Dramatyczna historia o przemianie serca byłej dyrektorki kliniki aborcyjnej
ISBN: 978-83-7424-954-6
wyd.: Edycja Świętego Pawła,
www.: www.edycja.pl
rok: 2012
Abby Jonson miała prestiżowe stanowisko. Była odpowiedzialna za planowanie rodziny oraz programy aborcyjne w dużej klinice. Dlaczego więc robiąca zawrotną karierę dyrektorka kliniki aborcyjnej opuszcza swoje stanowisko po 5 latach pracy? Jaką tajemnicę nosiła w swoim sercu? Z jakimi praktykami miała do czynienia? Dlaczego przeszła na drugą stronę i teraz walczy o życie nienarodzonych? O tym i o wielu innych wstrząsających sprawach dowiesz się z autentycznej historii Abby.
Książka ta to także przypomnienie o tym, że błogosławieństwo Pana odnajduje nas w najbardziej nieoczekiwanym momencie życia, i o tym, że każdy z nas może wyciągnąć życzliwą dłoń do kogoś, kto stoi po przeciwnej stronie.
Przeczytaj koniecznie!
CHERYL ZAJRZAŁA POSPIESZNIE DO MOJEGO GABINETU.
– Abby, w gabinecie zabiegowym potrzebują jeszcze jednej osoby. Jesteś wolna?
Zaskoczona, podniosłam wzrok znad dokumentacji, którą właśnie wypełniałam.
– Oczywiście.
Od ośmiu lat pracowałam w Planned Parenthood i jeszcze ani razu nie poproszono mnie do gabinetu zabiegowego, żeby pomagać przy aborcji. Bardzo mnie więc zaskoczyła ta prośba. Przy zabiegach asystowały wyłącznie dyplomowane pielęgniarki i nikt inny spoza pracowników kliniki. Jako dyrektorka kliniki w Bryan w Teksasie w razie konieczności mogłam zastąpić każdego poza lekarzami i pielęgniarkami odpowiedzialnymi za medyczną stronę wizyty pacjentki. Kilka razy zgodziłam się towarzyszyć pacjentce podczas zabiegu, na jej prośbę, a nawet trzymałam niektóre z nich za rękę, ale tylko w charakterze kogoś, kto przyjmował je do kliniki i brał udział w procesie doradczym. Dzisiaj jednak tym się nie zajmowałam. Po co więc byłam im potrzebna?
Dokonujący aborcji lekarz był już w naszej klinice wcześniej, dwa lub trzy razy. Mieszkał około stu sześćdziesięciu kilometrów dalej, gdzie wykonywał zabiegi w prowadzonym przez siebie gabinecie. W czasie naszej rozmowy o współpracy, która miała miejsce kilka tygodni temu, zaznaczył, że podczas zabiegów aborcji korzysta z ultrasonografu, minimalizując tym samym ryzyko powikłań u pacjentki. Obserwując, co się dzieje w macicy, unikał ryzyka przebicia jej ściany. Spodobało mi się jego podejście. Wszystko, co podnosiło bezpieczeństwo kobiety i gwarantowało jej zdrowie, było jak najbardziej pożądane. Niemniej jednak wyjaśniłam mu, że taka praktyka nie mieści się w protokole naszej kliniki. Przyjął to do wiadomości i zapewnił, że będzie postępował zgodnie z typowymi dla nas procedurami. Mimo to ustaliliśmy, że w razie konieczności może używać aparatu ultrasonograficznego.
O ile mi wiadomo, w naszej klinice nigdy wcześniej nie przeprowadzano aborcji z wykorzystaniem ultrasonografu. Zabiegi wykonywano tylko w co drugą sobotę, planując od dwudziestu pięciu do trzydziestu pięciu aborcji w ciągu danego dnia. Do drugiej po południu chcieliśmy mieć już wszystko zakończone. Procedura typowa dla naszej kliniki zajmowała około dziesięciu minut, użycie ultrasonografu oznaczało kolejnych pięć minut, jeśli zatem w planach było trzydzieści pięć zabiegów, każda dodatkowa minuta miała znaczenie.
