Spokojna analiza pozycji Polski w Europie przynosi raczej smutne konstatacje
Od kilku dni media głównego nurtu znowu ogarnęła histeria, tym razem osnuta wokół wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego na temat kanclerz Niemiec oraz nawiązujących do niej wypowiedzi polityków PiS. Poszukujące oznak demoniczności lidera PiS prorządowe media postanowiły w końcówce kampanii eksponować, z właściwym dla siebie wdziękiem, dwa zdania z książki Jarosława Kaczyńskiego Polska naszych marzeń. Ów specyficzny wdzięk to sugerowanie bądź jawne stwierdzanie, iż dojście do władzy PiS to natychmiastowy konflikt z Niemcami oraz z Rosją. W nerwowych i histerycznych komentarzach padają nawet słowa o wywołaniu wojny z sąsiadami ("bo przecież prezes Kaczyński żyje w świecie antyniemieckich i antyrosyjskich fobii"). Tymczasem lider opozycji domaga się jedynie prowadzenia przez polski rząd bardziej zdecydowanej polityki zagranicznej, twardo stawiającej nasz interes, niezależnie od stanowiska największych europejskich graczy. Okazuje się jednak, że wg prorządowych polityków i wspierających ich dziennikarzy nie wolno się tak wypowiadać, gdyż to godzi w polską rację stanu. Uważają oni, iż kluczem do sukcesu polskiej polityki zagranicznej jest nie tyle jej samodzielność, ile wpisywanie jej w oczekiwania Berlina, Moskwy i Paryża. Jak mantrę powtarzają oni, że dzięki nim Polska ma świetne relacje z najważniejszymi państwami Europy. Jakoś zapominają dodać, co owe "dobre" stosunki nam przynoszą. Spokojna analiza pozycji Polski w Europie przynosi raczej smutne konstatacje. Od dawna żadna z ważnych dla nas spraw nie została pomyślnie dla nas załatwiona. Obecny rząd nie był w stanie obronić naszych stoczni, zgodził się na zabójczy dla naszej gospodarki pakiet klimatyczny, nie uzyskał niczego od podobno tak dobrze do nas nastawionego rządu niemieckiego w kwestii bałtyckiej rury, a o jego rzeczywistej pozycji w Europie świadczy cały ciąg wydarzeń wokół polskiej prezydencji. Na jej tle zupełnie inaczej wygląda poprzedzająca ją prezydencja węgierska, ale premier Viktor Orban prowadzi twardą, zdecydowaną politykę, nie zważając na jej odbiór w europejskich stolicach, tylko na korzyści, jakie odniesie z niej Korona św. Stefana i jej obywatele. W efekcie z małymi Węgrami Europa musi się liczyć, a z Polską, która winna należeć do grona głównych europejskich graczy - już nie. Polski rząd uprawia bowiem politykę gestów - spotkań bez istotnych efektów, uścisków i uśmiechów. Na dodatek jego zwolennicy zaklinają rzeczywistość opowiadając Polakom o niebywale silnej pozycji Polski w Unii, o czym ma świadczyć m.in. prowadzenie prac Parlamentu Europejskiego przez Jerzego Buzka, notabene dobiegające kresu i nie dające istotnego wpływu na unijną politykę. Zwieńczeniem owej polityki ma być, skądinąd bardzo wątpliwe, załatwienie przez obecny rząd 300 mld zł z unijnego budżetu z argumentacją, iż będzie to nagroda za jego proeuropejskość.
Można podsumować, że całość prorządowego przekazu zamyka się w stwierdzeniu: "nas lubią, bo my się nie stawiamy, zdając sobie sprawę z realnych polskich możliwości". Czyli mamy do czynienia z nową odmianą, swoiście pojmowanego, politycznego realizmu. Już kiedyś w naszej historii mieliśmy z nim do czynienia, wówczas nasi przodkowie uznali, że jeżeli Rzeczpospolita nie będzie aktywna na zewnątrz, a jej obywatele skupią się na konsumowaniu ("jedz, pij i popuszczaj pasa") to będzie najbezpieczniejsza. Finał tego był tragiczny. Obecnie również mamy do czynienia z kultem konsumpcjonizmu ("grillowanie") i przysłowiowego świętego spokoju ("ważne tu i teraz"). Ten idylliczny świat zaburza wśród aktywnych polskich polityków jedynie Jarosław Kaczyński, zwracając uwagę na skutki takiej rozleniwiającej naród polityki, szczególnie że inne europejskie rządy twardo realizują swoje interesy. Tymczasem Polacy nieustannie słyszą usypiające słowa o największym jakoby bezpieczeństwie Rzeczypospolitej od trzystu lat, "bo przecież jesteśmy w Unii i w NATO". Ludzie wypowiadający te zaklęcia zdają się nie zauważać istoty wewnątrzunijnej polityki oraz zmieniającej się formuły NATO. I poza wszystkim ich polityka gubi fundamentalną zasadę: "poważnie traktowani są tylko ci, którzy potrafią twardo zabiegać o swoje sprawy".
