O tym, że pracownicy nie skorzystali ze wzrostu gospodarczego, o zagrożeniach szybkiej prywatyzacji i o tym, czy euro dobije Europę - rozmowa z członkiem Rady Polityki Pieniężnej
O tym, że pracownicy nie skorzystali ze wzrostu gospodarczego, o zagrożeniach szybkiej prywatyzacji i o tym, czy euro dobije Europę z prof. Andrzejem Kaźmierczakiem ze Szkoły Głównej Handlowej, członkiem Rady Polityki Pieniężnej, rozmawia Alicja Dołowska
ALICJA DOŁOWSKA: — Jaki będzie rok 2011, Panie Profesorze?
PROF. ANDRZEJ KAŹMIERCZAK: — Przed rozważaniem o tym, co nas czeka, warto podsumować rok miniony. A był to rok bardzo umiarkowanego sukcesu. Obserwowaliśmy w gospodarce pewne pozytywne tendencje, ale niestety — zwłaszcza w sferze społecznej — wiele negatywnych zjawisk. I w tym sensie, mimo dosyć umiarkowanego i relatywnie wysokiego w porównaniu z innymi krajami wzrostu gospodarczego — 3-3,5 proc., trudno powiedzieć, że nastąpiła poprawa sytuacji materialnej Polaków. Po prostu pracownicy nie skorzystali z owoców przyrostu PKB. Płace realne pracowników w sektorze przedsiębiorstw rosły poniżej 1 proc. Płace sfery budżetowej, z wyjątkiem nauczycieli, były zamrożone. Nastąpiło dalsze rozwarstwienie materialne społeczeństwa. Utrzymało się bardzo wysokie bezrobocie, które znów zaczyna rosnąć i dochodzi do 12 proc.
— Byłoby jeszcze większe, ale za granicą pozostaje 1,5 mln Polaków. A ci, którzy w Irlandii wskutek kryzysu stracili zatrudnienie, wolą żyć tam z zasiłku niż wracać do kraju.
To jest miara sytuacji materialnej Polaków, pokazująca, że niewiele się zmieniło. Proces emigracji trwa i nie ma powrotów. Z tego będzie wynikać bardzo wiele negatywnych konsekwencji dla polskiej gospodarki. Mam tu na myśli bardzo trudną sytuację Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, otwartych funduszy emerytalnych i finansów publicznych. Nie mówiąc już o podaży rąk do pracy wysoko wykwalifikowanej kadry. Dramatem jest też fakt, że kształcimy ludzi, którzy następnie emigrują. To jest rzecz niepojęta.
— W sytuacji wysokiego bezrobocia to być może jedyny posag, jaki możemy im dać.
To jest — można powiedzieć — szczęście w nieszczęściu. W tym sensie, że ci ludzie mogą szukać innych rozwiązań, bo Polska może im zaoferować niewiele. Nadal w bardzo złej sytuacji pozostają rodziny najbiedniejsze. W tej sferze nie tylko nic się nie poprawiło, ale wręcz jest gorzej. Od 2006 r. nie ponosi się progów dochodowych, uprawniających do korzystania z pomocy społecznej, a sytuacja najbiedniejszych warstw społeczeństwa ciągle się pogarsza. Jest rzeczą niebywałą, że Rada Ministrów odrzuciła porozumienie zawarte przez partnerów społecznych i przedstawicieli rządu w Komisji Trójstronnej, dotyczące podwyższenia kryteriów dochodowych uprawniających do tych świadczeń. To dowód lekceważenia i pozorowania dialogu społecznego. Decyzje rządu uderzają w tym przypadku w najsłabsze grupy. W ubogich pracujących oraz w najuboższe rodziny żyjące poniżej minimum egzystencji, czyli na granicy biologicznego wyniszczenia. Ogólnie rzecz ujmując, w wyniku procesów inflacyjnych wartość naszych zasobów materialnych i wynagrodzeń stopniowo maleje. Następuje dalsze rozwarstwienie materialne społeczeństwa. To, niestety, negatywny objaw sytuacji gospodarczej.
— Ale na czym się oszczędza, Panie Profesorze, na zasiłku pogrzebowym...