Zatrzymałam się na chwilę przed gabinetem zabiegowym. Nigdy nie lubiłam tam wchodzić podczas zabiegu; to, co się tam działo, napawało mnie dziwnym uczuciem. Każdy musiał jednak być przygotowany na taką ewentualność i nieść pomoc, gdy zachodziła potrzeba. Otworzyłam więc drzwi i weszłam do środka.
Pacjentka znajdowała się w pozycji gotowej do zabiegu, otrzymała już środki uspokajające i była półprzytomna. Padał na nią oślepiający blask zabiegowej lampy. Pielęgniarka ustawiała właśnie ultrasonograf przy stole operacyjnym. Na tacce obok lekarza leżały starannie poukładane narzędzia.
– Przy tej aborcji muszę użyć ultrasonografu. Będzie pani trzymała głowicę – wyjaśnił lekarz.
Wzięłam głowicę do ręki i zaczęłam ustawiać obraz na aparacie, podczas gdy w duchu kłóciłam się ze sobą. Nie chcę być tutaj. Nie chcę brać udziału w aborcji. Nie, to złe podejście – musiałam psychicznie się do tego przygotować. Wzięłam głęboki wdech, próbując wsłuchać się w płynącą z głośników kojącą melodię. To będzie ciekawe doświadczenie, nigdy jeszcze nie widziałam aborcji na monitorze USG – powiedziałam sobie w duchu. Być może wykorzystam to podczas rozmów kwalifikacyjnych z pacjentkami. Z pierwszej ręki dowiem się czegoś o tym bezpiecznym zabiegu. Poza tym za kilka minut będzie już po wszystkim.
Nie miałam nawet pojęcia, że kolejnych dziesięć minut to będzie wstrząs, który zupełnie odmieni moje życie.
Wcześniej miałam już okazję asystować przy badaniu USG. To była jedna z usług, którą oferowaliśmy dla potwierdzenia ciąży oraz określenia jej wieku. Znajomość tej procedury nieco zagłuszyła mój dyskomfort związany z przebywaniem w tym gabinecie. Rozprowadziłam żel po brzuchu kobiety, po czym zaczęłam poruszać głowicą, dopóki na monitorze nie pojawił się obraz płodu.
Spodziewałam się ujrzeć to samo co podczas poprzednich badań. Zwykle, w zależności od wieku ciąży oraz ułożenia płodu, na początku widziałam nóżkę lub główkę czy też część klatki piersiowej i musiałam poruszać trochę głowicą, żeby uzyskać jak najlepszy obraz. Tym razem jednak obraz był kompletny. Widziałam pełny, doskonały profil dziecka.
Zupełnie jak Grace w dwunastym tygodniu – pomyślałam. Cofnęłam się w myślach o trzy lata, przypominając sobie, jak po raz pierwszy ujrzałam swoją córeczkę zwiniętą bezpiecznie w kłębek w moim łonie. Obraz, który miałam teraz przed sobą, wyglądał identycznie, był tylko bardziej wyraźny, znacznie ostrzejszy. Przeraziłam się. Wyraźnie widziałam główkę, rączki oraz nóżki, a nawet i maleńkie paluszki. Tak doskonale uformowane.
W tym samym momencie słodkie wspomnienie o Grace zastąpił nagły przypływ lęku: Jaki obraz zobaczę za chwilę? Poczułam skurcz żołądka. Nie chcę na to patrzeć.
To dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że tak myślała osoba od dwóch lat zarządzająca jedną z klinik Planned Parenthood, doradzająca kobietom w trudnej sytuacji życiowej i zapisująca niektóre z nich na zabieg aborcji, przeglądająca miesięczne raporty finansowe, zatrudniająca i szkoląca personel. Ale najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że nigdy nie byłam zainteresowana promocją samej aborcji. W klinice pojawiłam się osiem lat temu, przekonana, że głównym celem organizacji jest zapobieganie niechcianym ciążom, a tym samym zmniejszanie liczy aborcji. Bo taki właśnie był mój cel. I wierzyłam, że Planned Parenthood ocala życie – życie kobiet, które bez usług oferowanych przez sieć ich klinik mogłyby skończyć w gabinecie jakiegoś „rzeźnika” z przedmieścia. Wszystkie te myśli przebiegły błyskawicznie przez moją głowę, gdy trzymałam głowicę na brzuchu kobiety.
