekarz, uzupełniając: - Mieszkańcy Afryki ciężko pracują. Przyzwyczajeni są do ogromnego wysiłku, przez co mają większą tolerancję na ból. Po napięciu brzucha wiedzieliśmy, że pacjent odczuwa silny ból. Nie było jednak słychać narzekań. Jedynie żarliwe modlitwy.
Cała organizacja operacji i rekonwalescencja w afrykańskim kraju bardzo różni się od znanych nam szpitalnych wymogów. Pacjent wchodzi na salę operacyjną, samodzielnie układa się na leżance, a chwilę po skończonym zabiegu, tuż po założeniu opatrunku, o własnych siłach schodzi ze stołu i sprząta salę operacyjną. Narzędzia odkłada do miednicy, jednorazowe obłożenia zbiera w jedna rękę, w drugą - zakrwawione fartuchy. Następnie idzie kilkaset metrów do najbliższej drogi, by kupić sobie jedzenie i dopiero wraca na salę chorych. - Personel medyczny informował naszych pacjentów o tym, co mają zrobić z zużytymi okryciami operacyjnymi. Jak się dowiedzieliśmy po kilku dniach, pacjenci w kilka minut po operacji wynosili bieliznę operacyjną na zewnątrz, na klepisko, prali ją i rozwieszali na sznurku pomiędzy palmami…
- Przygotowaliśmy się na wykonanie 100 zabiegów. W ciągu dziewięciu dni roboczych zoperowaliśmy 95 chorych, u których wykonaliśmy łącznie 106 procedur chirurgicznych. Rozbieżności liczbowe wynikają z faktu, że niektórzy pacjenci przychodzili ze schorzeniami obustronnymi - wyjaśnia K. Mitura. I relacjonuje: - Bywały dni, kiedy operowaliśmy po sześć godzin bez przerwy. Naszymi pacjentami nie były jednak dzieci. Problemem było znieczulenie, a nie mogliśmy ryzykować operacji na znieczuleniu miejscowym, gdyż zachowanie małych pacjentów w takiej sytuacji było nieprzewidywalne i mogło być niebezpieczne zarówno dla nich, jak i dla nas. Najmłodszy nasz pacjent miał 16 lat (w Afryce traktowany jest jako dorosły), natomiast najstarszy - 87.
Co ciekawe, pomimo kiepskich warunków sanitarnych, zakażenia pooperacyjne były rzadkością. Jak tłumaczy chirurg, pełną pieczę nad materiałami chirurgicznymi używanymi w czasie operacji miał zespół. - Cały czas śledziliśmy drogę całego instrumentarium - narzędzi, siatek, obłożeń. W tym aspekcie poszanowane były wszelkie światowe standardy. Przed zabiegiem nie stosowana była jednak profilaktyka antybiotykowa, kąpiel przedoperacyjna również nie była możliwa. W związku z tym do przygotowania pola operacyjnego używaliśmy po kilkadziesiąt gazików - wyjaśnia K. Mitura, precyzując: - Liczba powikłań infekcyjnych, jak i typowo chirurgicznych, takich jak krwawienia czy krwiaki, była zdumiewająco niska. Odnotowaliśmy tylko jedną ranę infekcyjną po operacji. Powstała ona u pacjentki, która była niespokojna, a niedługo po zabiegu wkładała do rany palce.
Kryspin Mitura pytany o plany na kolejne wyjazdy misyjne odpowiada, że nie wyklucza dalszych wypraw, bo ta na Czarny Ląd uświadomiła mu, jak bardzo potrzebna jest tam pomoc. Nie tylko medyczna. Siedlecki chirurg zachęca bowiem do wspierania również działań misyjnych księży, którzy budują szkoły dla dzieci, uczą i dają schronienie skrzywdzonym przez los.
- Co dał mi ten wyjazd? Na pewno inne spojrzenie na życie, kwestię empatii i życzliwości - tłumaczy mój rozmówca, jednocześnie dodając: - Ci ludzie funkcjonują w oparciu o takie same zasady jak my. Rytm dnia i czynności, które trzeba wykonać, są podobne. Mieszkańcy Afryki czerpią jednak dużą większą radość z życia, czego naszej, zachodniej cywilizacji niestety brakuje. W epicentrum świata jest bowiem człowiek, nie czas. To człowiek tworzy kolejne wydarzenia, a nie za nimi goni… Afrykańczycy mówią, że „wy, biali, macie zegarki, a my mamy czas”. Pokory, nowego spojrzenia na życie i wartości, a przede wszystkim nowej definicji czasu starałem się nauczyć od tamtejszych mieszkańców. To jedna z moich największych zdobyczy - zaznacza K. Mitura.
Echo Katolickie 1/2015
opr. aś/aś