Zawsze największe koszty budżetowych oszczędności ponoszą ludzie biedni. Obserwując rozwiązania, które mają zmierzać do zmniejszenia deficytu budżetowego, widać ewidentnie, że nadal tak jest. Bo skoro serwuje się społeczeństwu podwyżkę VAT-u, to ona przecież najdotkliwiej dotknie ludzi mniej zamożnych. Jeżeli opóźnia się podwyższenie progów uprawniających do świadczeń społecznych, chociaż inflacja rośnie, to znaczy, że najwyższe koszty tego zaniechania płacą ludzie biedni. Jeżeli zamraża się wynagrodzenia w sferze budżetowej, to też tych kosztów nie ponoszą bogaci. Problem polega na tym, aby te koszty ponosili ci, którzy zarabiają więcej, głównie przedsiębiorcy. A tu widać drastyczny spadek wpływów z podatków — mam na myśli podatek dochodowy od osób prawnych CIT. Pojawia się pytanie: dlaczego obserwujemy spadek dochodów od przedsiębiorstw, skoro przyrost wpływów podatkowych z tego źródła powinien podążać przynajmniej w tempie zbliżonym do wzrostu dochodu narodowego? To przecież przedsiębiorcy tworzą dochód narodowy, zatrudniają pracowników, a zatem i wpływy od ich zysków powinny rosnąć. Akurat w tym segmencie negatywne zjawiska są największe. Obserwujemy nie tyle wolny przyrost, ile wręcz bezwzględny spadek wpływów od podatków CIT. Mam wrażenie, że już doszliśmy do takiej sytuacji, iż przedsiębiorstwa płacą podatek dochodowy, jaki uznają za stosowny. Do tego stopnia posunięta jest nieudolność organów skarbowych w ściąganiu tego podatku. Poza nieudolnością pozostaje jeszcze kwestia umiejętności zmierzenia zdolności podatkowej, ale dane statystyczne ewidentnie pokazują, że tym przedsiębiorcom za rządów liberalnych rzeczywiście żyje się najlepiej.
— Jaki zatem będzie rok 2011?
Chyba jednak będzie kontynuacją roku poprzedniego. Niewątpliwie z powodu wyborów parlamentarnych władza okaże się jeszcze w tym roku łaskawa dla obywateli, bo jednak bardzo jej na głosach wyborców zależy. Stąd zdecydowane działania fiskalne w kierunku ograniczenia deficytu budżetowego zostaną odłożone na czas po wyborach. A do tego momentu będą podejmowane wyłącznie doraźne rozwiązania, zmierzające do zamazania wielkości deficytu budżetowego, upiększenia sytuacji fiskalnej, kontynuacji polityki pokrywania wszelkich potrzeb przez astronomiczną emisję obligacji państwowych, czyli narastanie długu publicznego, przez dalsze zadłużanie się w kraju i za granicą. A po wyborach się zobaczy. Ale wtedy władzy nie będzie już zależało na wyborcach.
— Dla ratowania budżetu państwa niektórzy ekonomiści radzą ograniczenie wydatków na cele socjalne, ale przecież one są w Polsce na niskim poziome.
Ograniczenie wydatków socjalnych wpędziłoby w kompletną nędzę miliony ludzi. Pamiętajmy, że około 2 mln Polaków żyje już poniżej poziomu minimum egzystencji. Ograniczanie świadczeń społecznych nic dobrego nie przyniesie. Trzeba wprowadzać długookresowe rozwiązania strukturalne i instytucjonalne, które w sposób trwały, a nie tylko efekciarski, przed wyborami, zmniejszą wydatki budżetowe. Wydaje mi się — będę tu kontrowersyjny — że w wydatkach na armię można zaoszczędzić, bez umniejszania jakości stanu obronności kraju. Jest w tym obszarze sporo marnotrawstwa. Trzeba ewidentnie zmniejszać emerytury i wydłużać wiek emerytalny w resortach siłowych, gdyż wydatki są tam bardzo duże. I na pewno należy zwiększać długość aktywności zawodowej Polaków. Taka jest tendencja w całym świecie i tego nie unikniemy.
— Jak Pan ocenia pomysł wpływów do budżetu przez szybką prywatyzację? Szykuje się skok na Lasy Państwowe... Czeka energetyka...
Jestem przeciwny prywatyzacji, której celem jest łatanie dziury budżetowej, z czysto ekonomicznego względu. Przedsiębiorstwa, które rząd chce sprywatyzować, są stabilnym, długofalowym źródłem dochodów państwa. To jest — przepraszam za truizm — podcinanie gałęzi, na której siedzimy. Jeżeli je sprzedamy, pozbędziemy się wpływów z zysku tych przedsiębiorstw, które są bardzo wysokie i pewne na długie lata. Bo sektor energetyczny i Lasy Państwowe są sektorami bardzo rentownymi. Prywatyzacja uratuje sytuację na chwilę. Poza tym istnieje jeszcze kwestia branż strategicznych. Jeżeli pozbędziemy się sektora energetycznego i przejdzie on w obce ręce, to przedsiębiorstwa zagraniczne będą nam dyktowały ceny swoich usług. Skutki tego odczują konsumenci energii, bo będzie to oznaczało podwyżki cen. Po prywatyzacji państwo nie będzie bowiem miało wpływu na ceny. To jest drugi skutek. I kolejny — strategiczny, że w skrajnej sytuacji sektor energetyczny w obcych rękach może służyć naciskom politycznym.