– Trzynaście tygodni – usłyszałam głos pielęgniarki, która po dokonaniu pomiarów określiła wiek płodu.
– Dobrze – odparł lekarz i spojrzał na mnie. – Proszę tak trzymać głowicę, żebym przez cały zabieg mógł obserwować, co robię.
Panujący w gabinecie chłód sprawił, że ciarki przeszły mi po plecach. Mój wzrok spoczywał cały czas na ekranie ultrasonografu, na którym widniał zarys doskonale uformowanego dziecka, gdy pojawiło się tam coś nowego. Do macicy wprowadzono kaniulę – narzędzie chirurgiczne w kształcie słomki, przytwierdzone do końcówki ssącej rury. Zbliżające się do dziecka narzędzie wyglądało niczym jakiś intruz, zupełnie tam nie pasowało. Nie powinno go tam być. Absolutnie nie powinno.
Moje serce przyspieszyło. Czas zwolnił. Nie chciałam na to patrzeć, nie mogłam jednak oderwać wzroku od ekranu. Nie mogłam nie patrzeć. Byłam przerażona i zarazem głęboko zaciekawiona niczym ktoś, kto zwalnia, przejeżdżając obok potwornego wypadku samochodowego i nie chce zobaczyć zmiażdżonego ciała, lecz nie odwraca wzroku.
Spojrzałam na twarz pacjentki; z kącików jej oczu płynęły łzy. Wyraźnie było widać, że cierpi. Pielęgniarka otarła jej twarz chusteczką.
– Proszę oddychać – pouczyła ją delikatnym głosem. – Spokojnie oddychać.
– Zaraz będzie po wszystkim – szepnęłam i przeniosłam wzrok na ekran.
Początkowo dziecko nic sobie nie robiło z obecności kaniuli, która delikatnie otarła się o jego bok. Poczułam chwilową ulgę. No tak – pomyślałam – przecież płód nie czuje bólu. Sama zapewniałam o tym niezliczone rzesze kobiet, zgodnie z tym, czego uczono nas w Planned Parenthood. To tylko zwykła tkanka, którą można usunąć; zatem nie ma tu mowy o bólu. Abby, weź się w garść. To bardzo prosty i szybki zabieg. Obserwując obraz na monitorze, za wszelką cenę próbowałam logicznie wytłumaczyć sobie całą tę sytuację, niestety, mój wewnętrzny niepokój szybko przerodził się w horror.
Dziecko kopnęło gwałtownie maleńką nóżką, jakby chciało odsunąć się od obcego przedmiotu. A gdy kaniula je dotknęła, obróciło się szybko, jakby chciało uciec. Wyraźnie widziałam, że ono wyczuwa obecność tego narzędzia i jest zaniepokojone. Z osłupienia wyrwał mnie głos lekarza:
– No to zaczynamy – zwrócił się pogodnym tonem do pielęgniarki. Chodziło o włączenie ssania. Podczas aborcji jest ono uruchamiane dopiero wtedy, gdy lekarz upewni się, że kaniula znajduje się we właściwym miejscu.
Miałam ochotę krzyknąć: „Przestańcie!”. Potrząsnąć na wpół przytomną kobietą: „Niech pani zobaczy, co oni robią z pani dzieckiem! Niech pani się obudzi! Szybko! Proszę ich zatrzymać!”.
