Ten zawód nigdy nie upadnie. Dopóki ludzie będą jeść chleb, to i młynarz na chleb zarobi
"Idziemy" nr 30/2010
Ten zawód nigdy nie upadnie. Dopóki ludzie będą jeść chleb, to i młynarz na chleb zarobi.
– Wiadomo, że kiedy makaron się rozpłynie, ciasto opadnie, a naleśnik przyklei się do patelni, winna jest mąka. A jak mąka – to młynarz! – przyznaje Andrzej Tyszka, młynarz z ponad dwudziestoletnim stażem. Zawodem – mówi – obciążony jest pokoleniowo. – Młynarzem był mój ojciec i dziadek. I ja jestem młynarzem, ale nie jest to dla mnie obowiązek – podkreśla. – To piękne, kiedy dziedziczy się taką tradycję. Dla mnie młynarstwo to nie tylko zawód, ale i pasja. Pracuje się, żeby żyć, ale ja lubię to, co robię.
Andrzej Tyszka idzie do młyna nawet w wolny dzień. Wtedy może się zrelaksować. Kiedy wszystkie maszyny pracują, musi mieć wyczulony słuch na każde zgrzytnięcie, niczym dyrygent przed orkiestrą. Teraz jednak wsłuchuje się w ciszę. Wolno przechodzi pomiędzy kolejnymi piętrami. Mija szczotkarkę, wlewnik, wialnię. Przejeżdża ręką po chropowatych wałkach. Zaciąga się zapachem drewna. Bierze w garść mąkę. Czuje satysfakcję z całego tygodnia pracy. Narobił się, nadźwigał, nabiegał, ale ktoś będzie jadł owoce jego pracy. A żeby chleb smakował, praca musi być wykonana dobrze.
– Większe młyny, chcąc poprawić jakość mąki, wzbogacają ją różnymi specyfikami. Na przykład słabe zboże uszlachetniają glutenem – mówi młynarz. – To nieprawda, że zepsuć można tylko wędliny, jajka czy mleko. Dla ludzi liczy się, żeby mąka była biała, a dla piekarza ważne są inne parametry: zdolność wypiekowa, kleistość, stopy opadania. Bo zdarza się, że mąka jest „krótka” i dobrego chleba z niej nie będzie. Musi być rozciągliwa jak guma. Więc młyny dodają gluten i chlebek zawsze wyjdzie elegancki!
– Przyjechał do mnie klient. Mówił, że jego córka ma celiakię, a takie mąki, które może jeść, są dość drogie. Przywiózł więc 500 kilo pszenicy bezglutenowej. Ale zastrzegł, że to ma być mąka tylko z tej ciężko zdobytej pszenicy. Usiadł na workach i pilnował, żebym ja mu czego nie dosypał, a ja chodziłem na rzęsach, żeby tylko był zadowolony – śmieje się Tyszka. – Potem dzwonię do niego, a on mówi, że mąka jest jeszcze lepsza niż kupna, bo tamta miała śladowe ilości glutenu, a w mojej zupełnie nic nie ma.
Przeciętnie ze 100 kg zboża uzyskuje się około 50-60 kg mąki. Chyba że chce się taką z otrębami, dobrą na żurek – wtedy uzyskuje się prawie 100 proc. Reszta ucieka na kurz, bieli twarz młynarza, drewniane ściany młyna i niczym mróz zimą tworzy wzorki na szybach.
Zdarzają się trudne sytuacje. – Kiedy pracowałem jeszcze z tatą, pomyliliśmy raz worki i zamiast mąki pszennej daliśmy żytnią. Za kilka dni przyjeżdża chłop z powrotem i mówi: „Co wy mi za tyfus daliście?! Kobieta robi naleśniki, chce przewrócić, a to przylgnęło na amen!”. Okazało się, że podczas porządków zamieniłem worki miejscami. Więc trzeba było jeszcze wynagrodzić szkodę drugim workiem „od firmy” – wspomina Tyszka.
Pozostają jeszcze trudne warunki pracy, w hałasie i pyle. Dziennie trzeba przerzucić nawet kilkaset kilogramów. – Ja mam dopiero 45 lat, ale lekarz już mi powiedział, że jak nie umrę na pylicę, to wyląduję na wózku inwalidzkim.
Kiedy przyjeżdża się z ziarnem do młynarza, zwykle ma on już w workach naszykowaną mąkę z innego zboża. Zostawia się więc swoje ziarno, a po oględzinach dostaje się taki sam gatunek mąki. Młynarz bierze garść ziarna i sprawdza je organoleptycznie: dotykiem, węchem, czasem nawet przegryzie. Dobremu młynarzowi to wystarczy, by poznać, czy mąka z tego ziarna będzie dobra.
– Ile razy chciano mnie oszukać! Przyjeżdżali tacy, co pakowali do worka dobre zboże na wierzch, a na spód gorsze, albo i pryskane – opowiada Tyszka. Ale nos młynarza nie zawodzi. – Otwieram worek, a tu aż bucha jakimś smrodem. Testy laboratoryjne mogłyby w ziarnie wykryć pół tablicy Mendelejewa, ale ja pytam: „Jadłby pan z tego mąkę?”. I wtedy każdy cwaniak się wycofuje ze swoją skażoną pszenicą.