— Czy jako specjalista od bankowości uważa Pan, że dobrze się stało, iż sprzedaliśmy prawie wszystkie polskie banki?
To była transakcja nieopłacalna. Na przykładzie Banku PKO SA ewidentnie widać, że sprzedaliśmy go za bardzo niską cenę równowartości 4-letniego zysku, a jest to kura znosząca złote jaja. I gdyby ten bank funkcjonował z dominującym udziałem kapitału państwowego, państwo mogłoby partycypować w zyskach, jakie obecnie osiąga Bank PKO SA i inne sprzedane, dochodowe banki. One się przecież na rynku utrzymały. Nie mówiąc już o tym, że wpływy ze sprzedaży były śmiesznie niskie. Zasiliły budżet tylko jednorazowo, a teraz na tym tracimy. Była wtedy taka koncepcja: sprzedać bank właścicielowi zagranicznemu, poprawić jakość usług, unowocześnić te banki, wprowadzić nowe technologie, nową filozofię zarządzania, tak aby stały się nowoczesne, w dobrze pojętym interesie klientów. Jest to bardzo słaby argument, dlatego że polskie banki, które nie zostały sprzedane, trudno posądzić o gorszą technologię czy wykazać, iż nie podążają za bankami zagranicznymi. A w przypadku sprzedanych — trudno powiedzieć, by wprowadziły do polskiej bankowości jakąś rewolucję technologiczną. Stąd uważam, że był to błąd.
— Mimo deklaracji premiera Donalda Tuska, że Polska przyjmie euro w 2012 r., odradzał Pan prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu zgodę na wchodzenie do strefy euro w tym terminie, argumentując, że okazałoby to się dla Polski niekorzystne. Miał Pan rację, ekonomiści teraz uważają, że nieprzyjęcie euro uratowało nas przed głębszym kryzysem. Czy euro może zabić Europę?
Strefa euro nie spełnia fundamentalnych kryteriów optymalnego obszaru walutowego. Teoria ekonomii określiła warunki, które są niezbędne, by jakakolwiek strefa walutowa przetrwała i przynosiła korzyści krajom członkowskim. Strefa euro ich nie spełnia, zawiera w sobie ewidentne sprzeczności, które ją rozsadzają. Podstawową wadą strefy euro jest to, że wspólna waluta umożliwia politykę nadmiernych deficytów budżetowych. A konkretnie — umożliwia jeszcze przez długi okres nadmierną emisję obligacji skarbowych w sposób niezauważalny. Później trudno się z tym uporać, pojawia się problem nadmiernych deficytów i konieczność rozwiązania kwestii nadmiaru obligacji, które ktoś musi przecież sfinansować. Jest jeszcze jedna sprzeczność tkwiąca w strefie euro. Tworzą ją kraje o nierównym poziomie rozwoju gospodarczego, nierównym poziomie kosztów pracy, co powoduje coraz większy rozdźwięk w konkurencyjności poszczególnych gospodarek. To sprawia, że jedne kraje korzystają na strefie euro, bo są bardzo konkurencyjne — tam jednostkowe koszty pracy spadają, np. w Niemczech. Ale są też kraje, gdzie z różnych względów mechanizm rynkowy nie działa sprawnie, przyrost jednostkowych kosztów pracy jest wysoki, a to powoduje, że przy danym poziomie kursu euro gospodarki tych krajów stają się cenowo niekonkurencyjne, co w konsekwencji pogarsza ich kondycję ekonomiczną. Na naszych oczach sytuacja się różnicuje i na dłuższą metę jest nie do utrzymania.
— Nie wierzy Pan w niewidzialną rękę rynku?
Nie wierzę, dlatego żeby sprawnie funkcjonowała, trzeba jej pomóc przez różne rozwiązania instytucjonalne. Lepszego od rynkowego sytemu nie wynaleziono. Na pewno konkurencja jest czynnikiem pozytywnym. Teoria ekonomii rozstrzygnęła też, że przedsiębiorstwo prywatne jest bardziej efektywne od państwowego. Jednak w obszarze sektora prywatnego jest wiele patologii zakłócających działania mechanizmu rynkowego. Trzeba go nieustannie korygować, żeby działał sprawnie. W szczególności zaś trzeba stwarzać warunki pełnej konkurencji, przeciwdziałać tworzeniu się struktur oligopolistycznych i cichych zmów. To jest, oczywiście, proces i nigdy pełnego sukcesu nie osiągniemy. Trzeba jednak to robić. Dosyć skutecznie udają się takie działania na Zachodzie i są tego widoczne owoce.
opr. mg/mg