Wzorcowym przykładem histerii prorządowych dziennikarzy była środowa rozmowa Jarosława Gugały z politykiem PiS Adamem Hofmanem w Polsacie News. Miałem okazję, dość przypadkowo zobaczyć jedynie jej fragment, ale widok krzyczącego na swojego gościa, niebywale zdenerwowanego dziennikarza wprawił mnie w zdumienie, pomimo tego, iż wydawało mi się, że nasz mainstreamowy świat mediów już niczym mnie nie zaskoczy. Redaktor Gugała nawet nie silił się na obiektywizm, nie był w stanie wysłuchać jednego zdania swojego rozmówcy, nawet gdy wcześniej zapewniał go: "teraz czas dla pana". Można było odnieść wrażenie, iż jest czymś panicznie przestraszony i za wszelką cenę pragnie pokazać, iż PiS niemalże chce podpalić Europę. Zresztą w momencie, gdy poseł Hofman na chwilę doszedł do głosu i zaczął wymieniać "sukcesy" polityki zagranicznej rządu Donalda Tuska, redaktor Gugała jakby zaniemówił, po czym z jeszcze większym zdenerwowaniem wrócił do łajania swojego gościa. Ta "rozmowa" winna dołączyć do serii podobnych występów "dziennikarzy" i stać się szkoleniowym materiałem dla młodych adeptów tego zawodu, ukazującym do czego prowadzi polityczne zacietrzewienie.
Obserwując histerię J. Gugały wywołaną, odnoszącą się do kanclerz Merkel, refleksją Jarosława Kaczyńskiego zastanawiałem się dlaczego z równą pasją on i podobni do niego "dziennikarze" i politycy nie zajmowali zdecydowanego stanowiska, gdy lżono śp. prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, czy gdy szydzono w niemieckiej prasie z braci Kaczyńskich. Wówczas był to dla nich jedynie powód do zwracania uwagi Polakom, jak to nie lubią naszych władz poza Polską. Jakoś nie przyszło im do głowy (a może przyszło, tylko to ukrywali), że nie lubią naszych przywódców w Berlinie, Moskwie czy Paryżu, gdyż twardo starają się prowadzić polskie sprawy, również wtedy, gdy jest to niezgodne z interesami europejskich potęg.
Najdziwniejsze w całej historii rozgrywającej się wokół wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego jest to, iż ani nie była ona obraźliwa, ani napastliwa, a jedynie zwracała uwagę na pewien aspekt wewnątrzniemieckiej polityki. Czyżby we współczesnej Polsce było to zakazane? Czyżbyśmy nie mogli swobodnie dyskutować o naszych relacjach z sąsiadami? Otóż na to nie może być zgody i sprzeciw wobec tego świadczy o stopniu samodzielności myślenia każdego obywatela Rzeczypospolitej. Winniśmy twardo protestować, gdy ustawia się nas w roli "dziada proszalnego" Europy, który musi uważać, aby się na niego rozdający unijne prezenty nie pogniewali. Szacunek dla Polski u naszych zagranicznych partnerów nie może być budowany na uległości i strachu.
Tak na marginesie, cała antypisowska, okołoniemiecka histeria może być także próbą wzmocnienia tej części prorządowego elektoratu, który uwielbia spokój, konsumpcję i pełen jest rozmaitych kompleksów oraz braku wiary w możliwość prowadzenia przez Polskę samodzielnej polityki zagranicznej. Niestety jest to kolejny przykład nierozumienia przez rządzących polskiej racji stanu. Warto byłoby, aby zwolennicy "grzecznej" polityki zagranicznej spróbowali zrozumieć istotę skutecznej, ale "niegrzecznej" polityki marszałka Józefa Piłsudskiego, zamiast pisać listy ze słowami solidarności z kanclerz Merkel.
Jerzy Lackowski: Doktor nauk humanistycznych, absolwent fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dyrektor Studium Pedagogicznego UJ. Były wojewódzki kurator oświaty w Krakowie (1990 - 2002), były doradca parlamentarnych komisji edukacyjnych, były członek Rady Konsultacyjnej MEN ds. Reformy Edukacji, były radny Miasta Krakowa, były wiceprzewodniczący wojewódzkiego krakowskiego Sejmiku Samorządowego. Członek zespołu edukacyjnego Rzecznika Praw Obywatelskich. Kieruje pracami Komitetu Obywatelskiego "Edukacja dla Rozwoju". Autor projektu "Szkoła obywateli". Zajmuje się badaniami efektywności funkcjonowania systemów oświatowych i szkół, jakości pracy nauczycieli, zasad finansowania edukacji ze szczególnym uwzględnieniem możliwości wprowadzenia do niej mechanizmów rynkowych.
opr. aś/aś