I wtedy spojrzałam na własną rękę, którą trzymałam głowicę. Przecież byłam jedną z „nich”, uczestniczyłam w tym zabiegu. Znowu szybko przeniosłam wzrok na ekran. Lekarz obrócił właśnie kaniulę, a maleńkie ciałko dziecka przekręciło się gwałtownie. Przez krótką chwilę wyglądało to tak, jakby było skręcane i wyżymane niczym ściereczka do naczyń. Po czym to drobne ciałko zaczęło się kurczyć i na moich oczach znikać w kaniuli. Ostatnią jego częścią, jaką widziałam, był doskonale uformowany kręgosłup, wsysany przez to potworne narzędzie, a potem wszystko zniknęło. Macica była pusta. Zupełnie pusta.
Zamarłam w bezruchu, nie dowierzając temu, czego właśnie stałam się świadkiem. Nawet nie wiem, kiedy wypuściłam z ręki głowicę, która następnie ześlizgnęła się z brzucha pacjentki na jej udo. Czułam bicie własnego serca i krew pulsującą w tętnicy szyjnej. Chciałam zrobić wdech, miałam jednak wrażenie, że nie mogę oddychać. Wciąż wpatrywałam się w ekran, pomimo iż nie było tam już nic widać. Nic też do mnie nie docierało. Byłam zupełnie oszołomiona i do głębi wstrząśnięta. Co jakiś czas docierały do mnie głosy pielęgniarki i lekarza, rozmawiających ze sobą, ale dochodziły jakby z oddali, przypominając raczej niewyraźny hałas w tle, zagłuszany przez głośne bicie mojego serca i jeden wielki szum, który miałam w uszach.
W myślach wciąż na nowo widziałam maleńkie ciałko, zmiażdżone i wsysane, oraz obraz Grace z pierwszego badania USG, wtedy miała podobne rozmiary. Przypomniałam sobie także jedną z wielu sprzeczek z mężem na temat aborcji.
„Kiedy byłaś w ciąży z Grace, to nie był płód; to było dziecko” – powiedział Doug. A teraz uderzyło to we mnie niczym piorun: On miał rację! To, co było przed chwilą w łonie tej kobiety, żyło. To nie była jakaś tam tkanka czy jakiś zlepek komórek. To było dziecko, które walczyło o życie! I przegrało tę walkę w mgnieniu oka. To, o czym zapewniałam innych przez lata, to, w co wierzyłam i czego broniłam, jest kłamstwem.
Nagle poczułam na sobie wzrok pielęgniarki i lekarza. Otrząsnęłam się ze wszystkich tych myśli i podniosłam leżącą na nogach kobiety głowicę, próbując drżącymi rękami ustawić ją we właściwym miejscu.
– Abby, dobrze się czujesz? – zapytał lekarz. A pielęgniarka zmierzyła mnie zatroskanym wzrokiem.
– Tak, wszystko w porządku – zapewniłam, usiłując odpowiednio ustawić głowicę. Zaniepokoiłam się bowiem, że lekarz nie widzi wnętrza macicy. Prawą dłonią przytrzymywałam głowicę, a lewa spoczywała delikatnie na brzuchu kobiety. Zerknęłam na jej twarz – jeszcze więcej łez i grymas bólu. Zaczęłam poruszać głowicą, aż w końcu udało się uchwycić obraz pustego wnętrza macicy. Przeniosłam wzrok na swoje dłonie. Patrzyłam na nie obojętnie, tak jakby nie należały do mnie.
Ileż zła uczyniły te ręce w ciągu ostatnich ośmiu lat? Ileż razy życie zostało odebrane właśnie za ich pośrednictwem? Nie tylko przez nie, ale także z powodu moich słów. A gdybym znała prawdę i mówiła o niej wszystkim tym kobietom…
Wierzyłam w kłamstwo! Tak długo promowałam ślepo „linię organizacji”. Dlaczego? Dlaczego nie szukałam prawdy? Dlaczego zamknęłam się na argumenty, które słyszałam? Drogi Boże, co ja zrobiłam?
Moja dłoń leżała ciągle na brzuchu pacjentki, nagle poczułam, że właśnie tą ręką coś jej odebrałam. Okradłam ją. Poczułam ból w ręce, prawdziwy fizyczny ból. I wtedy gdy stałam tak obok stolika, z dłonią na brzuchu szlochającej kobiety, gdzieś z najgłębszych zakamarków duszy przyszła jedna myśl: Nigdy więcej! Już nigdy więcej!