Gdzie płynie rzeka, tam problem się znajdzie. Każdy młynarz musi mieć pozwolenie wodno-prawne na piętrzenie wody. Zgodę muszą wyrazić wszyscy właściciele przyrzecznych gruntów. I ludzie nie chcą się zgadzać, bo „dlaczego ktoś ma mieć lepiej niż ja”. Przyjeżdża więc komisja i robi rozprawy wodne.
– Kiedyś pewien rolnik powiedział, że jak młynarz piętrzy wodę, to mu pole zalewa i woda wchodzi do stodoły. Urzędnicy sprawdzili i orzekli, że młynarz musiałby spiętrzyć wody na wysokość pół młyna, żeby komuś do stodoły woda weszła – opowiada Andrzej Tyszka. Tamta sprawa się szczęśliwie wyjaśniła, ale i tak z wodą są problemy.
Od kilku lat turbina wodna młyna Tyszki nie jest już używana, bo służby melioracyjne nie oczyszczają rzeki. – A jak ja sam oczyszczę swój staw, to i tak zanieczyszczenia spłyną z rzeki i zatkają turbinę – wzdycha z rezygnacją młynarz.
Tradycja młynarstwa nad rzeką Orz we wsi Podbielko w województwie podlaskim sięga początków XIX w. Dawniej było tu zagłębie polskiej mąki. Pierwsze zapiski z rodzinnego młyna mówią o roku 1812. Ale większość dokumentacji spaliła się podczas pożaru archiwum w Białymstoku. Kiedy Andrzej Tyszka próbował znaleźć coś w siedleckim archiwum, natknął się na datę 1856 r.; wtedy stały tu podobno młyn i tartak.
Rodzinna legenda mówi o dziedzicu Lutostańskim, który miał kilkanaścioro dzieci, ale wszystkie poumierały na gruźlicę. – Wziął więc na wychowankę moją babcię, pochodzącą z Pomianu, która znalazła tu sobie męża, Antoniego Tyszkę – opowiada wnuk Andrzej.
Dziadek Antoni zbudował młyn około roku 1920. Był drewniany, posadowiony na palach, napędzany kołem wodnym. Wkrótce młynarz udoskonalił proces mielenia ziarna i przebudował napęd na turbinowy. Przyszła jednak wojna, a wraz z nią wywózka na Syberię. Antoniemu Tyszce wraz z jedną z córek udało się uciec. Młyn został spalony przez uciekających Niemców. Po powrocie z wygnania rodzina zastała w tym miejscu nowy obiekt, wyposażony w napęd wodny i parowy – znowu dzieło dziadka Antoniego.
Młyn upaństwowiono w 1952 r., i to znacznie zmniejszyło jego wydajność. Młynarzem został wówczas syn Antoniego, Bogusław. Przeprowadzono prace melioracyjne, dzięki czemu stan rzeki się obniżył i spiętrzana woda nie zalewała już okolicznych pól. Młyn otrzymał nowoczesny napęd silnikiem spalinowym o mocy 20 koni mechanicznych. Lata 60. to już era silnika elektrycznego, który zastępował wodny napęd podczas wielkich mrozów lub suszy. – Kiedy szedłem na studia, młyn nie miał tu już wielkich perspektyw. Na SGGW skończyłem technologię żywności, a kiedy zostałem inżynierem, młyn wrócił do rodziny. Miałem do czego wracać – wspomina Andrzej Tyszka, syn Bogusława.
Pracuje w trzecim z kolei młynie. W niektórych miejscach widać jeszcze opalone przez pożar deski i fundamenty przedwojennego młyna. Obecny coraz bardziej zaczął pochylać się ku ziemi. Podpierany od wielu lat, wymaga generalnego remontu. Andrzej Tyszka chce, żeby przypominał ten sprzed wojny. Z oryginalną architekturą i obowiązkowym kołem młyńskim, będącym chociażby atrapą. – Młyn będzie działał, dopóki ja tu będę – zaznacza – Potem moje cztery córki, , będą zastanawiać się, co dalej. Dziesięciolatka już deklaruje gotowość podtrzymania rodzinnej tradycji.
Na razie koło się kręci, klienci przyjeżdżają, a teraz doszły jeszcze wycieczki. W okolicy nie ma bowiem drugiego takiego starego młyna. – Oprowadzam, pokazuję maszyny, opowiadam historię młynarstwa. Chociaż mam z tym jeszcze więcej bałaganu – przyznaje młynarz – bo jak dzieciaki zobaczą mąkę, to zaraz wymyślą, żeby się nią poobrzucać. A potem każdy wychodzi biały.
– Dawniej kolejki do naszego młyna ustawiały się wczesnym rankiem z obu stron wsi aż pod las. Młynarz zasiadał w radzie gminy jako żywiciel wioski i jego zdanie zawsze było brane pod uwagę – zamyśla się Andrzej Tyszka. – Teraz wypadałoby może postawić tutaj tabliczkę: „Chrońmy zabytki”. Ale ja myślę, że dobre czasy jeszcze znowu nadejdą. Fortuna kołem się przecież toczy. Młyńskim.
opr. aś/aś