Śmieciowy język

Dziś bluzgają kobiety i mężczyźni, nawet maluchy w przedszkolu. Przeklinają celebryci, sportowcy i politycy. Rynsztok płynie w internecie. A najgorsze, że mało kto się już tego wstydzi

Kiedyś przeklinanie kojarzyło się z prostactwem, brakiem wykształcenia, intelektualnym ubóstwem. Pasowało do menela spod budki z piwem, ewentualnie budowlańca po skończonej robocie w „majsterski piątek”. Dziś bluzgają kobiety i mężczyźni, nawet maluchy w przedszkolu. Przeklinają celebryci, sportowcy i politycy. Rynsztok płynie w internecie. A najgorsze, że mało kto się już tego wstydzi.

Śmieciowy język

Obrazek z soboty: kilka metrów za mną idzie młode małżeństwo. Dwójka małych dzieci (mniej więcej w wieku sześć - dziewięć lat). Tatuś rozmawia przez telefon. Ton rozmowy jest spokojny, ale co kilka sekunda pada przerywnik „k…wa”. Nie robi to na najbliższych wrażenia - wydaje się, że są przyzwyczajeni do tego typu retoryki. Uprzedzam pytania: żadna patologia! Wszyscy elegancko ubrani, parę minut wcześniej wysiedli z ładnego samochodu. Zwyczajna (?) polska rodzina.

Znajomy z osiedla wyprowadza codziennie psa na spacer. Lato, pootwierane na oścież okna w blokach. - Nie masz pojęcia - opowiada - jakie teksty przez nie lecą! Ile tam ordynarności, nienawiści, goryczy, bluzgów. Klną też kobiety. Do rozmów włączają się dzieci. Dramat!

Z chłystka maczo?

Czy wszechobecna wulgarność to oznaka narastającej frustracji, dowód słabości języka polskiego, tego, że coraz więcej Polaków (nieczytających niczego poza reklamami na ulicach, esemesami, nominałami banknotów, krótkimi przekazami zamieszczanymi w tabloidach czy na facebooku) ma problem z jego rozumieniem i biegłością w posługiwaniu się nim? Efekt napiętych do granic możliwości emocji? Synonim fałszywie rozumianego wyzwolenia z okowów „starej moralności”? Zachowanie wzmacniające męskość, niejako z automatu czyniące z chłystka maczo? A może inaczej: może to element ekonomii języka, który w naturalny sposób zmierza ku skrótowcom, kondensuje treść w słowach-wytrychach (są tacy, którzy przy pomocy czterech bluzgów (!) potrafią wyrazić: złość, zachwyt, współczucie, zdziwienie, a nawet wyznać miłość)? A może przekleństwa to najzwyczajniej w świecie przerywniki. Kiedy myśl się rwie, trzeba w powstałą w ten sposób pustkę wprowadzić jakiś dźwięk. Np. k…wa („No bo wiesz, k…wa, Stasiek, wczoraj, k...wa, żem poszedł do sklepu po piwo, k…wa, no i okazało się, k…wa, że spotkałem Wieśka! Z pierdla, k…wa, go wypuścili. Ja pier…lę!”).

Fuck the Limits!

Zapewne można mówić też o pewnej modzie. „Wiązanki” lecą na wizji w kabaretach (telewizja już dziś coraz rzadziej je „wypikuje”), na bluzg pozwalają sobie prowadzący programy (Agnieszka Chylińska, jurorka jednej z kultowych audycji na antenie znanej stacji, okazująca zachwyt pełnym emocji „mięchem” wzbudza aplauz publiki!). Nie stronią od nich inni artyści, mający - jak to się dziś pięknie mówi - większe prawo do „ekspresji słownej”. Im wolno. Ciekawa rzecz, badania językoznawcze pokazują, że częściej przeklinają ludzie młodzi, lepiej wykształceni. Przestrzenią szczególnie obfitującą w bluzgi jest internet. Można odnieść czasem wrażenie, że mało który admin jest w stanie nad rzeczonym zjawiskiem zapanować. Tak jak nad rzeczywistością ulicy, gdzie kierowca, który przypadkiem zajechał frustratowi drogę, może usłyszeć, iż jest „ch…m w d…ę j…m i s…m” - nawet z ust kierującej autem wytwornej damy czy furiata, na co dzień lansującego się jako arbiter elegancji. Znam takich.

Nic dziwnego, że do bluzgów odwołują się reklamy. Skoro coś się podoba, porusza emocje, to dlaczego tego nie wykorzystać w komercji? Nie tak dawno znana piosenkarka, reklamując dużą sieć telefonii komórkowej, z dumą prezentowała slogan: „Fuck the Limits” („P…ć granice!”), proponując konsumentom rozmowy bez ograniczeń. Mocne? A jakże! Wielu się spodobało.

Dziś przeklinają równo wszyscy: mężczyźni, kobiety, dzieci. Bluzgają na lewo i prawo, bez zahamowania i wstydu, cienia zażenowania, nawet gdy wiąchy lecą w przestrzeni publicznej sklepu, pociągu czy pod wiatą autobusową. Już kilkulatki w przedszkolu potrafią „nawsadzać” rówieśnikowi, pobawić się w licytowanie, kto zna więcej „brzydkich słów” - nota bene często ich znaczenia nawet nie rozumiejąc, a które usłyszeli z ust mamusi lub tatusia, starszego brata czy siostry.

Nie „zajobuj” mnie!

