Decyzja o aborcji może stać się traumą, z którą będzie ona musiała zmagać się przez długie lata
Kiedy poruszamy temat aborcji, zwykle skupiamy się na kwestii najważniejszej — pozbawieniu życia najbardziej bezbronnej istoty, którą jest dziecko. W cieniu pozostaje dramat kobiety, która dopuściła się tego czynu. A decyzja ta może stać się traumą, z którą będzie ona musiała zmagać się przez długie lata
— Od dłuższego czasu namawiałam Cię na rozmowę na temat Twojego przeżycia aborcyjnego, z którym zmierzyłaś się na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego wieku. Zawsze odmawiałaś. Dlaczego teraz zmieniłaś zdanie?
—
Uważałam, że jest to moja osobista tragedia i nie ma sensu wywlekać jej na
światło dzienne. Dopiero wypadki związane z nagonką na prof. Chazana pozwoliły
mi spojrzeć inaczej na ten problem. Dużo się wówczas mówiło o cierpieniu, jakie
profesor zadał matce niepełnosprawnego dziecka, gdy odmówił jej prawa do
aborcji. Głos zabrały lewicowe autorytety, pałające świętym oburzeniem z powodu
rzekomego nieludzkiego traktowania nieszczęśliwej kobiety przez znanego profesora
Uważam, że na sprawę aborcji trzeba spojrzeć oczami tych kobiet, które kiedyś
zdecydowały się na ten krok. Ja jestem ich reprezentantką. Pod koniec lat 70. ubiegłego
wieku zabiłam swoje dziecko. Tak, zabiłam. Nie ma sensu używać eufemizmów na
określenie takiego czynu. Ówczesna wiedza na ten temat była żadna. Wprawdzie
Kościół zawsze miał określone stanowisko w sprawie ochrony życia poczętego, ale
przeważnie młode dziewczyny nie brały sobie tych nauk do serca. Aborcję
traktowano wówczas jak zwykły zabieg, który pozwalał pozbyć się kłopotu.
Usuwało się bliżej nieokreślone ziarnko fasoli, jakąś zygotę. Można to było
zrobić niemal w każdym prywatnym gabinecie ginekologicznym. I tak postąpiło
bardzo dużo moich koleżanek.
— Dlaczego zdecydowałaś się na ten dramatyczny krok?
—
Byłam wówczas daleko od wiary, nastawiona hedonistycznie do życia i
nieprzytomnie zakochana w starszym od siebie mężczyźnie, który miał już syna z
poprzedniego małżeństwa i nie chciał słyszeć o późnym ojcostwie. Chciałam za
wszelką cenę uratować związek i zdecydowałam się na ten krok. Do końca jednak
wierzyłam, że mój partner zmieni zdanie i nie zaprowadzi mnie na tę rzeź. Byłam
studentką romanistyki. Do Warszawy przyjechałam z małego miasta i nie
wyobrażałam sobie samotnego powrotu z dzieckiem do rodzinnego domu.
Dzisiaj te sprawy widzę inaczej i pokonałabym wszystkie trudy, aby nie dopuścić
do tej haniebnej decyzji. Ale wtedy wybrałam pogoń za jakimś iluzorycznym
uczuciem. To był początek trzeciego miesiąca ciąży. Wcześniej, gdy miałam jeszcze
jakąś nadzieję na inny obrót sprawy, zauważyłam u siebie krwawienie.
Natychmiast pobiegłam do lekarza. Zastosowałam się do jego zaleceń i ciąża
została uratowana. Dzisiaj winą nie obarczam jedynie swojego partnera. To było
moje dziecko i to ja jestem głównie odpowiedzialna za jego śmierć. A
konsekwencje tego odczuwam do dzisiaj.
— Miałaś szansę na urodzenie zdrowego dziecka. Dziś przy dokonywaniu aborcji mówi się o dzieciach, które urodziłyby się z poważnymi wadami rozwojowymi...
— Nie widzę w tym żadnej różnicy. Każdy ma prawo do życia — zarówno niepełnosprawny, jak i zdrowy. Tym chyba różnimy się od dzikich zwierząt z buszu. To tam samice eliminują z miotu najsłabsze, chore osobniki, które w naturalnych warunkach nie mają szans na przeżycie. Drażni mnie hipokryzja zwolenników aborcji, którzy w ten sposób chcą wyeliminować cierpienie zarówno dziecka, jak i matki. Idąc tokiem ich myślenia, nie wiadomo w stu procentach, jaki będzie stopień niepełnosprawności dziecka. Są także przypadki, gdy lekarze stawiają dramatyczną diagnozę, a dziecko rodzi się z niewielką wadą. No i druga sprawa — aborcja dokonana z miłosierdzia dla kobiety. To już kompletny absurd. Skutki psychiczne zabiegu mogą okazać się dla niej nie do udźwignięcia, zaważyć na całym jej życiu. Ona przeważnie podejmuje tę dramatyczną decyzję pod wpływem negatywnych emocji. Gdyby otrzymała wsparcie od swoich bliskich, od odpowiednich instytucji, wahałaby się przed podjęciem takiego wyboru.
— Jak ułożyło się Twoje życie po zabiegu?
—
Związek z moim partnerem rozpadł się, i to nie z jego winy. Miałam do niego
żal. I to wielkie, jak wydawało mi się wówczas, uczucie gdzieś się rozprysło.
Ten żal wynikał wtedy z czystego egoizmu. Czułam się zraniona. Nie mogłam
pogodzić się z tym, że ktoś tak mi bliski nie podał mi ręki, zwyczajnie mi nie
pomógł. O dziecku niewiele wtedy myślałam. Sytuacja zmieniła się dopiero po nagłośnieniu
filmu „Niemy krzyk”. Zrozumiałam, co zrobiłam. Nie zabiłam bliżej
nieokreślonego zespołu komórek, ale w pełni ukształtowanego człowieka. Wpadłam
w jakąś obsesję. Wyobrażałam sobie, jak moje dziecko bało się, uciekało przed
śmiercionośnymi narzędziami. Przed zaśnięciem, gdy zamykałam oczy, widziałam
upiorne obrazy. Myślałam, że to chwilowa reakcja na ten film. Trzeba się z tym
zmierzyć i wyprzeć tę sprawę ze świadomości. Na pozór żyłam normalnie.
Skończyłam studia, poszłam do pracy. Starałam się ułożyć sobie życie prywatne,
ale z tym były kłopoty, nie mogłam bowiem zaufać żadnemu mężczyźnie. Szukałam
pomocy w poradniach psychoterapeutycznych. Na niewiele się to jednak zdało
Powoli zaczęłam dochodzić do wiary. To był bardzo długi i żmudny proces. Ale w
końcu w miłosierdziu Bożym znalazłam pewne ukojenie. Nie znaczy to, że
potrafiłam do końca sobie wybaczyć. Ta rana we mnie pozostała.
— Gdyby słyszały Cię działaczki feministyczne, walczące o prawo do aborcji, powiedziałyby, że miałaś zbyt kruchą psychikę, która gdyby nie aborcja, też byłaby porysowana. Przecież tyle kobiet decyduje się na ten zabieg i potem żyje normalnie, jakby się nic nie stało...
—
Nieprawda. Przyczyna nie tkwi w mojej nadwrażliwości. Oczywiście, jest pewien
procent kobiet, które aborcję traktują jak wyrwanie zęba. Ale to są wyjątki. Ja
w tamtym okresie nie miałam żadnych uczuć macierzyńskich. Bycie matką to nie
był mój priorytet. Nie potrafiłam nawiązać kontaktu z małymi dziećmi, nie
ćwierkałam nad wózkiem z napotkanym maleństwem. Tęsknota za dzieckiem przyszła
później. I to ta dominująca, bolesna. Podświadomie wyobrażałam sobie w
konkretnych sytuacjach moje dziecko — jak by wyglądało, jaki by miało
charakter. Przeliczałam czas, ile by miało lat w konkretnej chwili. Ono nie
żyło, ale było cały czas obecne w moim życiu. Rosło, chodziło do szkoły, miało
swoich przyjaciół.
W kręgu moich znajomych prawie wszystkie koleżanki przeżyły doświadczenie
aborcyjne. Starają się o tym nie mówić. Przeważnie wyparły ten incydent ze
swojej świadomości, nie chcą do tego wracać. Ale ten strup na ranie jest bardzo
powierzchowny. Wystarczy nawet jedno słowo, jakieś zdarzenie, a rana zaczyna od
nowa krwawić.
— Może gdybyś zbudowała szczęśliwe życie rodzinne, tamta bolesna sprawa zatarłaby się...
—
Nie sądzę. Obserwuję losy moich koleżanek. Przeważnie są matkami, ale to
dziecko, które nie mogło się urodzić, pozostaje głęboko w sercu. Kilka lat temu
u jednej z moich koleżanek wykryto raka. Bała się o swoje życie i o przyszłość
Marysi, swojej córeczki. — Gdybym nie dokonała aborcji — mówiła — Marysia
miałaby brata albo siostrę. Z rodzeństwem łatwiej pokonać życiowe trudności.
Inna znajoma przyznała się, że często wraca myślami do nienarodzonego dziecka,
chociaż ma dwójkę udanych dzieci.
Jeszcze raz podkreślam, że nie chcę generalizować zagadnienia. Nie sądzę, że
wszystkie kobiety wracają myślami do utraconego wskutek aborcji dziecka, ale
większość nosi tę zadrę w sobie do końca życia.
opr. ab/ab