Moje ruchy stały się automatyczne. Odstawiłam na bok ultrasonograf, podczas gdy pielęgniarka delikatnie podniosła pacjentkę. Kobieta wyglądała na oszołomioną i słabą. Pomogłam jej usiąść, poprosiłam, żeby przesiadła się do wózka i zabrałam do innej sali. Otuliłam ją cienkim kocem. Podobnie jak wiele innych pacjentek, które widziałam wcześniej, cały czas płakała, pogrążona w bardzo wyraźnym emocjonalnym i fizycznym bólu. Zrobiłam, co mogłam, żeby ją uspokoić.
Minęło jakieś piętnaście minut i Cheryl poprosiła mnie znowu o pomoc w gabinecie zabiegowym. Ale w ciągu tych kilku chwil wszystko się zmieniło. Diametralnie. Przed oczami pojawił się obraz maleńkiego dziecka, które walczyło o życie, oraz twarz pacjentki. Poczułam się winna. Zabrałam jej coś cennego, a ona nawet o tym nie wiedziała.
Jak mogło do tego dojść? Jak mogłam na to pozwolić? Poświęciłam siebie, swoje serce oraz karierę dla Planned Parenthood, ponieważ zależało mi na losie kobiet przeżywających trudności. A teraz znalazłam się w trudnym położeniu.
I kiedy wracam myślami do tamtego wrześniowego dnia w 2009 roku, dociera do mnie, jak niezwykle mądry jest Bóg, nie odkrywając przed nami przyszłości. Gdybym wiedziała wtedy, z czym tak naprawdę przyjdzie mi się zmierzyć, zabrakłoby mi odwagi, żeby cokolwiek zmieniać. A skoro nie wiedziałam, nie musiałam jeszcze szukać w sobie siły. Pragnęłam jednak zrozumieć, dlaczego znalazłam się w tym miejscu – dlaczego okłamywałam siebie, żyjąc w kłamstwie, szerząc kłamstwo i raniąc kobiety, którym tak bardzo chciałam pomagać.
I koniecznie musiałam dowiedzieć się, co robić dalej.
Właśnie tak wygląda moja historia.
ABBY JOHNSON ukończyła psychologię na Teksańskim Uniwersytecie A&M oraz poradnictwo psychologiczne na Uniwersytecie Stanowym im. Sama Houstona. W 2005 roku została zatrudniona przez Planned Parenthood (Planowane Rodzicielstwo), gdzie następnie awansowała na dyrektora ds. lokalnych programów pomocy i edukacji zdrowotnej, łącząc funkcje pośrednika pomiędzy organizacją i lokalną społecznością oraz rzecznika prasowego. Następnie już jako dyrektorka kliniki była odpowiedzialna za planowanie rodziny oraz programy aborcyjne. Odeszła z Planned Parenthood w 2009 roku i przyłączyła się do Koalicji dla Życia jako wolontariusz, którym jest do dzisiaj. Obecnie odpowiada także za prace nad projektami narodowych kampanii 40 Dni dla Życia. Mieszka w Teksasie wraz z mężem i córeczką.
CINDY LAMBERT, wiceprezes oraz dyrektor wydawniczy Zondervan, uznany specjalista rynku wydawniczego. Zanim rozpoczęła współpracę z takimi wydawnictwami, jak Simon&Schuster, Ingram oraz Zondervan w roli osoby odpowiadającej za sprawy dystrybucji, redakcji oraz wydania przez prawie dwadzieścia lat była właścicielką jednej z najbardziej prężnych i nagradzanych księgarń. Cindy przemawia na konferencjach organizowanych przez wydawnictwa oraz wspólnoty religijne, a także podczas rekolekcji. Wraz z mężem Stevem mają sześcioro dzieci oraz siedmioro wnucząt, mieszkają w Michigan.
opr. aś/aś