Przekleństwa nie są żadnym nowym wynalazkiem. Patrząc historyczne: teren naszej diecezji od dawna był ziemią graniczącą z innymi nacjami, kulturami. Zapożyczenia z języków: ruskiego, ukraińskiego, litewskiego, tatarskiego, jidysz dawały wręcz nieograniczone możliwości komponowania długich, soczystych „wiąch”, dogłębnie wyrażających stosunek nadawcy komunikatu wobec adresata. Przeklinało się od zawsze, ale istniały sfery tabu: mężczyzna nigdy nie używał wulgaryzmów, przebywając w towarzystwie kobiety czy dzieci. Dbało się o język, pełniąc wysokie funkcje publiczne. Do tego samego zobowiązywał mundur - niezależnie od koloru i rodzaju pełnionej służby. Dla przekleństw nie było też miejsca w przestrzeni języka oficjalnego: w radiu, telewizji, podczas oficjalnych spotkań. Dziś, jak mówił prof. Jan Miodek (wykorzystujący niegdyś w prowadzonym przez siebie programie sondy uliczne), nie ma dnia, by indagowany o odpowiedź przechodzień (nagrywany przez osobę trzymającą w ręku dobrze oznaczony mikrofon TVP) nie stwierdził, że coś mu się „sp….ło” albo że nie będzie odpowiadał, ponieważ jest „wkur…ny”.

Prof. Jerzy Bralczyk zastrzega, że nie lubi mówić o wulgaryzmach. Jednak w którymś z programów telewizyjnych, komentując zjawisko, powiedział: „Używanie brzydkich słów jest niedowładem intelektualnym”. Ostro. Ale prawdziwie.

Bluzgi na salonach

Najsmutniejsze jest to, że wulgarność wkroczyła na salony. Tzw. taśmy kelnerów otworzyły oczy przeciętnemu Polakowi - nieidealnemu przecież, ale też wyobrażającemu sobie, że ludzie znani z pierwszych stron gazet czy studiów telewizyjnych, ubrani w szyte na miarę garnitury, znający świat, protokół dyplomatyczny itp., mowę polską szanują jak mało kto. Zasłona spadła z oczu! Dla jednych to był szok. Na innych nie zrobiło to większego wrażenia. „Swoje chłopy”, żadne tam lalusie czy paniczyki! A kto tego nie ogarnia, ten kiep!

Nie chcę się już pastwić nad Radkiem Sikorskim, potomkiem wielkiego pisarza (pewnie się w grobie przewraca, słysząc swojego prawnuka opisującego obrazowo stan polskiej gospodarki jako „ch...j, d...a i kamieni kupa”) Bartłomiejem Sienkiewiczem, innymi biesiadnikami drogiej warszawskiej restauracji. Szkoda słów. Najsmutniejsze jest to, że ujawnione nagrania nie zawstydzały ich w jakikolwiek sposób. Ani cienia zażenowania. Tak się dziś, proszę Państwa, rozmawia na salonach. A że pełno słomy na podłodze? Cóż, na potęgę wyłazi z butów. Tak długo już tam siedzi. Zwietrzała, zużyła się. Takie to te nasze, rodzime elity…

Parę dni temu mieliśmy okazję usłyszeć o popisie „elokwencji” sędziego w stanie spoczynku Jerzego Stępnia (nazywanego przez zaprzyjaźnione media „profesorem”, choć tenże może poszczycić się co najwyżej „magisterką”). 7 grudnia 2015 r., podczas uroczystego pożegnania odchodzących sędziów Trybunału Konstytucyjnego, określił nowo wybranych sędziów „ch…i, marionetkami i uzurpatorami”. Stało się to w przestrzeni publicznej, w siedzibie trybunału, zostało naruszone dobre imię funkcjonariuszy publicznych. I co? I nic. Zero konsekwencji.

Wyczyśćmy brud

Czy telewizor/komputer/samochód „zaskoczy”, jeśli pośle mu się stosowną „wiązankę”? Wątpię. Czy kierowca zbluzgany przed światłami, ponieważ spóźnił się o trzy milisekundy z ruszeniem „na zielonym”, następnym razem nie popełni już tak karygodnego błędu? Co osiągnęli członkowie „elity” od „Sowy i przyjaciół”, demaskując swoją chamskie, prostackie zachowania, knajacki język? Nic. Czy rozmowa przez telefon utkana „magicznymi” słowami będzie skuteczniejsza?

A co powiedzieć w konfesjonale? I czy ktoś spowiadający się z „brzydkich słów” rozumie, co mówi? Literalnie rzecz ujmując, przekleństwo to coś innego niż wulgarność. Pierwsze oznacza życzenie komuś nieszczęścia, odwołanie wprost do sił złego ducha. Drugie raczej narusza estetykę, rani drugiego człowieka - jest brudem, którym okłada się bliźniego. Narusza zatem przykazanie miłości. Niszczy piękno wzajemnych relacji, upokarza. A to już podlega pod ocenę moralną.

Czy walka z wulgarnością to walka z wiatrakami, a podejmujący ją jest na straconej pozycji? Na pewno nie. Trzeba zacząć od siebie, od własnej rodziny, analizy swojego języka i sposobu wyrażania ekspresji. Nie ma co spoglądać na słomiano-buraczane „elity” (z całym szacunkiem do osób godnych, by to miano nosić), celebrytów i gwiazdy ze styropianowych firmamentów. Jest, jak jest. I tyle. Spróbujmy ocalić piękno języka polskiego! Przez to ocalimy siebie i swoją godność. Kto może, niech pojmuje…

Echo Katolickie 36/2016

opr. ac/ac

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama